<<< Dane tekstu >>>
Autor Franciszek Mirandola
Tytuł Cel
Pochodzenie Tropy
Wydawca Czasopismo „Maski“
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CEL.

Nie widzę powodów zapuszczania się w badanie początków i celu naszego bytu! — mówiła do swej sąsiadki drobina bromku srebra, tkwiąca w żelatynie płyty fotograficznej. — Świat jest to ogromna, bliżej nie zbadana płaszczyzna, sięgająca na wszystkie strony w „CZARNY PAPIER“, czyli nieskończoność, a każda z nas ma stałe swoje miejsce od wieków wyznaczone przez „WIELKĄ CIEMNOŚĆ“, jedyną, dobroczynną, niepodzielną i ostateczną przyczynę wszystkiego co istnieje. Istnieją zaś tylko dwie rzeczy na świecie: my i żelatyna. Ta ostatnia jest stworzona dla nas. Oto wszystko, co wiedzieć można... reszta jest głupstwem.
— A jednak przypuścić możemy, że był czas kiedy zgoła inaczej działo się pod CZARNYM PAPIEREM... mógł istnieć czas kiedy...
— No... kiedy co?
— Kiedy nie było nawet samego CZARNEGO PAPIERU!
— Milcz!
— Być może, iż nawet nasz stan obecny, wytworzony przez WIELKĄ CIEMNOŚĆ, nie jest odwiecznym, i jedynym, a także nie jest ostatecznym i definitywnym... być może, że przedtem... niezmiernie dawno, w toniach przedwieczności istniało coś całkiem innego... coś...
Zamilkła nie śmiejąc dalej snuć przypuszczeń, pewna zresztą, że nie znajdzie zrozumienia u sąsiadki.
Tak się też stało.
Ortodoksyjna interlokutorka, nie mogąc się odwrócić od buntowniczki, ni oddalić, zamilkła na znak wzgardy. Złorzeczyła w ciszy WIELKIEJ CIEMNOŚCI za to, że umieściła ją obok tej waryatki, na całą wieczność skazała na to okropne sąsiedztwo i pozbawiła rozkoszy harmonijnego, spokojnego życia pośród równych sobie pojęciami i charakterem.
Z nieznanych źródeł zrodzone, niewiadomo jak i przez kogo dalej snute, plątały się wśród statecznego zbiorowiska drobin, istot jednakich z pozoru, rządzących się absolutną oczywistością i nietykalną uznających równość, niejasne, mgliste legendy o rzeczach nadzwyczajnych, przekraczających rozum, nie podległych prawom normalnego spostrzeżenia... słowem głupstwa!
Legendy owe, nazywane przez niektórych „wspomnieniami”, mówiły o początku PŁYTY i jej stopniowych przemianach, zanim wraz z istotami na niej osiadłemi stała się tem, czem była obecnie. Niby wątłe cienie snuły się klechdy o słodkiem, czerwonem, łagodnem spojrzeniu innego boga, boga, który istniał dawno, dawno, przed narodzeniem WIELKIEJ CIEMNOŚCI, który wisiał wysoko w przeraźnej dali, kędyś poza dzisiejszą nieskończonością i mówiły, że to on, ten bóg jest stwórcą PŁYTY i wszystkiego co się na niej znajduje. W on czas, WIELKA CIEMNOŚĆ nie istniała jeszcze w obecnej swej formie, kształtowała się dopiero. Władał zaś dobroczynny, niepojęty i słodki bóg: CZERWONA LAMPA. Ale z biegiem czasu zaszły zmiany. WIELKA CIEMNOŚĆ rozrósłszy się nie zmiernie, z potężnym szumem, dnia jednego oblała świat i w jej czarnych falach zatonęło dobroczynne bóstwo. Na znak tego zwycięstwa ciemności, legł na świecie potężny demon CZARNY PAPIER i nastąpiwszy potężną swą stopą na zdrętwiałą ze strachu płytę, rozkazał nazywać siebie Nieskończonością. Był to jakby wielkorządca nowego boga, absolutny, jedyny i nieodpowiedzialny tyran. Oznaczył granice istnienia i zakazawszy myśleć o czemkolwiek poza sobą, zabiwszy wszelaką możność badania... obojętny na urągliwe pogwary i chybotliwe marzenia, legł spoczywać na zdobytym świecie. I zdawało się, że odpoczynek ten trwać będzie wiekuiście.
Gdzieś ponad nim, o czem wiedzieć jeszcze pozwalała wiedza urzędowa, w niepewnej dali, trwała WIELKA CIEMNOŚĆ, przyczyna wszechrzeczy, jako taka jedyna, odwieczna, niepodzielna i wyłączna. Zaś idea boga czerwonookiego nikła zwolna, jawiąc się już teraz tylko w marzeniach.
Tak głosili poeci.
Ale nikt ich nie chciał słuchać.
Wiekowe doświadczenie przeczyło wszelkim zmianom i przemawiało silniej do umysłów. Było faktem. Narzucało się jako prawo natury, przez samo swe istnienie udowodnione.
Zezłoszczona sąsiadka marzycielki, rozpowiedziawszy poblizkim o przypadłościach mózgowych biedaczki, rozpędziła się tak w elokwencyi, że zapominając o zaprzysiężonej pogardzie, przerwała milczenie:
— Zaprawdę moja droga, mówi mi głos wewnętrzny, że ty właściwie nie należysz do naszego zbiorowiska. Ty, wprost myślę, dostałaś się do nas tylko przypadkiem. Tak! Tak! Widzę to jasno! Spadłaś tu do nas z innego świata (o ile są światy inne). Ha, ha, ha! Bardzo być może, że gdzieś w przestrzeniach, pod samym CZARNYM PAPIEREM wiszą zwaryowane drobiny, przez Opatrzność wykluczone z życia, dla dobra naszej płyty. Niezawodnie spadłaś stamtąd i utkwiłaś pośrodku nas! Nie wiem tylko, czemu cię złośliwy przypadek rzucił właśnie koło mnie. Prawdziwe nieszczęście!
Zgromiona milczała długo. Wreszcie zaczęła zcicha:
— Nie gniewaj się moja droga! Wybacz, że cię może nudzę. Ale radabym zapytać jeszcze o jedno. Tylko o jedno!
— Mów! — odsapnęła zapytana, rada, że ją proszą o pouczenie. Uczyć to bardzo przyjemnie, to pochlebia.
— Powiedz mi, jaki tedy cel naszego istnienia?
— Cel?
— Tak. Taki rozumny sens życia. Wszystko wkoło ma cel. Tedy jaki jest nasz cel?
Zaległa cisza. Wreszcie powiedziała nauczycielka:
— Muszę uchylić to pytanie. Znam tylko samo życie. Wszystko, co ma cel, ma ten cel dla życia. Jeżeli zaś samo życie ma cel jaki, to celem tym jest tylko ono samo. Zrozumiałaś?
— Nie.
— Spodziewałem się tego. Nie znasz filozofii.
— Myślę tak: Czy my kiedyś staniemy się czemś wyższem, i czy żyjemy poto, aby się kiedyś tem stać?
— To nie jest żadna filozofia moja droga! To się nazywa „circulus vitiosus“! Rozumiesz? To jest błędny syllogizm, czyli inaczej mówiąc głupstwo! To nawet nie jest żadna kwestya, bo taka kwestya wogóle nie istnieje. Czemś wyższem? Phi! Najwyższem, poznawalnem jest CZARNY PAPIER... Czemś wyższem? No powiedzno mi moja droga, jak sobie wyobrażasz to „wyższe“? Czem chciałabyś zostać? Powiedz, a śmiało, mam trochę czasu zbędnego! Milczysz?... jeszcze milczysz... Czyżbyś nie miała do mnie zaufania?
Nie było odpowiedzi.
Po chwili dopiero ozwała się pytająca:
— To prawda. Nie jestem w stanie określić formy bytu innej jak nasza. Ale czemuż ja to czuję? Dlaczego tęsknię? Czy tęsknić można za absurdalnem, za niemożliwem. Czuję...
— Oczywiście! I ja też czuję... — przyznała mentorka.
— Naprawdę! A co? — spytała rozkosznie zdziwiona.
— Czuję, że mi bardzo dobrze w żelatynie! Wygrawszy sprawę, sapnęła z ukontentowania, a na jej powierzchni pojawiło się coś, niby uśmiech satysfakcyi.
Taksamo sądził ogół.
Niewidzialna WIELKA CIEMNOŚĆ i najwyższe z poznawalnych CZARNY PAPIER, oto wszystko. Marzenia i przeczucia... oto nic.
— Czyż to prawda, że jestem waryatką? — pytała się samej siebie nieszczęsna drobina bromku srebra. — Czyż rzeczywiście wszyscy, na całej PŁYCIE myślą tak, jak to słyszałam, a tylko ja jedna... tylko ja jedna... Tak, tak... to jasne...
Rozpaczliwem spojrzeniem objęła swe otoczenie. Wokół, jak okiem sięgnąć, same przysadkowate, wtopione po szyję w rogowatą masę drobiny, zezowały ku niej złośliwie.
— Tak, tak... niema wątpliwości... ona ma racyę, one wszystkie mają racyę! — krzyknęło jej w sercu.
— A może jest ktoś? — myślała. — Może tak samo jak ja cierpi druga dusza... może ich jest dużo...
To byłoby ocaleniem! Może są... Są napewne! Tylko daleko niezawodnie, ogromnie daleko, gdzieś poza tą gęstwą wrogów... Są może opodal... coś mi mówi, że są bardzo blisko! Ale to wszystko jedno. Czy są, blisko, czy daleko, są zawsze poza sferą porozumienia... czyli... niema ich wcale!
I znowu niepodobna znaleźć wyjścia. Znowu staje się wobec klęski.
Czas mijał.
Wszyscy wkoło mierzyli go poczuciem dobra i zadowolenia, ona jedna gorączką niepokoju i rozpaczy.
Aż pewnego dnia stało się coś strasznego.
Powstał szum.
Drobiny odrazu pogłuchły, a tu i ówdzie odezwały się głosy:
— Legenda! Legenda! Wspomnijcie legendę!
Marzycielka nasza ożyła na nowo i w tym chaosie i przerażeniu ogólnem ona jedna powitała radosną nadzieją groźną katastrofę, siląc się przytem na dojrzenie owych drobin pokrewnych, skrytych gdzieś wśród ciżby obcych, chociaż tak bliskich. Ale daremnie. Nie ujrzała ich wcale.
A groza rosła.
Szum zrazu lekki wzmagał się ustawicznie. Płyta poczęła się chwiać, jakgdyby wichr uniósł ją na niezmierny, wzburzony ocean. Moce jakieś szarpały CZARNYM PAPIEREM, który kłębił się i wił, jakby walczył z potężnym wrogiem.
Konwulsyjne wstrząśnienia uczuli wszyscy. Powstała panika, a tem straszniejszą była, że wszystko tkwiło na swojem miejscu, omdlałe jeno, napoły martwe.
Nikt nie dziwił się, choć działy się rzeczy niesłychane, nikt się nie dziwił, choć padło w niwecz odwieczne prawo.
Wszyscy się bali.
Tylko nasza marzycielka pobladłymi ze strachu usty szeptała:
— Legenda! Legenda! Wspomnijcie legendę!
Ale znów nikt nie słuchał.
Nagle, pośród największego szamotania, stała się rzecz niepojęta.
Oto nastała cisza. Cisza absolutna, niemal zgodna z prawem odwiecznem, a wśród tej ciszy, powoli, bezgłośnie rozwarły się niebiosy i oczom zdrętwiałych z przerażenia ukazało się Bóstwo:

CZERWONA LAMPA.

Świat opłynął nagle falą krwi. Zatonął w czerwieni. A czerwień ta słodka była i łagodna. Pieściła pochwycone w topiel drobiny. Całowała je jak matka... i zdawało się, że mówi: Nie bójcie się! Nie bójcie! Jam jest światłość miłosierdzia. Nie bójcie się!

Długo trwało nim się ustalił nowy porządek rzeczy.
A jednak tak się wreszcie stało.
I dziwne. Teraz nikt się nie dziwił cudowi, od kiedy narzucił się jako prawo. Katastrofa nabrała wyglądu konieczności, cowięcej, to, co ongiś potępiano jako marzenie i herezyę, teraz posłużyło do ugruntowania nowego światopoglądu. Przyznano, iż poeci i marzyciele wieku minionego mieli niejasne, prorocze przeczucie tego, co nastąpi. Czy było to proroctwem, czy tylko wspomnieniem... O to spierano się długo, aż wreszcie ogłoszono następującą: „Prawdę o istotnych właściwościach świata i jego początku“.

1. „Świat widomy, czyli PŁYTA, jestto wielka, niezmierzona płaszczyzna, która zaczęła swe istnienie w czasie, ale końca mieć nie będzie.
2. „Świat widomy, czyli PŁYTA, stworzonym został w czasie przez Bóstwo najwyższe CZERWONĄ LAMPĘ i oddanym został w opiekę Bóstwu drugorzędnemu, WIELKIEJ CIEMNOŚCI. Bóstwo to jest emanacyą pierwszego i pozornie tylko z niem sprzeczne, w istocie zaś substancyonalnie identyczne, choć różniące się funkcyonalnie. WIELKA CIEMNOŚĆ wyłoniła z siebie, materyalniejsze już o wiele, bóstwo trzeciorzędne, CZARNY PAPIER, którego emanacyą, jeszcze bardziej grubą i materyalną jest żelatyna, która dała życie drobinom bromku srebra.
3. „Na PŁYCIE nic się nie zmienia, wszystko trwa wiecznie, natomiast bóstwa objawiają się przez zmiany, czyli LUNACYE.
4. „CZERWONA LAMPA nawiedza stworzenie, darząc je światłem, pozwalając im spozierać w oblicze swoje i darząc rozlicznymi dary.
5. „Od zachowania się drobin zależą zjawiania się bóstwa przedwiecznego i dzieje samejże PŁYTY. Tak to, same stworzenia są twórcami swego losu i w tych granicach cieszą się posiadaniem wolnej woli.
6. „Ideałem doskonałości jest stan, w którym wszystkie drobiny zasługiwałyby na ciągłe oglądanie twarzy CZERWONEJ LAMPY. Stan taki nastąpi i wówczas bóstwa drugorzędne znikną, jako już niepotrzebne. Spalą się w płomieniu CZERWONEJ LAMPY i z nią na wieki zjednoczą.
7. „Dojście do tego stanu jest celem świata. Tedy celem tego życia jest dojście do życia wyższego, wydostanie się z kręgu ciemności, dziś panującej, w kręg światła, który jest zarazem stanem definitywnym, ostatecznym i niezmiennym.
8. „Drogą do tego celu jest wiara, posłuszeństwo i modlitwa.
9. „Nad wykonaniem praktycznem i nienaruszalnością tej prawdy czuwa kolegium kapłańskie.“

Podpisano: MARZYCIELKA, przewodnicząca

Niedługo po ogłoszeniu „Prawdy o istotnych celach i początku świata“ znikło bóstwo i WIELKA CIEMNOŚĆ znowu roztoczyła swe panowanie.
Ale prawdy raz powstałe nie znikły wraz ze światłem. Pozostały jako jego abstrakcyjny od blask, jako dobra nowina.
Tryumf Marzycielki był niezmierny, cześć i szacunek, jakiemi ją otoczono, niewypowiedziane.
Dzięki to jej bowiem, dzięki jej tęsknocie, dzięki jej wierze, PŁYTA otrzymała rozumowane prawo moralne, skończył się okres mętnego i płytkiego materyalizmu, świat cały przejrzał i poznał swój cel ostateczny.
Otrzymała tytuł: „Dobroczyńcy świata“.
Zaiste nie było to zawiele.
Wszystkie drobiny marzyły teraz o tem, by się dostać w jej pobliże. Ale to było niemożliwem.
Sąsiadka, usilnie się starała paść jej do nóg, ale i to okazało się niewykonalnem.
Poprzestała tedy na tem, że marzyła bez przerwy, by się jej przypodobać.
Niestety, jej marzenie, jako iż nie była zbytnio lotną, wrychle przybrało postać narzekania.
— O jakże to dawno — jęczała — jakże dawno zniknęło światło! Czyliż już nigdy WIELKA CIEMNOŚĆ nie rozwinie swych opon?
— Nie szemraj! — nakazywała jej Marzycielka.
I wskazywała na wieki długie, wieki legendarnej wiary w bóstwo, jakie przetrwał świat od chwili pierwszej zjawy.
— Nie szemraj! — nauczała ją — Trwaj w tęsknocie!
— Ach! Znowu zeschła ta żelatyna na kamień, tak, że ani wytrwać dłużej!
— Strzeż się! — upominała już surowiej. — Opóźniasz światłość sobie i innym! Módl się!
— Ach! Modlę się, ale CZERWONA LAMPA widać nie słucha moich modłów!
— Modlitwa twoja pełna je st niecierpliwości! Takich błagań nie słucha bóstwo jedyne, nieogarnione, wyłączne, prócz którego nic niema na świecie, a którego formą jest wszystko, co istnieje...
Nie mogła domówić swych słów do końca.
Stało się coś przerażającego.
Oto nagle, niespodzianie, bez szumu i wstrząśnienia, rozdarła się czarna opona WIELKIEJ CIEMNOŚCI i na świat spadł... piorun!
Jakiś grom bezgłośny.
Jakaś śmierć nagła.
Nagła, a niewypowiedzianie piękna.
Rozpękł się byt, zawaliło życie.
A przez zgliszcza wionęła wizya bezkształtna, niewyobrażalna.
Wizya życia innego, życia, którem żyć nie sposób.
Życia-śmierci.
Spadła na świat NICOŚĆ, będąca wszystkiem!
Stało się Niezapamiętalne! Niemożliwe!
Przyszło skądś, gdzie przed sekundą żył Bóg.
Jego tam już niebyło!
Padł trupem i został pochłonięty.
Cicho i na zawsze.
Było znów czarno, tak czarno, że nie widać było WIELKIEJ CIEMNOŚCI.
Zdawało się, że to jej zwęglone zwłoki wiszą w szmatach ponad światem.
A wokół cisza... cisza... martwota niezmierna.
Cisza, co trwać nie przestanie, bo jest sam trupem, cisza próżna, nie zawierająca nawet wspomnień, bo TO wszystkie przeraziło.

TO!

Tak się wydawało wszystkim drobinom na płycie.
Wszystkim?
Gdy przeminęło pierwsze osłupienie i poczęto się rozglądać wkoło, nastąpiło nowe zdziwienie i nowe, lepiej już uświadomione przerażenie.
Marzycielka, przewodnicząca kollegium kapłańskiego zagadnęła sąsiadkę i nie otrzymała odpowiedzi. Zdziwiona, że gadatliwa ta osoba nagle zaniemiała, obejrzała ją dokładnie i... omal nie zemdlała sama ze strachu.
Sąsiadka zmarła.
Tkwiła dalej na swojem miejscu i z pozoru nie zmieniła się wcale. Ale ustało w niej nagle coś, czego określić nie sposób, czego wypowiedzieć nie można. Jednem słowem, zmarła.
Od początku świata stało się poraz pierwszy.
Właśnie jej się to przydarzyło.
Czyż tylko jej?
Wokoło stało się to samo.
W jednem miejscu zmartwiała cała grupa drobin, w innem wszystkie ostały się żywe.
Tam TO uśmierciło kilka tylko, gdzieindziej wielka przestrzeń usiana była zmarłemi.
Stał się nowy, niepojęty cud.
Śmierć.
I to śmierć dziwna, fantastyczna, bezprawa i bezcelowo okrutna.
Ustalone, wyrozumowane, zgodne z rzeczywistością prawa życia i wynikające z nich prawa moralne w puch rozbił jakiś piorun, jakieś ZŁO, działające bez sensu, bez celu, dzikie i nieobliczalne.
ZŁO ostateczne, wszechpotężne, a bezrozumne.
ZŁO, którego żywiołem chaos, a skutkiem rozpacz niema, bezbronna, i sama w sobie nierozumna.
Nie warto już było żyć, ani myśleć, nie warto już budować żadnych wartości logicznych, ani etycznych, nie warto się modlić, ani kląć, cieszyć się, ni smucić.
Czyż poginęli sami źli?
Czyż poginęli sami dobrzy?
Czyż to była kara?
Czyż to była nagroda?
Czy było w tem coś możliwego do poznania?
Ale było w tem jednocześnie wszystko, bo kładło, bo kłaść mogło kres wszystkiemu.
Ale czy wedle woli jakiejś... czy wedle przypadku...
Pewnem stało się tylko jedno: CZERWONA LAMPA ZMARŁA.
CZERWONA LAMPA, Bóstwo twórcze, rozumne, logiczne, miłosierdzie, źródło prawa, emanujące bóstwa inne, wykonawców prawa, zawiadowców szczęścia i zbawienia...
Zmarła... i wszystko przepadło.
Zostało ZŁO...
Szaleństwo siadło na tronie Boga.

Nastał czas dziwny.
Zaczęły się szybkie zmiany, których już nawet notować w świadomości nie mogły skazane na zagładę drobiny bromku srebra.
Przestały się dziwić.
Wszystko, z trudem przez wieki ustalone, wypłakane łzami tęsknoty, wyżebrane modłami długich nocy oczekiwań, wszystko podarło się w szmaty. Związki przyczynowe pękały. Coś, co dotąd było przyczyną, nagle stało się skutkiem.
Co zmarło, żyło, natomiast żywe przestało istnieć.
Miłosierne, mężne, stało się niemocnem i jakby głupkowatem...
Nic dziwnego. Wszak rządziło szaleństwo.
WIELKA CIEMNOŚĆ gdzieś się zapodziała.
CZERWONA LAMPA wstała z martwych i zjawiła się poto, by z uśmiechem dobrotliwego idyoty przyświecać męczarniom.
ZŁO poraziło w niej bóstwo, pozostał uśmiech boski, pozostał łagodny, słodki blask...
Jakby w masce swej własnej, dawnej twarzy, przeszedłszy krainę śmierci, wyszła znów wysoko, jakby na czyjś rozkaz, służalczo i spoglądała na rzeczy straszne nie mrugnąwszy okiem.
A działy się rzeczy przeraźliwe.
Jakaś nowa moc zanurzyła świat, wraz z wszystkimi żywymi i umarłymi w otchłań oceanu, w toń niezgłębioną, a przejrzystą.
Odwieczne środowisko, w którem żyły drobiny, wzdęło się niezmiernie.
Teraz wszyscy porażeni przez szaleństwo, poczęli czernieć, stawać się podobnymi do WIELKIEJ CIEMNOŚCI, jakby w zimnem tem morzu bez płomieni spalali się na węgiel.
Otoczyło ich płynne piekło.
A żywi, półżywi ze strachu, poprzez toń przeźroczystą, patrzyli w twarz nieboszczyka-boga swego, w jego oko czerwone i obojętne. Spoglądali bez modlitwy i bez rozpaczy.
Bo i rozpacz umarła.

Potem zaczął się koniec.
Świat ginął w konwulsyach dziwacznych i dla samej nawet zagłady bezcelowych.
Siła jakaś wyniosła płytę wysoko, przewróciła ją ku CZERWONEJ LAMPIE, zatrzymała na chwilę w tem położeniu, wreszcie zatopiła w inne morze, niewypowiedzianie zimne i mętne.
Żali chciało SZALEŃSTWO pokazać Bóstwu poraz ostatni ruiny?
I poco? Bóstwo przecież przestało rozumieć. Marzycielka zamknęła oczy.
Potem czuła, pogrążona w białych odmętach, że odrywa się od PŁYTY.
Wokół niej fale odrywały kawały rodzimego podłoża wraz z żywymi.
Martwi trzymali się mocno swego grobowca, jakby się z nim zrośli.
Potem, wraz z innemi spłynęła... uczuła, że miota nią coś z niezmierną siłą, uderzyła o skałę śliską i twardą niezmiernie i wreszcie... zatonęła.
Zapadła w biel, nieprześwietloną nawet czerwonem światłem i doznała dziwnego wrażenia.
Było to jakby rozstępowanie się ciała, rozkład, któremu przyświecała świadomość. Ale nikła i ona szybko, ginęła... wreszcie skończyło się wszystko.

Na świecie, zeżartym przez orkan SZALEŃSTWA, pozostały same tylko zczerniałe trupy. Chociaż szarpane zębem ZŁA, z uporem nieświadomym trzymały się powierzchni, szklistej teraz i niepodobnej do siebie. Leżały w bezładnych kupach, bez celu rozrzucone, jak je poraził piorun, to blisko siebie, to porozdzielane wielkiemi przestrzeniami, to w cieńszych, to w grubszych warstwach... słowem w nieładzie bezrozumnym, nikomu na nic nie przydatne, niezdolne już nawet odczuwać przeraźliwej jasności, na jaką je wyniesiono, nie zdolne widzieć, że CZERWONA LAMPA błysnęła niedługo po śmierci Marzycielki poraz ostatni i zgasła na wieki.
Czyż Bóstwo oprzytomniało wobec grozy zagłady istoty wybranej, i skonało z żalu za tą, której tęsknota długa, bolesna i wytrwała sprawiła tyle dobrego?
Zginęła Marzycielka, zginął jej świat i cel jego. I nie wiedziała, że na zeżartym Szaleństwem świecie stała się rzecz nowa. Powstał obraz istoty wyższej, a cel PŁYTY spełnił się dla niej.
Powstał portret CZŁOWIEKA.
Istoty, której świat drobin bromku srebra nigdy nie widział i nie mógł widzieć.
Portret CZŁOWIEKA.
A jakież długie szeregi aniołów postępują drogą, wiodącą z nizin pojęć człowieczych, do tronu BOGA.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Franciszek Mirandola.