Chudziak/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chudziak |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Petit Chose |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mała mieścina Sarlande leży w Sewennach, w głębi wązkiej doliny, zewsząd otoczonej górami, niby murem obronnym. Gdy słońce nad nią zaświeci jest to piec ognisty, gdy wiatr północny zawieje, to — lodownia...
W dzień mojej podróży wiatr taki szalał od rana i chociaż to było wiosną, Chudziak, usadowiony na szczycie dyliżansu, czuł się, wjeżdżając ku wieczorowi do miasta, zziębnięty do szpiku kości.
Ulice były ciemne i puste... Na placu broni, kilka osób oczekiwało powozu, przechadzając się tam i napowrót, przed słabo oświetloną stacyą pocztową.
Ledwie zeskoczyłem z mojego wysokiego siedzenia, kazałem się bezzwłocznie, zaprowadzić do kolegium, chcąc co najprędzej objąć mój urząd.
Kolegium było położone niezbyt daleko od placu. Przewędrowawszy dwie czy trzy ponure ulice, przewodnik niosący moją walizkę, zatrzymał się przed ogromną kamienicą w której zdawało się, że wszystko obumarło od wieków.
— To tutaj — rzekł podnosząc duży młotek u drzwi. Młotek zakołatał głucho,... drzwi otworzyły się same... weszliśmy.
Przystanąłem na chwilę w sieni, pod portykiem, w ciemności. Posłaniec złożył pakunek mój na ziemi, zapłaciłem mu, i oddalił się szybko, a grube drzwi zatrzasnęły się za nim tak ciężko, tak ciężko...
Wkrótce ukazał się zaspany odźwierny z dużą kwadratową latarnią w ręku, a zaświeciwszy mi w oczy, mrukliwym tonem rzekł:
— To pan pewnie z nowych?...
Wyraźnie brał mię za ucznia... Odpowiedziałem mu prostując się:
— Nie jestem żaden uczeń, przybywam tu jako dozorca klasowy i proszę mnie zaraz zameldować przełożonemu.
Odźwierny zdawał się zdziwiony; uchylił nieco czapki i prosił, abym wstąpił na chwilę do jego izdebki, albowiem pan dyrektor znajdował się obecnie z dziećmi w kościele, ale, gdy tylko skończą się wieczorne modlitwy, będę mógł mu się przedstawić.
W budzie odźwiernego kończono wieczerzę. Wysoki dziarski chłopiec, o jasnych wąsach, wychylał szklankę wina, siedząc obok swej żony, małej, chudej, żółtej jak cytryna i otulającej się po uszy wypłowiałym szalem.
— A co tam takiego, panie Cassagne? — zapytał młody wchodzącego odźwiernego.
— To nowy dozorca klasowy — odparł odźwierny, ukazując na mnie... Taki niewielki, że zrazu wziąłem go za ucznia.
Wtem rozległ się donośny odgłos dzwonka, a zaraz potem powstał w sieni straszny harmider kroków uczniowskiej gromady.
— Otóż i pacierz skończony — powiedział zwracając się do mnie pan Cassagne, możemy pójść do przełożonego. Ujął latarnię i szedł naprzód, a ja za nim.
Kolegium wydało mi się olbrzymie. Nieskończona ilość korytarzy, ogromnych przedsionków, szerokich schodów, o żelaznych wyrabianych wytwornie balustradach, a wszystko stare, czarne, okopcone. Odźwierny opowiedział mi podczas naszego pochodu, że przed rewolucyą 1789 roku, dom ten był szkołą marynarzy, i że liczyła ona w owym czasie do ośmiuset uczniów samych najznakomitszych rodzin szlacheckich.
Skończył właśnie swe opowiadanie kiedyśmy doszli do gabinetu przełożonego...
Pan Cassagne pchnął ostrożnie, pierwsze parapetowe drzwi i zastukał lekko, dwa razy, do następnych.
Głos z wewnątrz odpowiedział: — Proszę. — Weszliśmy. Gabinet bardzo obszerny, obicie miał ciemno zielone. W głębi, przed podłużnym stołem siedział dyrektor i pisał przy bladem świetle lampy z nisko spuszczonym abażurem.
— Proszę, pana dyrektora — rzekł odźwierny popychając mię naprzód, — oto przyjechał nowy pan dozorca na miejsce pana Serriè`res.
— To dobrze, odpowiedział dyrektor, nie ruszając się z miejsca. Odźwierny skłonił się i wyszedł. Zostałem sam na środku pokoju, mnąc palcami kapelusz z zakłopotania.
Ukończywszy pisanie, dyrektor nareszcie obrócił się ku mnie, tak że mogłem się przyjrzeć jego drobnej bladawej i suchej twarzy, z której wyglądały bezbarwne, zimne oczy. On ze swej strony, chcąc mi się lepiej przypatrzyć, podniósł zasłonę nad lampą i włożył na nos okulary.
— Ależ to dzieciak! — zawołał podskakując na fotelu, co ja z nim pocznę!
Struchlałem, widziałem się już na ulicy ciemnej i pustej bez grosza, bez chleba. Zaledwie zdołałem wyjąkać słów parę i wręczyć przełożonemu list rekomendacyjny od rektora.
Przełożony wziął list, przeczytał go raz i drugi, złożył, potem znów rozłożył i przeczytał raz jeszcze, — w końcu oświadczył mi, iż dzięki osobliwszej rekomendacyi rektora i zacności mojej familii, zgadza się mię przyjąć — aczkolwiek wiek mój, zbyt młody, nie jest mu wcale na rękę. Zabrał się następnie do długiego deklamowania na temat ważności moich nowych obowiązków, ale tego już nie słuchałem. Dla mnie największe znaczenie miało to — że mię nie odprawiono... A że nie odprawiono — byłem szczęśliwy i rad bez miary. Pragnąłem nawet w tej chwili, aby przełożony miał tysiąc rąk i gotów byłem ucałować je wszystkie.
W tych uniesieniach powstrzymał mię jakiś szczęk żelaza. Odwróciłem głowę; za mną stała długa, cienka figura o ryżych faworytach, która nie wiem kiedy i jak znalazła się w gabinecie; stąpała tak cicho, że nie słyszeliśmy jej kroków: był to pan inspektor.
Głowę pochylał nieco ku ramieniu — i z najsłodszym uśmiechem spoglądał na mnie, potrząsając pękiem kluczy, różnej wielkości, zawieszonych na piątym palcu. Uśmiech możeby mię ku niemu pociągnął, ale te jego klucze brzęczały tak przerażająco, — że strach mię ogarnął.
— Panie Viot, oto przybył nam zastępca pana Serrières — rzekł do niego dyrektor.
Pan Viot ukłonił się i przesłał mi nowy, pełen czułości uśmiech. Klucze zaś przeciwnie zadzwoniły ironicznie i złośliwie jak gdyby mówiły: — Ty mały Chudziaku! malcze jakiś! masz zastąpić pana Serrières? cóż znowu!... cóż znowu!...
Dyrektor snać równie jak ja zrozumiał tę mowę kluczy i dodał z westchnieniem:
— Wiem, że odjazd pana Serrières, to strata niepowetowana — tu klucze wydały jęk przeciągły — wszelako jestem przekonany, że porządek i ład naszej szkoły nie ucierpią zbyt wiele, skoro pan Viot zechce nowego dozorcę wziąć pod wyłączną opiekę i wesprzeć go swemi cennemi zasadami pedagogicznemi.
Na to zawsze słodko uśmiechnięty pan Viot odpowiedział, że jest jaknajżyczliwiej ku mnie usposobiony i że najchętniej służyć mi gotów swemi radami; tylko klucze pozostały nieżyczliwe wcale. Trzeba było słyszeć jak brzęczały złowrogo: — Biada ci Chudziaku! biada! strzeż się... strzeż się!...
— Panie Eyssette — zakończył dyrektor, możesz pan odejść. Dziś przenocujesz jeszcze w hotelu. Bądź pan tu jutro o 8-mej rano... Do widzenia...
I pożegnał mię giestem pełnym powagi a pan Viot, jeszcze więcej słodki, odprowadził mię aż do drzwi, a przy rozstaniu się, wcisnął mi w rękę jakiś kajecik.
— To ustawa naszej szkoły — rzekł — czytaj pan i zastanawiaj się...
Poczem drzwi otworzył i zatrzasnął je za mną, a klucze jego zabrzęczały znowu zjadliwie...
Należało wynaleźć sobie schronienie na noc, co było dla mnie rzeczą niemałej wagi. Na szczęście przed łożą odźwiernego, stał ów chłopak z blond wąsami i kurzył fajeczkę.
Ten mi grzecznie ofiarował swoje usługi i polecał doskonały hotelik, niedrogi, gdzie będę obsłużony jak książę udzielny, do którego on może mię natychmiast zaprowadzić. Z jaką skwapliwością przyjąłem tę propozyoyę — łatwo się domyślić.
A teraz muszę uczynić pewne wyznanie. Oto gdy Chudziak znalazł się sam jeden w zimnym, pustym pokoju, wobec tego hotelowego łóżka, tych biednych cudzych sprzętów i tak daleko od swych ukochanych, serce mu wezbrało smutkiem i wielki filozof rozpłakał się jak dziecko. Ogarnęła go straszna obawa przed życiem; uczuł się tak słabym i bezbronnym, tak opuszczonym, że szlochał, szlochał długo, bez pamięci... Naraz wśród tych łez gorzkich, — obraz swoich stanął mu przed oczami; ujrzał swój dom opustoszały, rodzinę rozpierzchłą, matkę tu!.. ojca tam!... bez dachu, bez ogniska! Wtedy to, niepomny własnego strapienia, przejęty jedynie myślą wspólnej niedoli, biedny Chudziak powziął wzniosłe i chlubne postanowienie: On odtworzy dom Eyssettów, on odbuduje rodzinne ognisko swemi własnemi siłami, swoją własną pracą, on sam jeden! Potem, gdy sobie to za główny cel życia postawił, dumny z tak szlachetnego wynalazku, otarł łzy niegodne mężczyzny — a tem bardziej wskrzesiciela ogniska — i, nie tracąc ani chwili, rozpoczął czytanie: Ustawy Szkolnej pana Viot, aby się obznajomić ze swemi nowemi obowiązkami.
Ustawa ta, z widocznem amatorstwem przepisana własną ręką pana Viot, jej autora, była istnym traktatem, podzielonym na trzy części:
1° Obowiązki nauczyciela — dozorcy względem przełożonych.
2° obowiązki nauczyciela — dozorcy względem kolegów.
3° obowiązki nauczyciela — dozorcy względem uczniów.
Były tam przewidziane wszelkie możliwe okoliczności — od zbitej szyby aż do dwóch rąk podniesionych jednocześnie w czasie wydawania lekcyi[1]. Były także wypisane wszystkie szczegóły życia nauczycieli, od liczby ich wynagrodzenia, aż do pół butelki wina do której mieli prawo przy każdym posiłku. Wszystko zaś kończyło się wymowną przemową o potrzebie i użyteczności samej ustawy. Lecz, pomimo całego szacunku dla arcydzieła pana Viot, Chudziakokowi nie stało sił odczytania go do końca i przy jakimś bardzo poważnem zdaniu — zasnął snem twardym...
Nazajutrz punkt o ósmej stawiłem się w kolegium. Pan Viot u drzwi, ze swym pękiem kluczy, przyjmował eksternów. Przywitał mię słodziuchnym uśmieszkiem:
— Poczekaj pan w sieni — rzekł do mnie, gdy uczniowie zajmą klasy, przedstawię cię twoim kolegom.
Czekałem więc w dużej sieni, przechadzając się wzdłuż i wszerz, kłaniając się jaknajniżej panom profesorom, którzy mijali mię i z pospiechem, zadyszani, wchodzili na górę. Jeden z nich jedyny tylko, raczył mi się odkłonić. Był to ksiądz, profesor filozofii. — Oryginał — mówił o nim pan Viot... Pokochałem natychmiast tego oryginała.
Odezwał się dzwonek. Klasy się napełniły... Po chwili czterech, czy pięciu drągali, od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat wieku, ladajako ubranych, o twarzach pospolitych, wpadło w żwawych podskokach do sieni, stanęli strapieni na widok pana Viot.
— Panowie — rzekł, wskazując na mnie inspektor, — oto pan Daniel Eyssette, wasz nowy kolega, — to rzekłszy, po przeciągłem skinieniu głową, oddalił się ze słodkim uśmiechem i wiecznem brzęczeniem obrzydłemi kluczyskami.
Moi koledzy i ja mierzyliśmy się wzrokiem przez chwilę w milczeniu.
Najgrubszy i największy z tych panów odezwał się pierwszy. Był to właśnie ów Serrières, którego miejsce miałem zająć.
— Do licha! — zawołał wesołym tonem, — nigdy lepiej nie stwierdziła się ta prawda, że dozorcy — jak dni — następują po sobie, ale nie są do siebie podobni.
Była to przymówka do różnicy, jaka zachodziła między jego olbrzymią figurą a moją małością. Wszyscy parsknęli śmiechem, ja najpierwszy; ale zaręczam że, w owej chwili, Chudziak chętnieby poniósł największą ofiarę, byle być wyższym choć o kilka cali.
— To nic nie szkodzi, — dodał wyciągając do mnie rękę gruby Serrières; — choć nie wedle jednej miary zbudowani, możemy przecież butelczynę razem wysączyć... Chodź, kolega, z nami... ja dziś płacę pożegnalny ponczyk u Barbetta; musisz do nas należeć... zrobimy znajomość przy szklance.
Nie dając mi czasu na odpowiedź, wziął mię pod ramię i pociągnął za sobą.
Kawiarnia Barbetta, do której zostałem wprowadzony przez nowych kolegów, znajdowała się niedaleko Placu Broni. Bywali tam podoficerowie garnizonu i zaraz przy wejściu uderzyła mię wielka ilość kaszkietów i pasów pozawieszanych na kołkach.
Tego dnia, odjazd Sarrièra i jego poncz ściągnął tam pierwszorzędnych i drugorzędnych bywalców... Podoficerowie, którym zostałem przedstawiony, przyjęli mię z wielką serdecznością. Prawdę mówiąc jednak ukazanie się Chudziaka nie sprawiło tam wielkiego wrażenia, i prędko zostałem zapomniany zupełnie, w kątku sali, do którego w nieśmiałości mej się usunąłem... Podczas gdy szklanki się napełniały, gruby Sarrières przyszedł usiąść obok mnie. Zrzucił surdut i trzymał w zębach długą glinianą fajkę, na której porcelanowymi literami wypisane było jego imię. Każdy z dozorców miał podobną w kawiarni Barbetta.
— No i cóż kolego — rzekł do mnie, — widzisz że bywają jeszcze nie złe chwile przy naszem rzemiośle... W gruncie rzeczy dobrze trafiłeś żeś przyjechał do Sarlande na początek. Będziesz dozorował małych; tych błaznów trzeba rózgą w ryzach trzymać. Zobaczysz jak są przeze mnie znakomicie wytresowani!
- ↑ W zakładach francuzkich uczniowie, aby nie przerywać ciszy w czasie nauki, proszą o pozwolenie wyjścia z klasy przez podniesienie ręki.