<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Chudziak
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia Noskowskiego w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Petit Chose
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
MALCY.

Moi malcy nie byli źli, jak tamci starsi, nie sprawiali mi nigdy przykrości: kochałem ich też bardzo, bo nie trącili jeszcze sztabą, nieznali niesfornych wykrętów, a niewinna dusza przebijała się w ich oczach.
Nigdy ich nie karałem. Bo i poco? Alboż się karze małe ptaszyny?... Gdy świegotały zbyt głośno wystarczało krzyknąć: — Cicho malcy! — i wnet cała ptaszarnia milkła — przynajmniej na pięć minut. Najstarszy miał lat jedenaście. Jedenaście lat, — mój Boże! i ten gruby Sarrieres przechwalał się, że rózgą trzyma to w ryzach.
Co do mnie, starałem się zawsze trzymać ich tylko dobrocią. Niekiedy, jak byli bardzo pilni i grzeczni, opowiadałem im powiastki. Powiastka!... Co za szczęście!... Prędko, prędko, składano kajety, piórniki, linijki, wszystko w nieładzie szło na dno pulpitu; potem rączki składały się na krzyż nad stołem, otwierały się wielkie oczy i słuchano z natężoną uwagą. Ułożyłem dla nich kilka fantastycznych bajek: „Pierwsze wystąpienie w świat Konika Polnego.,” — „Nieszczęśliwe przygody Jana Królika,“ i t. p. W owym czasie, równie jak obecnie, ulubionym moim pisarzem, był zacny La Fontaine. Powiastki moje było to wytłomaczenie jego utworów z domieszką mojej własnej historyi. Występowały w nich zawsze: — to jakiś biedny mały świerszczyk zmuszony zarabiać na swe życie, jak Chudziak; to boże-krówki co błądziły po lasach, zupełnie jak Eyssette (Jakób). I wiecie, bawiło to niezmiernie moich malców, mnie zaś bawiła ich uciecha.
Na nieszczęście pan Viot nie uznawał podobnej zabawy. Kilka razy w tygodniu ten straszny człowiek z kluczami, robił przegląd całego kolegium, aby się przekonać, ażali wszystko się dzieje wedle ustawy...
Owóż, pewnego dnia tak się zdarzyło, iż zjawił się w naszej klasie w chwili, najbardziej wzruszających przygód Jana Królika. Na widok wchodzącego pana Viot dreszcz przebiegł po całej gromadce. Malcy pomieszani patrzyli na siebie... Opowiadający, stracił głos, — a biedny „Jan Królik”, w swem przerażeniu, pozostał z jedną łapką zawieszoną w powietrzu i długiemi uszkami nastawionemi do góry.
Uśmiechnięty pan Viot stanął przed katedrą, zdziwionym, badawczym wzrokiem, ogarnął ogołocone z wszelkich przyborów piśmiennych pulpity, i nie wyrzekł ani słowa. Tylko jego klucze zgrzytnęły dziko: i w jego imieniu krzyczały: — A hultaje, więc to tak pracujecie tutaj!... Próbowałem ułagodzić te nieznośne klucze.
— O! panowie pracowali dużo ostatniemi dniami — wybąkałem, drżąc cały ze wzruszenia — chciałem w nagrodę opowiedzieć im powiastkę...
Pan Viot nie odpowiedział nic, ukłonił się z uśmiechem i wstrząsnąwszy raz jeszcze kluczami wyszedł.
Wszakże, na wieczornej rekreacyi, zbliżył się do mnie i wręczył mi, zawsze ze słodką miną, i zawsze w milczeniu, kajecik ustawy z zakładką na stronicy 12-stej, gdzie stało: „Obowiązki nauczyciela — dozorcy względem uczniów”.
Zrozumiałem że nie należało opowiadać nadal powiastek, i nie opowiadałem już ich nigdy odtąd.
Przez kilka dni, moi malcy byli niepocieszeni. Żal im było Jana Królika, a mnie ciężko na sercu, że o dalszych jego losach musiałem przed nimi zamilczeć. Ach, bo nie wiecie jak ja tych chłopców kochałem! — Nigdyśmy się nie rozstawali...
Kolegium dzieliło się na trzy osobne oddziały: wielkich, średnich i małych; każdy oddział miał swoje podwórze, swoją sypialnię, swoją klasę. Malcy należeli więc do mnie, wyłącznie do mnie. Zdawało mi się że posiadani trzydzieści-pięcioro dzieci.
Prócz nich, nie miałem ani jednego przyjaciela w całym domu. Aczkolwiek pan Viot uśmiechał się do mnie, brał mię pod ramię w czasie rekracyi i obdarzał radami w kwestyach ustawy, nie lubiłem go, nie mogłem poprostu znieść tego człowieka. Klucze jego napełniały mnie zawsze wstrętem i obawą. Dyrektora nie widywałem nigdy. Profesorowie patrzyli na mnie z powagą, z pod swych beretów. Co zaś do moich kolegów, tych odstręczała ode mnie rzekoma życzliwość okazywana mi przez inspektora; zresztą od owego przedstawienia się podoficerom, nie poszedłem ani razu do kawiarni Barbetta, a panowie ci nie mogli mi tego darować.
Wobec ogólnej niechęci starałem się sam sobie wystarczyć. Dozorca średniaków dzielił ze mną mieszkanie w małej izdebce, na trzecim piętrze; a ponieważ kolega mój każdą wolną godzinę spędzał u Barbetta, izdebka ta należała do mnie; było to moje wyłączne schronienie, mój dom.
Zaledwie do niej wpadłem, zamykałem drzwi na trzy zamki, wyciągałem z kąta moją walizkę, — nie było bowiem ani jednego krzesła w pokoju — stawiałem ją przed wielkie stare biurzysko, całe skropione atramentowemi plamami i pokryte napisami żłobionemi scyzorykiem, rozkładałem na niem wszystkie moje księgi i zasiadałem do roboty!...
Była już wiosna natenczas... podniósłszy głowę widziałem przed sobą błękity nieba i szczyty drzew naszego podwórza, pokrywające się świeżym liściem. Zewnątrz cisza zupełna. Od czasu do czasu dolatywał głos monotonny ucznia powtarzającego lekcyę, niekiedy głos gniewnego profesora, albo świegotliwa jakaś sprzeczka między wróblami... Potem, znów cisza głęboka; zdawałoby się że kolegium całe pogrążone jest we śnie.
Lecz Chudziak był dalekim od snu, on nawet nie marzył, nie znał tego rodzaju najrozkoszniejszego snu. Chudziak pracował, pracował bez wytchnienia, pochłaniał grekę i łacinę, aż mu pot czoło zalewał.
Bywało czasem iż, wśród tej ciężkiej suchej mordęgi, tajemniczy paluszek zastukał do drzwi jego izdebki.
— Kto tam?
— To ja, Muza, dawna twoja przyjaciółka, z czerwonego kajetu, otwórz prędko!
Chudziak jednak ani myślał otwierać. Jeszczeby tego brakowało! — przyjmować Muzę!
Niech przepada czerwony kajet! Teraz nie o Muzę chodzi, ale o jak największą ilość ćwiczeń greckich, o zdanie na licencyata, o nominacyą na profesora i odbudowanie co najrychlejsze nowego ciepłego ogniska dla rodziny Eyssettów.
Myśl, że pracowałem dla rodziny dodawała mi odwagi osładzała mi życie. Ona była całą ozdobą mojego pokoiku. O izdebko miła! ileż pięknych godzin przeżyłem między twemi czterema ścianami! jak mi tam dzielnie szła robota! jak tam czułem się mężnym!...
Przy tych kilku dobrych, nie zbywało mi i na złych godzinach. Dwa razy w tygodniu, w niedzielę i czwartek, trzeba było prowadzić chłopców na przechadzkę. Chodziliśmy zwykle na łąkę, rozległy trawnik, — rozciągający się jak kobierzec u stóp góry, o pół mili od miasta. Kilka olbrzymich kasztanów, parę na żółto pomalowanych karczemek, bystry strumyk wśród tej zieleni, czyniły to miejsce wesołem i powabnem dla oka... Wszystkie trzy oddziały udawały się tam, każdy z osobna; na miejscu dopiero, łączyły się razem, pod dozorem jednego z nauczycieli. Otóż, tym jednym, byłem zawsze ja. Dwaj moi koledzy spieszyli rączyc się w sąsiedniej piwiarni, a że nie zapraszali mnie nigdy, cały ciężar dozoru spadał na mnie... Marne zajęcie wśród uroczej natury!
W zgrai rozczochranych łobuzów, których tak dwa razy w tydzień wodziłem za miasto, był zwłaszcza jeden, przychodni, który doprowadzał mię do rozpaczy swoją brzydotą i swojem zachowaniem się. Potworek ten był maleńki do śmieszności, niemożliwie niezgrabny, brudas, oberwany, roztargany, cuchnący rynsztokiem, a w dodatku krzywonogi.
Bamban, — przezwaliśmy go tak dla nieprawidłowego jego chodu — nie należał też do rodziny arystokratycznej. Poznać to było łatwo z jego ruchów i sposobu wyrażania się, a nadewszystko ze stosunków jakie posiadał. Każdy ulicznik w Sarlande był jego przyjacielem.
Dzięki temu zaledwie ukazaliśmy się na ulicy, cała chmara łobuzów biegła w ślad za nami wołając Bambana po imieniu, pokazując go palcami, przedrzeźniając, rzucając nań łupinkami kasztanów i różne podobne wyrządzając figle. Moi malcy byli z tego uszczęśliwieni, ale mnie to nie bawiło wcale.
Jednej z takich niedziel, czas był piękny, słońce jaśniało świątecznie, zabieraliśmy się do wycieczki; aż tu zjawia się Bamban w stroju tak niedbałym, że wszyscy przeraziliśmy się.
Zabawne było to, że go wyraźnie chciano na ten dzień w szczególny sposób przystroić. Głowę miał staranniej niż zwykle uczesaną, włosy sztywne od pomady, a zawiązanie krawatu zdradzało rękę matczyną. Lecz ile tylko było rynsztoków po drodze do kolegium, w tylu się Bamban wytarzał.
Nie zaniepokojony bynajmniej takim stanem swego ubrania, owszem, z miną zupełnie zadowoloną, szedł zając miejsce w szeregach mego oddziału, co widząc przejęty zgrozą krzyknąłem: — Precz mi stąd zaraz!... —
Bamban przekonany, że to żarty uśmiechał się w dalszym ciągu, tembardziej że dziś czuł się właśnie nader pięknym. Wołam więc znowu: — Bamban! precz z szeregu!... — Popatrzył na mnie smutnie i pokornie, błagającemi oczami, ale ja byłem niewzruszony i oddział ruszył z miejsca pozostawiając go samego na środku ulicy; stał nieruchomy i osowiały.
Byłem rad, żem się go pozbył na całe popołudnie. Wychodzimy z miasta, słyszę w ostatnich szeregach śmiechy i szepty — odwracam głowę.
Oto o kilka kroków, Bamban najpoważniej w świecie kroczy za nami.
— Podwoić marsz! — zawołałem na dwóch pierwszych. Chłopcy wnet odgadli, że szło o zrobienie figla krzywonogiemu i z szaloną szybkością puścili się naprzód. Od czasu do czasu, odwracali się, aby się przekonać czy Bamban idzie jeszcze, i śmiali się widząc jak czarny punkcik posuwał się za nimi, wśród kłębów kurzu wznieconego ich pochodem.
Mimo wszystkiego ten malec przywędrował na łąkę, prawie jednocześnie z nami. Był tylko bardzo blady ze zmęczenia i ledwie wlókł swe krzywe nogi.
Poruszyło się we mnie serce, żal mi się go zrobiło i wstyd ogarnął za moje okrucieństwo względem biedaka, przywołałem go tedy łagodnie.
Bamban miał na sobie bluzę wytartą w czerwone kratki, podobną do bluzy Chudziaka, w kolegium Lugduńskiem... Przypomniałem ją Sobie naraz i w duszy mej odezwał się głos: — Wstydź się nędzniku! toż siebie samego, biednego Chudziaka, dręczysz tak niemiłosiernie! — i łzy wewmętrzne połykając, począłem kochać tego wydziedziczonego.
Bamban usiadł na ziemi, bo nogi bolały go srodze. Usiadłem przy nim, aby z nim porozmawiać... Kupiłem mu pomarańczę... Gotów byłem umyć mu nogi!
Od tej pory zaprzyjaźniłem się z Bambanem. Dowiedziałem się też o nim rzeczy rozczulających.
Był on synem kowala, który, słysząc zachwalane zewsząd dobrodziejstwa nauki, zabijał się krwawą pracą byłe dziecko posyłać do kolegium. Niestety! mały nie był stworzony na uczonego i żadnych nie odnosił korzyści.
W sam dzień jego przybycia do klasy, dano mu wzory i powiedziano: — Pisz pałki! — i od roku Bamban pisze pałki; a co za pałki, żal się Boże!... chrome, brudne, koszlawe, podrygujące; do samego Bambana podobne!...
Od czasu jak zostaliśmy przyjaciółmi, chłopak pracował lepiej i chętniej. Zapisawszy stronicę spieszył zaraz do katedry, wdrapywał się na nią na czworakach i kładł swój kajet przede mną, nic nie mówiąc.
Wówczas głaskałem go po twarzy i mówiłem mu: Bardzo pięknie! — chociaż było szkaradnie, aby mu nie odbierać odwagi.
Istotnie powoli prostowały się pałki, pióro mniej pryskało i coraz mniej kleksów było w kajecie... Być może iż zdołałbym z czasem nauczyć go czegoś. Na nieszczęście rozdzieliło nas przeznaczenie.
Dozorca średniego oddziału opuszczał właśnie kolegium, a ponieważ rok się miał ku końcowi, dyrektor nie chciał sprowadzać nowego nauczyciela: przeto wyznaczono dla małych starszego brodatego już szóstoklasistę, mnie zaś powierzono oddział średniakow.
Uważałem to sobie za katastrofę.
Najpierw średniacy nabawiali mię trwogą, albowiem przypatrzyłem się ich sprawkom na łące i, na myśl nieustannego przebywania z nimi ściskało mi się serce.
Powtóre, trzeba było pożegnać malców, opuścić te moje ukochane dzieci... Jakimże będzie dla nich ów brodaty retoryk?... Co się stanie z Bambanem? Czułem się naprawdę zgnębiony i bardzo smutny.
Malcy również zmartwili się na wieść że ich opuszczę. Gdy przyszedłem na ostatnią repetycyę, a dzwonek obwieścił jej zakończenie, nastała chwila wielkiego wzruszenia. Malcy poczęli się tłoczyć ku mnie, aby mię uścisnąć, niektórzy płakali, niektórzy znaleźli nawet wyrazy tak serdeczne że niezapomnę ich póki życia!
A Bamban? — Bamban nie powiedział mi nic, tylko, kiedy już stanąłem u drzwi klasy, zbliżył się do mnie zaczerwieniony i wręczył mi wspaniały kajet cały zapełniony kreskami, wykonanemi jaknajstaranniej dla mnie na pamiątkę. To było jego pożegnanie.
Biedny Bamban!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.