Chłopi (Czechow)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chłopi |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Мужики |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
We wsi dowiedzieli się o przybyciu gości i zaraz po mszy w chacie nagromadziło się pełno ludzi. Przyszli Leoniczowie, Matwiejczowie i Pliczowie dowiedzieć się czego o krewniakach, mieszkających w Moskwie. Wszystkie dzieci żukowskie, umiejące czytać i pisać, odwozili do Moskwy i oddawali ich do służby za posługaczy (z drugiej części wsi oddawali tylko do piekarzy) i tak było od dawna jeszcze za czasów poddaństwa, kiedy to niejaki Łukasz Iwanycz, chłop żukowski, który teraz zrobił się już legendową postacią, służył jako bufetowy w pewnym moskiewskim klubie i przyjmował do siebie na służbę tylko samych swojaków, a ci dochodząc do znaczenia wybierali krewnych i przeznaczali ich do znajomych restauracyi; od tego więc czasu sąsiedzi nie nazywali inaczej wsi Żukowo, jak Chamska, lub Chołujewka. Mikołaja odwieźli do Moskwy, kiedy miał lat jedenaście, stręczył mu miejsce Jan Makarycz, z rodziny Matwiejczewych, który w tym czasie służył jako posługacz teatralny w »Ermitażu«. Dlatego to teraz, zwracając się z wdzięcznością do Matwiejczewych, Mikołaj rzekł:
— Jan Dymitrycz to mój dobrodziej i powinienem dzień i noc modlić się za nim do Boga, bo za jego pomocą stałem się porządnym człowiekiem.
— Batiuszka ty mój — odezwała się płaczliwym głosem wysoka kobieta, siostra Jana Makarycza — czy nic o nim, gołąbku moim, nie słyszałeś?
— Przez zimę służył u Omona, a teraz, gadali, że jest gdzieś pod miastem, w ogrodach... Zestarzał się! Dawniej zdarzało się, że podczas letnich robót przynosił do domu i po dziesięć rubli dziennie, teraz niema nigdzie roboty i stary zmęczony.
Wszyscy patrzali na nogi Mikołaja, w wojłokowych butach i na jego bladą twarz i mówili ze smutkiem:
— Nie wniesiesz i ty do domu, Mikołaju Osipowiczu, nie wniesiesz! Gdzie tam!
I wszyscy pieścili Saszę. Miała już dziesięć lat, ale była mała, bardzo chuda, i patrząc na nią nie można jej było dać więcej lat, niż osiem. Pośród innych dziewczynek, opalonych, źle ostrzyżonych, ubranych w długie, spłowiałe koszule, ona bielutka, z wielkiemi, ciemnemi oczami, z czerwoną wstążeczką we włosach, zabawnie wyglądała, robiła wrażenie zwierzątka złapanego w polu i przyniesionego do chaty.
— Ona i czytać umie! — pochwaliła się Olga, czule patrząc na córkę. — Poczytaj, dziecko! — rzekła, biorąc z kąta ewangielię. — Poczytaj, a prawosławni posłuchają.
Ewangielia była stara, ciężka, w skórzanej oprawie, z podartemi brzegami i rozszedł się od niej tak silny zapach, jak gdyby do chaty weszli popi, Sasza podniosła brwi i zaczęła głośno czytać.
... We śnie zjawił się Anioł Józefowi, mówiąc: Wstań, weź Dziecko i Matkę Jego...
...I Matkę Jego... — powtórzyła Olga i zaczerwieniła się ze wzruszenia. Po chwili nie wytrzymała i rozpłakała się. Patrząc na nią, rozszlochała się i Marya, a potem i siostra Jana Makarycza. Stary zakaszlał i zaczął się kręcić, szukając podarunku dla Saszy, ale nic nie znalazł i tylko machnął ręką. Po skończonem czytaniu, sąsiedzi rozeszli się do domów, wzruszeni i bardzo zadowoleni z Olgi i z Saszy.
Ponieważ był to dzień świąteczny, rodzina cały dzień została w domu. Stara, którą i mąż i synowie i wnuki, wszyscy nazywali babką, starała się sama wszystkiem zajmować, paliła w piecu i nastawiała samowar, chodziła nawet do roboty, a potem narzekała, że ją zamęczają pracą. Niepokoiła się bezustannie tem, czy stary i synowie nie siedzą bez roboty. To jej się zdawało, że gęsi karczmarza wchodzą do jej ogrodu, wybiegała z chaty z długim kijem i potem przez pół godziny przeraźliwie krzyczała przy kapuście, równie zwiędniętej i chudej jak i ona sama; to jej się przewidziało, że wrona zakrada się do piskląt i wymyślając, na czem świat stoi, rzucała się na wronę. Złościła się i zrzędziła od rana do wieczora, nieraz nawet krzyczała tak przenikliwie, że na drodze zatrzymywali się przechodnie.
Ze swoim starym nie obchodziła się zbyt grzecznie, przezywała go próżniakiem, cholerą.
Był to człowiek, któremu nie można było zaufać i być może, że gdyby go ona bezustannie nie przynaglała, nie pracowałby wcale, przesiedziałby na piecu cały dzień, rozmawiając. Opowiadał synowi drobiazgowo o jakichś swoich wrogach, skarżył się na krzywdy, które jakoby codzień znosił od sąsiadów, nudno było go słuchać.
— Tak — opowiadał, trzymając się za boki. — Tak... Po święcie Podniesienia Krzyża św. sprzedałem w ciągu tygodnia siano po trzydzieści kopiejek za pud, dobrowolnie sprzedałem... Tak... Dobrze... Zatem, znaczy się, wiozę rano dobrowolnie siano, nikogo nie poruszam; patrzę, w nieszczęśliwą godzinę, a tu wychodzi z karczmy starosta Antip Siedielnikow. »Gdzie wieziesz, ty taki, owaki?« i targa mnie za uszy.
Kirjaka strasznie bolała od picia głowa i wstydził się brata.
— Co to wódka zrobi. Ach, Boże mój! — mruczał, trzęsąc głową. — Już wy bracie i siostro, przebaczcie mi na miłość Boską, ja sam nie jestem z tego rad.
Kupili w oberży śledzia i gotowali polewkę ze śledziowego łebka. W południe zasiedli wszyscy do herbaty i pili ją długo, bardzo długo, zdawało się, że nabrzmieli od herbaty, a potem wzięli się do polewki, jedząc wszyscy z jednego garnka. Śledzia babka schowała.
Wieczorem garncarz lepił garnki na urwisku. Niżej na łące dziewczęta tańczyły i śpiewały. Grali na harmonii. Za rzeką paliło się ognisko i również śpiewały dziewczyny, a zdaleka śpiew ich wydawał się harmonijnym i miłym. W karczmie i dokoła niej hałasowali chłopi; śpiewali pijanymi głosami, każdy sobie, i wymyślali tak, że Olga drżała i mówiła:
— Ach, batiuszki!...
Dziwiło ją to, że bez przerwy słychać było sprzeczki i że najgłośniej i najwięcej kłócili się starzy, którym już czas umierać. Dzieci i dziewczęta słuchały tych zwad i widać było, że przywykły do nich od kołyski.
Minęła północ, pogasili ognie po obu stronach rzeki, a na dole na łące i w karczmie nie przestawali się bawić. Stary i Kirjak, pijani, trzymając się pod ręce i podpierając ramionami jeden drugiego, podeszli do szopy, gdzie Marya i Olga leżały.
— Daj spokój — starał się go przekonać stary — daj spokój... To spokojna baba... Grzech...
— Ma-aryo! — krzyknął Kirjak.
— Daj spokój... Grzech... Niczego sobie baba.
Postali chwilę pod szopą i poszli.
— Lu-bię kwiaty polne-e! — zaśpiewał nagle stary, wysokim przenikliwym tenorem. — Lu-bię zbierać je na łące!
Potem splunął, brzydko zaklął i poszedł do domu.