<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Chudziak
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia Noskowskiego w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Petit Chose
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
CZERWONY KAJET.
Między poprzedniem opowiadaniem a następnem rodzina Eyssette ciężko została dotknięta śmiercią najstarszego syna, księdza. Strata ta głębokie zostawiła wrażenie na małym Danielu.

Ubiegło już było sporo czasu od śmierci naszego, ukochanego księdza, gdy pewnego wieczora, kiedyśmy się zabierali do snu, zostałem mocno zdziwiony widząc że Jakób zamyka nagle drzwi na klucz i to na dwa spusty, potem zatyka w tychże drzwiach wszystkie dziurki i szpary jak najstaranniej, co uczyniwszy, zbliża się do mnie z miną dziwnie uroczystą i tajemniczą.
Muszę uprzedzić że naówczas zaszły ogromne zmiany w obyczajach Jakóba. Naprzód, rzecz trudna do uwierzenia, nie płakał już wcale, a przynajmniej prawie wcale; powtóre jego szalone upodobanie do kartonowania opuściło go zupełnie. Garnuszki z klejem przystawiały się wprawdzie czasem jeszcze do ognia, ale teraz już bez namiętności, i gdyby ktoś z nas potrzebował teki, musiałby chyba na klęczkach o nią błagać... Parę razy podpatrzyłem go w sklepie, jak gadał coś do siebie i robił dziwne giesta. Nie sypiał w nocy, słyszałem nieraz jak mruczał coś przez zęby, to znów nagle wyskakiwał z łóżka i maszerował po pokoju ogromnemi krokami... Wszystko to było nienaturalne i napełniało mię trwogą. Zacząłem przypuszczać że Jakób zostanie waryatem.
Otóż owego wieczora, gdy ujrzałem go zamykającego drzwi od naszego pokoju, przypuszczenie o jego waryacyi ogarnęło mię niesłychanem przerażeniem. Poczciwy Jakób nie spostrzegł tego bynajmniej i, wziąwszy moją rękę w swoje obie, najpoważniej w świecie, rzekł do mnie:
— Danielu, powierzę ci tajemnicę ale przyrzecz mi wpierw, że nigdy i nikomu tego nie powiesz!
Zrozumiałem odrazu że Jakób nie był waryatem i odpowiedziałem bez wahania:
— Przysięgam ci Jakóbie.
— A więc! słuchaj... tylko cicho!... Ja tworzę poemat, wielki poemat.
— Poemat, jakto Jakóbie! ty tworzysz, ty?

Za całą odpowiedź Jakób wydobył z pod kurtki ogromny czerwony kajet przez siebie samego oprawiony, na wierzchu którego widniał najpiękniejszą kaligrafią wypisany tytuł:
Religia! Religia!

poemat w dwunastu pieśniach

przez Eyssetta (Jakóba)

Było to coś tak wspaniałego, że ja wprost dostałem zawrotu głowy. Widzicie go?... ten Jakób mój brat, ten dzieciak trzynastoletni, ten Jakób beksa, tworzył poemat „Religia! Religia! ” i to w dwunastu pieśniach. Tym czasem nikt, nikt w domu się nie domyślał, i posyłano go dalej z koszem do przekupniów jarzyn, a ojciec więcej niż kiedykolwiek łajał: „Osieł jesteś, Jakóbie!...” Biedny kochany Jakób! jakżebym chętnie rzucił mu się na szyję, gdybym śmiał. Ale nie śmiałem... Któżby zresztą śmiał?... zważcie tylko!... autor poematu „Religia! Religia!” w dwunastu pieśniach!...
Wszelako miłość prawdy każe mi powiedzieć, że poematowi w dwunastu pieśniach było dość daleko do końca. Zdaje mi się nawet iż dotychczas, gotowe były tylko cztery wiersze, pierwszej pieśni; wiadomo jednak że, w tego rodzaju dziełach, najtrudniejszą, rzeczą jest zawsze początek. Słusznie też mówił Jakób: — Teraz gdy mam cztery pierwsze wiersze, reszta nic nie znaczy, to tylko kwestya czasu. —
Oto są te cztery wiersze, które ujrzałem owego pamiętnego wieczora, najpiękniejszem okrągłem pismem skreślone, na pierwszej karcie, czerwonego kajetu:

Religia! Religia

Słowo wzniosłe, tajemnicze!
Pełne wzruszeń, pustelnicze,

Nostalgia! nostalgia!
Na nieszczęście, tej reszty, która była tylko kwestyą czasu, nigdy Jakób nie mógł jakoś dorobić. Poematy mają swoje przeznaczenie. Okazuje się że przeznaczeniem poematu „Religia! Religia!” w dwunastu pieśniach, było: nie być wcale. Daremnie wysilał się poeta, po czterech powyższych wierszach nie przybył ani jeden. Istny fatalizm! Zniecierpliwiony, nieszczęśliwy chłopak przerwał nareszcie swą pracę i pożegnał Muzę. Tegoż dnia począł łkać rzewnie, poczem garnki z klejem ukazały się znów przy ogniu.

— A cóż się stało z czerwonym kajetem?... o, czerwony kajet miał także swoje przeznaczenie. Jakób rzekł raz do mnie: — Darowuję ci go, pisz w nim co ci się podoba. — Wiecież co ja w nim pisałem? — Moje poezye! tak poezye Chudziaka! Jakób zaraził mię tą chorobą.
Teraz, za pozwoleniem czytelnika, podczas gdy Chudziak zajęty jest dobieraniem rymów, przeskoczymy jednym susem cztery, pięć lat jego życia. Pilno mi bowiem do wspomnień z 1856 roku. Jeszcze dzisiaj rok ten nie wyszedł z pamięci domów Eyssettów; bywają takie daty w rodzinach.
Niewiele zresztą straci na tem czytelnik gdy ten fragment mojego życia pokryję milczeniem. Była to zawsze ta sama piosnka złożona z łez i nędzy: interesa szły źle, komorne nie opłacone, sceny z wierzycielami, kosztowności matki sprzedane, srebro w zastawie, dziury w prześcieradłach, łaty w ubraniu, przeróżne niedostatki, codziennie upokorzenia, wieczna niepewność co będzie jutro, przerażający dzwonek woźnych, ironiczny uśmiech odźwiernego kiedyśmy przechodzili, przez dziedziniec, a potem pozwy, pożyczki i t. d. i t. d.
Jesteśmy zatem w 1856 roku.
Tegoż roku „Chudziak” skończył klasę filozofii. Był on, o ile pamiętam, chłopcem pełnym pretensyi, biorącym siebie, zupełnie seryo za filozofa — i za poetę także; zresztą mało co wyższy od buta i bez żadnego zarostu.
Pewnego poranku, gdy wielki filozof Chudziak wybierał się do kolegium, pan Eyssette ojciec, zawezwał go do magazynu i powiedział mu swym zwykłym ostrym tonem.
— Danielu, porzuć książki, nie pójdziesz więcej do szkoły. To rzekłszy, począł chodzie wielkiemi krokami po magazynie w milczeniu. Wydawał się mocno wzruszony, co się też Chudziakowi bardzo udzieliło. Po długiej pauzie pan Eyssette ojciec, rzekł znowu: — Mój chłopcze, mam ci złą wiadomość do udzielenia — bardzo złą... Jesteśmy zmuszeni się rozstać, rozproszyć się wszyscy — a to z tej przyczyny:
Tu płacz donośny, łkanie rozdzierające ozwało się z poza drzwi przymkniętych.
— Osieł jesteś, Jakobie! zawołał pan Eyssette nie odwracając się, poczem ciągnął dalej:
— Gdyśmy przybyli do Lugdunu przed ośmiu laty, zrujnowani przez rewolucyę, miałem nadzieję że pracą i staraniem potrafię odzyskać majątek; ale nie udało mi się, zdołałem tylko wleźć w długi i w nędzę po uszy... Teraz wszystko skończone, ugrzęźliśmy ostatecznie... Aby wyjść z tego położenia jedno nam pozostaje, teraz kiedyście już dorośli: sprzedać domowiznę i zarabiać każdy na siebie osobno.
Nowe łkanie niewidzialnego Jakóba przerwało mowę pana Eyssette, lecz był sam tak wzruszony, że się już na niego nie gniewał, dał tylko znak Danielowi aby drzwi zamknął i tak kończył swą przemowę:
— Oto cośmy tymczasowo postanowili: matka wasza uda się na południe, do brata swego, wuja Babtysty. Jakób zostanie w Lugdunie, znalazło się dla niego zajęcie w lombardzie. Ja zaś wstępuję jako agent, do Towarzystwa Handlowego win....Co do ciebie, mój biedaku, trzeba będzie abyś także zarabiał na swoje utrzymanie... Odebrałem właśnie list od rektora, który proponuje ci miejsce dozorcy szkolnego; oto masz, czytaj.
Chudziak wziął list i czytał.
— Z listu, widzę, rzekł skończywszy go, że nie mam ani chwili do stracenia.
— Trzeba jechać jutro.
— Więc pojadę, ojcze.
Przy tych słowach, Chudziak złożył list i podał go ojcu, a choć serce się ścisnęło, ręka nie zadrżała mu wcale. Był to, jak widzicie, wielki filozof.
W tej chwili weszła do magazynu pani Eyssette, za nią bardzo nieśmiało postępował Jakób. Oboje zbliżyli się do mnie i uściskali mię serdecznie. Wiedzieli już od wczoraj o tem, co się stać miało.
— Trzeba pomyśleć o jego rzeczach — mówił szorstko pan Eyssette, jutro odjedzie rannym parowcem.
Pani Eyssette wydała głębokie westchnienie, Jakób stłumił płacz i na tem się skończyło... Oswojono się już z nieszczęściem w tym domu.
Nazajutrz po owym pamiętnym dnia, cała rodzina Eyssettów towarzyszyła chudziakowi do przystani. Szczególnym zbiegiem okoliczności wsiadał na ten sam statek, który przed laty przywiózł Eyssettów do Lugdunu. Tenże kapitan Génies i kuchmistrz Montelimart znajdowali się tam jeszcze. Naturalnie przywiodło to nam zaraz na pamięć ogromny parasol starej Anny, i papugę Robinsona, i kilka innych wydarzeń naszego wylądowania... Wspomnienia te rozweseliły nieco smutny odjazd i wywołały cień uśmiechu na usta pani Eyssette.
Nagle zajęczał wielki dzwon. Trzeba było jechać. Chudziak wydzierając się z objęć ukochanych, odważnie przekroczył kładkę...
— Trzymaj się dzielnie — wołał ojcie.
— Tylko nie choruj — mówiła matka.
Jakób chciał także coś powiedzieć ale nie mógł, dławiły go łkania. Chudziak nie płakał. Jak już wzmiankowałem poprzednio, był z niego wielki filozof — a filozofom stanowczo rozczulać się nie uchodzi...
A jednak Bóg widzi jak gorąco kochał tych co pozostawali, i tam we mgle, niknęli mu z przed oczu. Bóg widzi jak chętnie oddałby za nich życie i krew swoją... Wszakże ruch na pokładzie, radość z opuszczenia ponurego Lugdunu, upojenie podróżą, duma z poczucia się człowiekiem, człowiekiem dorosłym, wolnym, podróżującym bez niczyjej opieki, na własną odpowiedzialność, człowiekiem zarabiającym na swe życie, — wszystko to odurzało Chudziaka i nie dawało mu należycie oddać się żalowi, i myśli o tych trzech istotach ocierających łzy na wybrzeżu Rodanu.
Za przybyciem do rodzinnego miasta Chudziak udał się natychmiast do Akademii gdzie mieszkał rektor.
Przyjaciel Eyssetta ojca, rektor, był to wysoki, piękny starzec, ruchliwy, i nie mający w sobie ani śladu pedantyzmu. Przyjął syna przyjaciela nader łaskawie, chociaż, gdy go do gabinetu wprowadzono nie mógł powstrzymać zdziwienia i, — Boże mój! cóż to za maleństwo, — zawołał.
Istotnie Chudziak był do śmieszności mały, przytem wyglądał nietylko młodo, ale nawet dziecinnie.
Wykrzyknik rektora zadał mu cios w samo serce. — Nie zechcą mnie — pomyślał, — nieprzyjmą — i począł drżeć na całem ciele.
Szczęściem rektor, jak gdyby przeczuwał co się w jego biednej duszy dzieje rzekł: — Zbliżno się tu, chłopcze... tak — więc to ciebie mamy zrobić dozorcą klasy... W twoim wieku z takim wzrościkiem i taką twarzyczką będziesz miał zadanie trudniejsze niż kto inny... No, ale cóż zrobić, jeżeli już tak być musi i zarabiać na życie potrzebujesz, — to cię poślę do szkoły powiatowej w Sarlande, o parę mil stąd, w góry!... Będzie to to dla ciebie szkoła męstwa... Zahartujesz się, urośniesz, dostaniesz wąsów, a jak ci broda urośnie — wówczas zobaczymy! —
Wypowiadając to wszystko rektor pisał do przełożonego szkoły w Sarlande list polecający, a ukończywszy, wręczył go Chudziakowi, zalecając aby tegoż dnia jeszcze wyruszył na miejsce przeznaczenia; potem dodawszy kilka wielce mądrych rad, poklepał go dobrotliwie po policzku i pożegnał obiecując pamiętać o nim.
I oto Chudziak niesłychanie uradowany zbiega jak szalony ze stuletnich akademickich schodowi bez tchu pędzi zamówić sobie miejsce do Sarlande.
Dyliżans odchodzi po południu, więc ma jeszcze cztery godziny czasu! Korzysta więc z tego, aby przejść się trochę po spacerowej alei i ukazać się oczom współziomków. Po spełnieniu tak ważnego obowiązku, pragnie zaspokoić głód, więc zaczyna poszukiwać odpowiedniej do swej sakiewki restauracyi; spostrzega, tuż przed sobą, czysty skromny budynek ze świeżutko wymalowanym szyldem, na którym widniał napis: „Pod Pielgrzymem”.
— To jakby dla mnie! — myśli sobie, i po krótkiem wahaniu, — pierwszy raz bowiem w życiu wchodził do restauracyi — śmiało drzwi otworzył. Izba gościnna była pusta w tej chwili. Ściany pobielane wapnem, kilka stołów dębowych, w rogu stały, długie laski pielgrzymie okute u dołu, u góry ozdobione różnobarwnemi wstęgami... Przy kantorze, barczysty jegomość, z głową nad gazetą zwieszoną, chrapał potężnie.
— Hola! jest tu kto? — wołał Chudziak stukając pięścią w stół, niby jaki doświadczony bywalec.
Gruby jegomość niełatwo wyrwał się z objęć Morfeusza, ale z sąsiedniej izby wypadła pani gospodyni, a przyjrzawszy się uważnie nowemu gościowi, którego tu szczęśliwy wypadek przyprowadził:
— Boże miłosierny! — zawoła — toż to pan Daniel!
— Anno, moja poczciwa stara Anno! — wołał Chudziak i padli sobie nawzajem w objęcia.
Tak jest! to stara Anna, niegdyś niańka Eyssettów, dziś gospodyni zajazdu „Pod Pielgrzymem”, a ten gruby jegomość, chrapiący tam przy kantorze, to jest mąż, Jan Peyrol. Jakże Anna się cieszy ze spotkania swego małego Danielka, jak go całuje i ściska, mało nie udusi!
Wśród tego wylania czułości, budzi się gruby jegomość mocno zdziwiony gorącem przyjęciem przez Annę nieznanego sobie młodzieńca — lecz dowiedziawszy się, że to pan Daniel Eyssette w swojej osobie, poczerwieniał z radości, porwał się z miejsca aby ofiarować swe usługi tak znakomitemu gościowi.
— Czy pan Daniel już po śniadaniu? — pyta.
— Nie jeszcze, mój dobry Peyrol, właśnie po to tu wstąpiłem.
— Boże miłosierny! Pan Daniel bez śniadania! — i stara Anna biegnie na gwałt do kuchni, a Jan Peyrol duchem skoczył do piwnicy — a piwnica była nielada jaka, wedle opinii pielgrzymów.
Za chwilę stół był nakryty i zastawiony. Chudziakowi pozostawało tylko usiąść i uraczyć się do syta... Po lewej stronie stara Anna podaje mu bułkę do świeżutkich jaj na miękko... po prawej, Peyrol nalewa do szklanki czerwonego, przezroczystego jak rubin, starego Chateau-Neuf,... Chudziak czuje się szczęśliwym, zapija, zajada a między kąskami ma czas jeszcze opowiadać jak się to dostał do Uniwersytetu i jak go to stawia w możności uczciwie zarabiać na życie. Trzeba było widzieć, z jakim naciskiem i z jaką dumą, wymawiał te wyrazy: „uczciwie zarabiać na życie”.
Poczciwa Anna aż mdleje z zachwytu i rozczulenia. Tak przy szklance i gawędce, mijają dwie godziny. Mówi się o czarnej przeszłości i przyszłości różowej. Sięga się do wspomnień z dawnych czasów: o fabryce, Lugdunie, o ulicy Lanterne i o tym ukochanym księdzu którego już niema...
W tem Chudziak zrywa, się musi odejść.
— Jakto, już, — mówi ze smutkiem Anna. Chudziak się tłomaczy, że jest ktoś w mieście z kim się powinien zobaczyć koniecznie przed odjazdem, odwiedziny bardzo ważne!... Co za szkoda! było im tak dobrze razem!... Tyle jeszcze pozostało do powiedzenia sobie...
Wszakże jeżeli nie może być inaczej i pan Daniel ma kogoś do odwiedzenia w mieście, przyjaciele jego z „pod Pielgrzyma” nie śmią go dłużej zatrzymywać...
— Szczęśliwej podróży, panie Danielu! — Niech Bóg prowadzi kochanego pana!... I tak, aż do pół ulicy, towarzyszyły mu błogosławieństwa Jana Peyrol i jego żony.
Radzibyście wiedzieć zapewne co to był ów ktoś w mieście, kogo Chudziak tak spieszył odwiedzie?
Oto zapragnął on ujrzeń fabrykę, tę drogą, po której wylał łez tyle, i ogród i pracownie i jawory, towarzyszy lat dziecięcych, pierwsze radości swoje... Cóż dziwnego? Serce ludzkie miewa swoje słabości; kocha co może, przywiązuje się nawet do drzewa, nawet do kamieni, nawet do fabryki... Zresztą, historya twierdzi iż stary Robinson po powrocie do Anglii puścił się znów na morze i zrobił nie wiem ile tysięcy mil, aby, jeszcze raz, oglądać swą bezludną wyspę. Dla czegożby Chudziak nie miał poświęcić kilkuset kroków dla oglądania swojej?
Już zdaleka, poznały starego drucha jawory; wznosząc pierzaste głowy ponad dachy domów, widziały jak biegł ku nim co sił starczy; kłaniały mu się i pochylały ku Sobie, jak gdyby jedne drugim mówiły: — Patrzcie! to Daniel Eyssette! Daniel Eyssette powrócił! — A on wciąż bieży i bieży — staje wreszcie przed fabryką, zdumiony. Widzi tylko wielkie szare mury z poza których nie dojrzeć ani czerwonego granatu, ani drzew laurowych. Zamiast okien, kraty; zamiast warsztatów, kąpiele. Ponad bramą, krzyż, a nad krzyżem, napis łaciński!...
Fabryka nie jest już fabryką, lecz klasztorem Karmelitanek, gdzie mężczyznom wstęp wzbroniony na zawsze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.