Chata wuja Tomasza/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chata wuja Tomasza |
Podtytuł | Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarka |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | J. H. Gallard |
Tytuł orygin. | Uncle Tom’s Cabin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tomasz w niewinnych swych marzeniach porównywał szczęśliwą swą niewolę do niewoli Józefa w Egipcie; i nim więcej pan jego poznawał go, tem podobieństwo to stawało się trafniejsze.
Niedbały i mało ceniący pieniądze Saint-Clare, powierzał wszystkie starania, dotyczące zaopatrzenia domu swemu kamerdynerowi Adolfowi, niemniej niedbałemu i rozrzutnemu, jak on sam. Przy takim zarządzie rozchody były ogromne. Tomasz, oddawna przyzwyczajony mieć na oku przedewszystkiem interes swego pana, z niespokojnością, którą zaledwo mógł utaić, widział nieoględną rozrzutność, i przy zdarzającej się sposobności odważał się robić swoje uwagi, wprawdzie z pokorą i ostrożnością.
Z początku powierzył mu pan Saint-Clare jakiś sprawunek; lecz później, zdziwiony jego zdrowym rozsądkiem i zdolnościami, używał go coraz częściej, i Tomasz tak się dobrze wywiązywał z położonego w nim zaufania, że wkrótce oddał mu do załatwiania większą część domowych interesów.
— Dość, przestań, — rzekł pewnego dnia Saint-Clare do Adolfa, skarżącego się, że władza z rąk jego przechodzi w inne. — Ty znasz moje fantazje i wymagania, a on widzi dobrze, ile mię one kosztują. Rychłoby nam zabrakło na codzienne potrzeby, gdyby ktoś trzeci nie zaczął czuwać nad wydatkami. Chcę, aby Tomasz odtąd miał dozór nad niemi: taka jest moja wola!
Używając nieograniczonej ufności swego pana, który zwykle dawał mu pieniądze i odbierał resztę, nie przeliczając jej, Tomasz nie miał innego stróża, prócz swojej prawości, popartej wiarą chrześcijańską, i to mu było dostatecznem; a ta nieograniczona ufność, najlepszą stała się dla niego zachętą do sumiennego wypełnienia obowiązków.
Zupełnie inny był Adolf. Lekkomyślny, egoista, zepsuty przez swego pana, znajdującego, że łatwiej potakiwać aniżeli rządzić, doszedł do tego, że wcale nie widział różnicy między co moje, a co twoje, i że sam Saint-Clare zaczął się trwożyć, rozumiejąc dobrze, że podobne postępowanie z podwładnymi jest niebezpieczne. Pewien rodzaj chronicznego wyrzutu sumienia prześladował pana Saint-Clare wszędzie, lecz nietylko że nie wzbudził w nim koniecznej energji, by zmienić postępowanie, ale nawet stał się z czasem przyczyną zbytecznego pobłażania, przebaczania przekroczeń bardzo ważnych i tłómaczył siebie tem, że gdyby on sam wypełniał swą powinność, słudzy jego nie zaniedbaliby również swojej.
Tomasz czuł do swego młodego, przystojnego, pełnego szlachetnych zasad pana, uszanowanie, połączone z pewną troskliwością rodzicielską. Nie mógł spokojnie patrzeć na to, że jego pan nie czyta nigdy książek treści religijnej, nie chodzi do kościoła, że żartuje ze wszystkiego, że przepędza wieczory w święta w operze lub w teatrze, że uczęszcza do klubu, miejsc publicznych i często wieczerza nie w domu, co było w jego przekonaniu niesłusznem. Wywiódł więc z tego wniosek, że „pan nie jest chrześcijaninem“; lecz nie zwierzając się przed nikim ze swą obawą, bardzo często w samotnej swej stancyjce zanosił modły do Najwyższego za swojego pana. Czasami, gdy się nadarzyła po temu odpowiednia okoliczność, odważył się mu wypowiedzieć swoje zdanie, ale czynił to z wielkiem uszanowaniem i bardzo ostrożnie. Pewnego razu przywieziono pana jego po nocnej pohulance prawie bezwładnego do domu. Tomasz i Adolf wynieśli go z powozu i położyli w łóżko. Adolf bawił się widokiem swego upitego pana i naigrawał się z Tomasza, że tenże go żałował i całą noc przepędził przy nim na modlitwie.
— I czego czekasz? — spytał Saint-Clare, siedząc nazajutrz w bibljotece w szlafroku i pantoflach, Tomasza, który to chociaż otrzymał już pieniądze i rozkaz zrobienia niektórych zakupów, nie myślał wychodzić. — Czy się co zdarzyło? — dodał, widząc, iż stoi jeszcze.
— Tak, panie! — odrzekł Tomasz poważnie.
Saint-Clare położył dziennik, postawił filiżankę z kawą na stole, a pilnie spojrzawszy na Tomasza, powtórnie spytał:
— A więc cóż się stało? Wyglądasz bardzo smutnie...
— Źle się dzieje, panie. Sądziłem, że jesteś pan dobrym dla wszystkich.
— Czyż nim nie jestem? Zapewne masz jaką prośbę...
— O! pan był zawsze dobrym dla mnie, nie mogę się skarżyć; ale jest ktoś, dla kogo pan nie jest dobry...
— Cóż znowu?... gadaj, czego chcesz!...
— Przeszłej nocy, między pierwszą a drugą godziną, myślałem i długo rozważałem; pan nie jest dobrym dla siebie! — rzekł Tomasz zwrócony tyłem do pana i trzymając za klamkę drzwi. Twarz Saint-Clara oblała się rumieńcem, jednak przymusił się do uśmiechu.
— Czy to wszystko? — spytał żartobliwie.
— Wszystko! — zawołał Tomasz, lecz nagle się odwrócił i padł na kolana. — O mój drogi, młody panie! lękam się o ciebie.
Głos Tomasza drżał i łzy spływały obficie po jego licach.
— Biedny prostaczku — zawołał Saint-Clare, mając także oczy pełne łez. — Wstań, nie chcę, aby nade mną płakano.
Tomasz klęcząc, patrzał na swego pana okiem dziwnie błagalnem.
— No, dobrze, dobrze, nie pójdę więcej na ich rozpustne biesiady — rzekł Saint-Clare. — Na mój honor, Tomaszu, nie pójdę więcej. Nie rozumiem, dlaczego od dawna nie zaprzestałem tam uczęszczać; zawszem się brzydził podobnym rodzajem życia i za każdym razem wyrzucałem sobie moją słabość. Otrzyj więc łzy i idź wypełnić, com ci polecił. Nie dziękuj! — dodał — nie jestem wcale przykładnym pokutnikiem, — i z lekka posunął Tomasza naprzód ku drzwiom. — Na słowo, Tomaszu, już nie ujrzysz mię więcej w takim stanie, w jakim widziałeś.
Tomasz wyszedł, ocierając łzy, które się zamieniły w łzy radości.
∗ ∗
∗ |
Któż zdoła opisać zmartwienia, kłopoty, jakie panna Ofelja, objąwszy zarząd domu, musiała przechodzić.
Gdziekolwiek znajduje się wiele służby, tam potrzeba niezwykłej umiejętności, rozsądku, żeby ją w należytych utrzymać karbach. Pani domu nie powinna być przykrą, bo ją służba znienawidzi. Żeby służbę uczynić posłuszną, państwu życzliwą, do tego potrzeba niezwykłego talentu. Posiadała go w zupełności pani Szelby. Ale takich pań domu, łagodnych, sprawiedliwych, umiejących do siebie służbę przywiązać, jest nie wiele; ale każda ma sposobność w tym względzie talent swój rozwinąć.
Marji Saint-Clare do takich wzorów doskonałych gospodyń, tak samo jak jej matki, zaliczyć nie możemy. Jako pani domu, była leniwa, dziecinna, nierozsądna, przykra; nie można więc było się spodziewać, żeby służba, wychowana w takiej szkole, mogła być dobrą. Trzeba przyznać, że panna Ofelja miała słuszność, opisując bezładność całej gospodarki, — tylko że nie znała właściwej tegoż przyczyny.
Pierwszego już dnia wstała, po objęciu zarządu gospodarstwa, panna Ofelja już o godzinie czwartej i po starannem uprzątnieniu swego pokoju, co czyniła ku wielkiemu zadziwieniu dziewcząt pokojowych, rozpoczęła codziennie przegląd szaf i składów, od których klucze miała sobie powierzone.
Nic nie uszło jej baczności, zajrzała wszędzie: do spiżarni, bufetu, pralni, kuchni i sklepu. Niejedno wyszło na jaw, co spoczywało w ukryciu; a rozmiary nieporządku przechodziły wszelkie domysły. To też w służbie wzbudziło się niezadowolenie, zaczęto narzekać na „damę z Północy“.
Stara Dina, główna kucharka, najwyższa władczyni w swym wydziale, wściekała się na niesłychane wdarcie się, jak mówiła, w jej dział pracy. Czuła się straszliwie pokrzywdzoną.
Dina była znakomitością w swoim rodzaju; sprawiedliwość wymagała, abyśmy ją przedstawili naszemu czytelnikowi. Była to urodzona kucharka, podobnie jak ciotka Klotylda, — murzynki bowiem mają niezwykłą wrodzoną zdolność do kuchcenia. Nie uczyła się wprawdzie kucharstwa, jak to miała szczęście Klotylda, ale co zrobiła, to z własnego rozumu.
Był to pewien rodzaj geniuszu, dlatego też była dumną na swoją umiejętność i innego zdania nie znosiła; polegała tylko na własnym rozumie i nikt nie zdołałby w nią wmówić, że tak a tak byłoby lepiej, — bynajmniej, swój sposób uważała za najlepszy. Było to przyzwyczajenie, do którego nawykła jeszcze w domu dawniejszej pani, matki Marji; a dzisiaj — Marja sama w niczem jej nie przeszkadzała, bo było jej z tem wygodnie, że nie potrzebowała sobie suszyć głowy. Tak więc Dina rządziła, jak sama chciała; a czyniła to z niezwykłą łatwością, gdyż z jednej strony umiała być pokorną wobec pani, a z drugiej strony — rozkazywać kuchtom i kuchcikom, i zawsze wolę swoją przeprowadzała.
Jeżeli cośkolwiek jej się nie zdarzyło, umiała zawsze się uniewinnić, a spędzić winę na któregokolwiek z kuchcików, których w każdej większej kuchni bywała wielka ilość. Ona sama — była zawsze niewinną i jej zdolności kucharskich nie zdołał nikt podać w podejrzenie.
Trzeba jednak przyznać, że Dina doskonale się znała na swojej sztuce. Chociaż w kuchni panował nieład i chaos, przecież obiad wystawiała na oznaczony czas i tak smaczny, że najwybredniejszy smakosz nic nie mógłby zarzucić.
Jaki obiad przyrządzić, co podać itd. obmyśla zwykle po śniadaniu. Do tego potrzeba jej było spokojnej głowy. Usiadła więc na podłodze i zapaliła krótką fajeczkę, bo to dodawało jej pewnego natchnienia.
Dokoła niej siedziała gromada dziatwy. W południowych bowiem Stanach w każdym domu jest dzieci bardzo dużo. Jedni łupali groszek, drudzy strugali ziemniaki, inni skubali drób, a ponad niemi wszystkiemi panowała nieograniczenie Dina z warzęchwią w ręku, — berło, którego nigdy z ręki nie puszczała. Od czasu do czasu dawała temu kułaka, tamtemu szturchańca i tak utrzymywała wśród tej krzykliwej czeredy pewien rygor.
Po uskutecznionym przeglądzie różnych działów zarządu domowego, weszła panna Ofelja do kuchni. Dina, uwiadomiona już o tem, co się działo, postanowiła trzymać się obronnie, nie ustąpić w swych prawach i przywilejach ani na krok.
W dużej, cegłą wyłożonej kuchni stał wzdłuż ściany piec. Pan Saint-Clare chciał go przebudować na mniejszy, zgrabniejszy, podług nowszych wymagań, lecz próżne były jego usiłowania, Dina się na to nie zgodziła.
Po powrocie swoim z podróży na Północ, gdzie nie mógł się dość nadziwić porządkowi panującemu w kuchni stryja, postanowił również wprowadzić podobny porządek w swojej kuchni; kazał więc pobudować regały z szufladkami, szafy i inne sprzęty. Lecz Dina, zamiast pochować w nie przedmioty, dla których były zrobione, powkładała w szuflady grzebienie, szczotki, podarte pończochy, dziurawe trzewiki, sztuczne, pomięte kwiaty — wogóle wszystkie jej sercu drogie pamiątki...
Gdy panna Ofelja weszła do kuchni, Dina nie powstała według zwyczaju, lecz paliła spokojnie dalej fajeczkę, śledząc z ukosa każde poruszenie nieprzyjaciołki, choć na pozór zajęta była dozorowaniem prac, jakie naokoło niej się odbywały.
Panna Ofelja zaczęła przegląd od szafy, a wysuwając jednę szufladę, spytała:
— Do czego ona ci służy, Dina?
— Prawie do wszystkiego, ponieważ to pod ręką i wygodne.
Rzeczywiście był to skład wszystkiego, bo i czegóż tam nie było? Naprzód wyciągnęła stamtąd panna Ofelja deseniową serwetę uwalaną w krwi, znać musiała służyć do owijania surowego mięsa.
— A cóż to, czy chodzisz do jatek z najdelikatniejszą serwetą swojej pani?
— To znowu nie! Nie było żadnej ścierki, więc wzięłam serwetę; lecz położyłam ją właśnie pod ręką, aby oddać do prania.
— Wszędzie nieład, — mówiła sama do siebie panna Ofelja, przeglądając dalej komodę, gdzie znalazła torbę do muszkatowych gałek, książeczkę do nabożeństwa, parę zabrukanych chusteczek jedwabnych, indyjskich, wełnę, pończochę, kapciuch z tytuniem i fajeczkę, dwa porcelanowe złocone talerzyki z pomadą, stare trzewiki, kilka cebul owiniętych w flanelową szmatę, kilka deseniowych serwet, brudne ścierki, igły, igliczki i mnóstwo małych podartych tutek papierowych, z których wysypały się aromatyczne ziółka.
— Gdzie chowasz muszkatowe gałki, Dina? — spytała panna Ofelja z wyrazem męczenniczki, wołającej o cierpliwość do Boga.
— Prawie wszędzie. Są tam na pułce w zbitej filiżance, jest trochę i w szafie i tam także.
— A i tu, — rzekła Ofelja, pokazując Dinie szufladę.
— A tak, położyłam je dziś z rana, bo muszę mieć je pod ręką, — odpowiedziała Dina. — A ty, czego się gapisz? — zawołała na chłopca, dziwiącego się temu, co się dzieje — dam ja ci! pilnuj swojej roboty!
— A to co? — spytała panna Ofelja, podnosząc talerzyk z pomadą?
— To, to moja pomada; położyłam ją tam, abym miała ją pod ręką...
— I do tego używasz najpiękniejszych talerzyków?
— Mój Boże! byłam bardzo zajętą, nie miałam chwili swobodnej! Właśnie dziś miałam ją przełożyć.
— A te duże deseniowe serwety?
— Miałam właśnie oddać je w tych dniach do prania.
— Czyż nie masz osobnego miejsca na brudną bieliznę?
— Dlaczegoby nie? Pan Saint-Clare kupił umyślnie ten tu oto wielki kufer, lecz ja na nim zarabiam ciasto; włożyłam w niego już dużo innych rzeczy, bo jest bardzo nieporęczny, trzeba wciąż wieko podnosić.
— A dlaczego nie zarabiasz ciasta na stole?
— Bo jest zastawiony półmiskami, talerzami, to tem, to owem, — miejsca na nim niema.
— Mogłabyś pomyć naczynia i odstawić.
— Ja! ja mam myć naczynia! — krzyknęła Dina, nie mogąc pohamować gniewu. — Chciałabym wiedzieć, jak panie pojmują nasz obowiązek? Nieprędkoby się doczekał pan Saint-Clare obiadu, gdybym traciła czas na mycie i ustawianie naczyń. Moja pani jeszcze mi nic podobnego dotąd nie powiedziała.
— A te cebulki?
— A, to rzadkie cebulki, zapomniałam zupełnie, że je zawinęłam w tę starą flanelę, właśnie potrzebne dzisiaj... A cóż się ich naszukałam!...
Panna Ofelja podniosła pakiecik z aromatycznemi roślinami.
— Prosiłabym panią, nie ruszać tego, — zawołała Dina stanowczo. — Lubię, aby wszystko leżało tam, gdzie co położę.
— Sądzę jednakże, że dziury w papierze nie są potrzebne?
— Przez nie daleko wygodniej sypać.
— Tak, ale przez nie sypie się i do szuflady.
— Rzecz naturalna, dlatego, że pani wszystko przewracasz. Patrzcie, jaki porządek, — zawołała z gniewem Dina, podchodząc do komody. — Gdyby pani raczyła wrócić do salonu i poczekać, aż ukończę moją czynność, to potem znajdzie prawie każdą rzecz na swojem miejscu — nie umiem pracować, gdy mi kto na karku stoi...
— Sama zaprowadzę tutaj porządek i mam nadzieję, że utrzymasz go i nadal.
— Nie, panno Ofeljo, to być nie może; nigdym jeszcze nie widziała, żeby panie o takie rzeczy się starały.
I Dina wzburzona chodziła po kuchni, gdy tymczasem panna Ofelja ustawiła w porządku cały stos talerzy, filiżanek, wsypała cukier z kilkunastu naczyń w jedno wielkie, odłożyła kilkadziesiąt ścierek do prania i to z takim pospiechem i zręcznością, że Dina stała zdumiona.
— Jeżeli damy w takie sprawy się wdają, to to wogóle nie damy... — odezwała się z oburzeniem Dina w należytem oddaleniu, żeby panna Ofelja nie mogła jej słyszeć. — Mam ja moje rzeczy zwykle w należytym porządku i gdy nadejdzie pora po temu, sama wszystko pouprzątam; nie potrzeba mi dam, które tylko jeszcze większy sprawiają nieład, tak że nic nie będzie można znaleźć...
Trzeba przyznać, że Dina od czasu do czasu zaprowadzała pewien w kuchni ład, a właściwie — starała się ład zaprowadzić. Wtenczas to wyrzucała, co tylko było w szufladach, na podłogę lub stół i nieład powstawał jeszcze kilka razy większy. Gdy kto zapytał, co robi? — odpowiadała: dzisiaj robi się porządek!... Chłopcom kazała szorować podłogę, stoły, ławki, czyścić naczynia, a gdy się wszystko jak śnieg bieliło, poczęła znowu wszystkie graty z powrotem ustawiać i chować po kątach, coby mogło razić oko. Potem zapaliła fajeczkę, zapasała biały fartuch, owinęła wkoło głowy jedwabną chustkę i nuże wyganiać rabiatę z kuchni, aby jej podłogi nie zabrudzili.
W przeciągu tygodnia zaprowadziła panna Ofelja w całem gospodarstwie zupełnie inny ład, według pewnych, z góry ułożonych reguł. Ale praca ta, o ile była potrzebna do niej pomoc sług, na niewiele się zdała, bo nieporządek znowu wszystkiemi kątami wkradał się z powrotem. Zrozpaczona postanowiła prosić pana Saint-Clare, aby w sprawę tę zajrzał i w jakikolwiek sposób jej dopomógł.
— Niema sposobu dojść do jakiegokolwiek ładu — rzekła.
— Masz zupełną słuszność, — odpowiedział Saint-Clare.
— Jakiż bezład, jakaż nieoględna rozrzutność! W życiu mojem nic podobnego nie widziałam.
— Wierzę najzupełniej!
— Nie patrzałbyś na to z taką zimną krwią, gdybyś sam był gospodynią.
— Kochana kuzynko, pamiętaj, że my, panowie, dzielimy się na dwie klasy: ciemiężycieli i uciemiężonych. Ci, którzy, jak ja, są dobrzy i nie cierpią srogości, muszą bardzo wiele znosić. Jeżeli nam się podoba trzymać w rzeczy pospolitej dla naszej wygody tłumy próżniaków, nieuków, powinniśmy cierpieć także skutki tego. Widziałem, lecz to bardzo rzadko, osoby obdarzone szczególniejszym taktem, które bez użycia srogości utrzymują służbę w porządku, tak że każdy robi swą powinność. Ja nie jestem z liczby tych uprzywilejowanych, a więc od dawna dałem za wygraną i zgodziłem się z tem, jak jest. Nie chcę, aby ci biedacy byli ćwiczeni, bici; oni doskonale to pojmują i naturalnie nadużywają mej dobroci.
— Ale nie oznaczyć ani czasu, ani miejsca, ani nie mieć pewnego porządku, w jakim się mają odbywać czynności, puścić tak wszystko na łaskę... — rzekła panna Ofelja.
— Kochana Ofeljo, wy mieszkańcy Północy, za wiele przywięzujecie ceny do czasu. Na co on potrzebny człowiekowi, który ma go dwa razy więcej, niż może użyć. Co zaś do porządku, w istocie wszystko mi jedno, czy podadzą obiad lub kolację godzinę wcześniej lub później, skoro nie mamy nic innego do roboty jak czytać gazety i leżeć na kanapie. Zważże dobrze: Dina podaje przewyborne obiady, zupy, potrawy z sosami, pieczyste, kremy, lody itd., i tworzy to z chaosu, z pomroki kuchennej. Mnie się zdaje, że to nielada sztuka i wydziwić się temu nie mogę. Lecz strzeż się zajrzeć w ten chaos kuchenny; nie patrz, co się tam dymi, gotuje, warzy w rondlach, nie patrz na wszystkie przedwstępne przygotowania, bo stracisz apetyt i łyżki do ust nie weźmiesz. Posłuchaj mię, kuzynko, uwolnij siebie od tej srogiej męki; żadnej korzyści ona ci przynieść nie może: tracisz wesołość, a Dina rozum. Pozwól więc, niech robi, jak jej się podoba.
— Ale, mój Augustynie, ty nie wiesz, w jakim stanie znalazłam rzeczy.
— Co? ja? Ja nie mam wiedzieć? — Wałek do ciasta leży pod jej łóżkiem, torba od muszkatołowych gałek w jej kieszeni z tabaką; jest pięćdziesiąt pięć cukiernic, każda w innym kącie kuchni; raz wyciera talerze serwetą stołową, innym razem łachmanem ze starej spodnicy. Jednak to wszystko nie przeszkadza jej przyrządzać doskonałych obiadów, zgotować przewybornej kawy. Powinniśmy ją oceniać jak wojowników i ludzi stanu, według ich powodzenia.
— A bezład, rozchód, złodziejstwo? — pytała panna Ofelja.
— A więc zamknij, co można zamknąć; wydawaj pod miarą, lecz nie żądaj niczego z powrotem. Oto co możesz uczynić najlepszego.
— To mnie zasmuca, mój Augustynie; że lękam się, wasza służba nie jest poczciwą. Czyś pewny, że można jej zaufać?
Augustyn rozśmiał się serdecznie, patrząc na przedłużoną, poważną twarz panny Ofelji.
— Nie, kuzynko, chyba żartujesz! Poczciwi? Czyż można tego od nich żądać? Poczciwi! O zapewne, że nie są i dla czegoby mieli być? co ich zmusza, żeby byli poczciwymi?
— A czy nie mógłbyś ich pouczyć?
— Pouczyć? ja miałbym ich pouczać? Ciekawy jestem, jak jabym wyglądał — uczący murzynów. Marja, tak, Marja umiałaby ich uczyć, że pomarliby z rozpaczy, słuchając jej; ale naprawić ich nie potrafiłaby.
— Czyż więc niema między nimi poczciwych?
— Bywają czasami, znajduje się ten i ów, których natura utworzyła tak prostymi, tak uporczywie prawdomównymi i wiernymi, że najgorsze przykłady nie zdołają ich zepsuć. W kołysce już czarny widzi i czuje, że dla niego otwarta jest tylko droga fałszu, że tą tylko drogą może się wkraść w łaskę swoich rodziców, swojej pani, młodego pana i na koniec swych towarzyszów. Chytrość, podstęp i fałsz stają się jego koniecznemi, codziennemi zwyczajami. Byłoby niesprawiedliwością wymagać od niego czegoś innego; nie można go za to karać. Co zaś do uczciwości, niewolnik znajdując się od dziecka w zależności, nie jest w stanie pojąć, co moje, a co twoje; wszystko jest jego, co tylko może sobie przywłaszczyć. Przyznam się, że niewiem, jakim sposobem mógłby być poczciwym. Człowiek taki, jak Tomasz, na honor, to cud!
— I cóż się stanie z ich duszami? — spytała panna Ofelja.
— Skądże mam to wiedzieć? — odrzekł pan Saint-Clare. — Obecnie omawiamy sprawy ziemskie. Toć zresztą wiesz, że powszechnie głosi się, że dla naszej wygody i korzyści całe to plemię, bez wyjątku, oddane jest w tem życiu pod władzę szatana, jak będzie w przyszłem... nie wiadomo.
— To okropnie, — zawołała z zapałem panna Ofelja, — powinniście się wstydzić samych siebie.
— Zdarza mi się to czasami. Ale przecież idziemy wszyscy szeroką drogą, a więc w licznem i dobranem towarzystwie. Spojrzyj tylko dokoła siebie, na klasy wyższe i niższe: wciąż powtarza się jedno i to samo: klasa wyższa wyzyskuje niższą. Tak się dzieje w Anglji, tak się dzieje wszędzie.
— Nie tak jednak jest w Stanie Wermont.
— Zgadzam się, że w Nowej Anglji i w Stanach wolnych jesteście o krok przed nami. Ale oto już dzwonią na obiad. Dajmy spokój, kuzynko, naszym przesądom, a idźmy do stołu.
Gdy panna Ofelja pod wieczór znajdowała się w kuchni, zaczęły wołać niektóre dzieci: „Patrzcie! patrzcie! ciotka Pru idzie, zrzędząc jak zwykle“.
Wysoka, koścista murzynka weszła, niosąc na głowie koszyk z ciastkami i ciepłemi bułeczkami.
— No, wreszcie przyszłaś, Pru! — zawołała Dina.
Fizjonomia Pru wyrażała złośliwość, głos miała niski, grobowy. Postawiła koszyk na ziemi, przykucła koło niego, a opierając się łokciami o kolana, rzekła:
— O Boże! pragnęłabym już umrzeć.
— I dlaczegóżbyś chciała umrzeć? — spytała panna Ofelja.
— Skończyłaby się moja nędzna dola, — odpowiedziała kobieta tonem opryskliwym, nie podnosząc oczu.
— Nie upijaj się, to ciebie i bić nie będą, Pru, — rzekła piękna, młoda mulatka, mająca w uszach śliczne koralowe kolczyki.
Pru spojrzała na nią ponuro.
— I ty możesz się tam dostać, o! cieszyłabym się, gdybym się tego doczekała, a wówczas i ty w kieliszku starałabyś się utopić swoje zgryzoty.
— Podaj ciastka — rzekła Dina. — Pani ci za nie zapłaci.
Panna Ofelja wybrała dwa tuziny ciastek.
— Tam na pułce w rozbitym dzbanku są bilety, — rzekła Dina. — Jacuś, wleźno i podaj je.
— Bilety? a do czego one? — spytała panna Ofelja.
— Kupujemy bilety u jej pana, a ona daje nam za bilety ciastka i bierze je z powrotem.
— A oni, gdy przyjdę do domu, przeliczają marki i pieniądze, i jeżeli się nie zgadza, biją mnie na śmierć.
— Postępują z tobą, jak zasługujesz, — rzekła pokojówka — a dlaczegoż przepijasz ich pieniądze? O, pani, jak ona okropnie pije!
— I nie przestanę pić, bo nie mogę żyć inaczej, przynajmniej na chwilę zapominam o mojem nieszczęściu!
— To jest bardzo brzydko okradać swego pana i za skradzione pieniądze szukać tak zwierzęcej uciechy, — rzekła z oburzeniem panna Ofelja.
— Tak, być może, że to źle; jednak nigdy pić nie przestanę. O! gdyby Bóg zesłał mi śmierć, skończyłyby się wszystkie moje cierpienia! — Stara zwolna się podniosła, postawiła koszyk na głowie, a rzucając złośliwym wzrokiem na śliczną pokojówkę, rzekła:
— Ty sądzisz, żeś bardzo ładna z temi kolczykami, zadzierasz nosa, z góry patrzysz na biednych, a zapominasz, że i ty, gdy pożyjesz, staniesz się taką, jak ja; będą cię tak samo bić. Przyjdzie i na ciebie kolej i zobaczymy wówczas, czy nie zaczniesz pić; do djabła! he, he, zobaczymy! — i wyszła, śmiejąc się złowrogo.
— Odrażające stare bydlę! — rzekł Adolf, wchodząc do kuchni po ciepłą wodę do golenia pana. — O! gdybym ja był jej panem, nie takbym ją siekł!
— Tegobyś uczynić nie mógł — odrzekła Dina — jest bowiem tak zbita, że ani sukni zapiąć nie może.
— Nie powinni posyłać podobnych istot do porządnych domów. Co myślisz o tem, panie Saint-Clare? — rzekła Janina, przymilając się Adolfowi.
Adolf między wielu innemi rzeczami swego pana przywłaszczył sobie także jego imię i podpis. Mieszkańcy Nowego-Orleanu nazywali go panem Saint-Clare.
— Jestem zupełnie twojego zdania, panno Benoir.
Benoir nazywała się pani Saint-Clare z domu, Janina była jej pokojówką.
— Czy wolno się zapytać, żali kolczyki te będziesz miała na jutrzejszym balu?
— Zanadto jesteś zuchwały, panie Saint-Clare, — rzekła Janina, potrząsnąwszy swą śliczną główką. — Nie będę tańczyła przez cały wieczór, jeżeli będziesz stawiał podobne pytania.
— O! nie będziesz tak okrutną! Chciałbym tylko jeszcze zapytać czy ubierzesz się w swoją prześliczną, tarlatanową, różową suknię?
— Co, co takiego? — spytała Róża, również mulatka, pełna życia, zbiegając lekko ze wschodów.
— Pan Saint-Clare taki bezwstydny...
— Na mój honor, — rzekł Adolf, — oddaję się pod sąd panny Róży.
— Wiem, że jest zuchwały, — zawołała Róża, kręcąc się na swej małej nóżce, i rzucając złośliwe spojrzenie na Adolfa. — Niema dnia, żeby mnie nie gniewał.
— O moje panie, bo pęknie mi serce! Pewnego poranku znajdą mnie nieżywego w łóżku i wy będziecie tego przyczyną.
— Czy słyszycie? — zawołały obie panny, wybuchając śmiechem.
— Wychodźcie stąd! — przerwała im Dina. — Nie dla was tu miejsce, przeszkadzacie mi tylko.
— Ciotka Dina zła, że nie może iść na bal, — rzekła Róża.
— Drwię z waszych balów — odpowiedziała Dina, — napróżno naśladujecie białych, zawsze tylko jesteście murzynkami jak ja.
— Ciotka Dina codzień pomaduje sobie wełnę, aby leżały gładko, — zauważyła żartobliwie Janina.
— A wełna jednak pozostanie wełną, niczem więcej — dorzuciła Róża, trzęsąc swemi długiemi jedwabnistemi kędziorami.
— Ej, toć... pewnie, wełna nie gorsza od końskiego włosia — rzekła Dina. — Chciałabym, żeby sama pani rzekła: z kogo ma więcej korzyści, czy z was nygusów, czy ze mnie. No, precz stąd, próżniaki wynoście się!
Nagle odezwały się dwa głosy, powołujące próżnującą służbę do obowiązku. Saint-Clare wołał z góry na Adolfa, aby przyniósł wody do golenia; równocześnie weszła do kuchni panna Ofelja: Janino, Różo, czy nie macie nic do czynienia, że tak ten czas marnotrawicie? — zapytała tonem ostrym.
Nasz przyjaciel Tomasz, który znajdował się w kuchni w czasie rozmowy ze starą Pru, roznoszącą chleb, wyszedł za nią na ulicę. Szła ona powoli, czasem ciężko, boleśnie stękając. Nakoniec, składając swój ciężar na progu drzwi pewnego domu, zaczęła poprawiać na sobie stary szal, który zaledwie przykrywał poranione jej plecy.
— Pozwól, poniosę ci koszyk, — rzekł Tomasz głosem pełnym współczucia.
— Poco? — spytała kobieta. — Nie proszę cię o to.
— Wyglądasz, jakbyś była chorą, bardzo nieszczęśliwą... jestem pewny, że ci coś ciężyć musi!
— Wcale nie jestem chorą — odpowiedziała opryskliwie.
— O, gdybym mógł odwieść ciebie od picia! — zawołał Tomasz z uczuciem politowania. — Wiesz przecież, że gubisz ciało i duszę.
— Wiem dobrze, że pójdę do piekła — odrzekła z goryczą staruszka — nie potrzebujesz mi tego mówić. Jestem brzydka, stara, złośliwa, pójdę prosto do piekła. — O mój Boże! chciałabym już tam być.
Dreszcz zgrozy przejął Tomasza, gdy słyszał słowa te, wypowiedziane głosem wyrażającym prawdziwe żądanie.
— Oby Bóg miał litość nad tobą, biedna kobieto! Tobie nikt nie mówił o Jezusie Chrystusie?
— O Jezusie Chrystusie... któż on taki?
— Pan nasz i Zbawiciel.
— Zdaje się, że słyszałam coś o Zbawicielu, o sądzie, o piekle. O tak, słyszałam.
— Czy ci nikt nie mówił, jak Pan Jezus nas grzesznych kochał, jak umarł za nas.
— Nie, nic o tem nie wiem; od śmierci mego męża nikt mnie jeszcze nie kochał.
— Skąd jesteś? — spytał Tomasz.
— Z Kentucky. Należałam do człowieka, który pozwalał mi wychowywać moje dzieci, aby je potem sprzedać; na ostatku i mnie sprzedał handlarzowi, który znowu odprzedał mnie dzisiejszemu mojemu panu.
— Co cię skłoniło do picia? — spytał Tomasz.
— Nieszczęście, bieda! Gdy tu nastałam, miałam dziecię i sądziłam, że mój pan, który nie był handlarzem, zostawi mi je. Ach, jaki to był prześliczny, tłuściutki chłopczyk! a nigdy nie płakał! Pani moja z początku bardzo go kochała. Lecz gdy zachorowałam sama na gorączkę, straciłam pokarm i mój malutki zaczął okropnie chudnąć, bo pani nie chciała kupować mleka. Napróżno mówiłam, że nie mam w piersiach pokarmu, ani słuchać nie chciała; odpowiadała mi, że mogę je karmić tem, co wszyscy jedzą... i biedne małe jagniątko tak schudło, że strach było patrzeć, zostały tylko kosteczki i skóra... dzień i noc ciągle krzyczało... To nudziło moją panią; gniewało ją, mówiła, że psuję swego synka, że chciałaby, aby umarł... Zabraniała mi mieć go przy sobie, utrzymując, że z przyczyny jego po całych nocach nie śpię, i dlatego niepodobna, abym należycie ją obsłużyła. Kazała mi spać w swoim pokoju, a synka mego musiałam zanieść na śpichrz, gdzie biedaczek nieustannie krzyczał... i umarł... Zaczęłam pić dla zagłuszenia jego krzyku, który ciągle rozlegał się w moich uszach. Piłam i pić będę, choćby to mnie zaprowadziło do piekła. Pan mój mówi, że pójdę do piekła, a ja powiadam, że już jestem w piekle!
— O biedna ty! Nikt ci nie mówił, że Chrystus Pan ciebie kocha i śmierć dla ciebie poniósł? Nikt ci nie mówił, że przyjdzie dopomóc tobie, że możesz pójść do nieba i tam dusza twoja się uspokoi i będziesz szczęśliwą.
— Ja... do nieba? Jakim sposobem mogłabym tam trafić! — rzekła staruszka. — Tam idą biali; przypuśćmy, że mnie złowią i tam jeszcze? O! wolę iść do piekła, skończyć i nie mieć więcej ani pana ani pani. O tak, tak, wolę iść do piekła, — rzekła biedna kobieta i biorąc koszyk na głowę, oddaliła się zwolna, stękając i złorzecząc.
Ze smutną, zwieszoną głową wrócił Tomasz do domu. Na dziedzińcu spotkał małą Ewę z gierlandą hiacyntów na głowie, z okiem radośnie promieniejącem.
— Nakoniec znalazłam cię, Tomaszu; ojczulek pozwolił mi przejechać się trochę, załóż więc kucyki do nowego kocza. Ale Tomaszu, co ci to? dlaczegoś taki smutny? — spytała z głębokiem uczuciem Ewunia.
— Prawda, panienko, mam smutek, — odrzekł Tomasz; — ale zaprzęgę natychmiast.
— Powiedz mi, mój Tomaszu, co ci jest? Widziałam, żeś długo rozmawiał ze starą Pru.
Tomasz opowiedział Ewie historję nieszczęśliwej Pru z całą właściwą sobie naiwnością i prostotą.
Ewunia nie wyrażała swego oburzenia, nie dziwiła się, nie płakała, jak zwyczajnie robią w podobnych zdarzeniach inne dzieci. Bladość tylko okryła jej twarzyczkę; obie ręce przycisnęła do piersi i westchnęła głęboko.