<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Wiejskie nudy i warszawskie rozkosze. — Młodzi i starzy. — Odrodzenie Resursy kupieckiej. — Towarzystwo Muzyczne. — Członek z kalendarza. — Powinszowanie noworoczne. — Zapis Staszica. — Trąd piśmiennictwa. — Saltabadil i Sparafucile. — Gołoledź paryska. — Opera. Kuryer Świąteczny i Rozyna. — Epilog.

Niejedno dziewicze serduszko, niejeden spragniony uciech życia umysł młodzieńczy, spędzając smutne wieczory gdzieś na ustroniu wiejskiem, słuchając jednostajnego świstu wiatru, widząc przez okna piętrzące się zaspy śnieżne, zamarzy tęsknie o hucznym karnawale warszawskim, o jaśniejących światłem salach balowych, o strojnych wdziękach, o skocznej muzyce Lewandowskiego, o wesołym gwarze maskaradowym. Westchnie i pomyśli sobie: szczęśliwi ci Warszawianie, wszystko dla nich, oni się bawią, weselą; a dla nas co: krosienka, pasyans, lub maryasz z proboszczem.
Tak jest; zazdroszczą nam, uprzywilejowanym mieszkańcom wielkiego miasta, opływającym w zabawy i uciechy wszelkiego rodzaju. O! bo jest i czego pozazdrościć! Na szarem tle nędzy, dokuczliwym zwiększonej mrozem, odbija się jaskrawo kilka rozweselonych postaci, które za zadanie poczytują przechować u nas tradycyę o karnawale. Nie chcemy przecież, by nas pomawiano o zamiar strofowania tych, którzy pragną ubawić się — uchowaj Boże! Młodość ma swoje prawa, — próżność swe dążności, — lekkomyślność swe nałogi; a zresztą, wesołych i swobodnych chwil w życiu tak mało, że nie należy unikać tych, które się wydarzają.
A wszelako musimy zaznaczyć, że dawniejsza cecha zimy w Warszawie, skłonność do zabaw, powoli zacierać się zaczyna. O balach, wieczorach «tańcujących» i innych rozkoszach zimowych, mało słychać. Co się do tego przyczynia, czy brak środków, czy ogólny zwrot umysłów ku poważniejszym sprawom, czy przesycenie starszego pokolenia, a brak rzeźkości i młodzieńczości w młodszem? — tego rozbierać nie będziemy; dość, że okrzyczana z wesołości Warszawa tegoroczną zimę niemal za nieistniejącą uważa.
Więc nie bawią się tak, jak ongi. Znajdujemy się w położeniu człowieka, który lubo dotknięty organiczną chorobą, nie uważa na ostrzegające napady; podczas ich trwania leczy się na gwałt uśmierzającymi środkami, a skoro przeminą, na nowo życie różnorodnemi uciechami przeplatać zaczyna. Aż nareszcie wybija godzina fatalna, w której niemoc ogólna ogarnia; wtedy dopiero uznaje się konieczność radykalnego leczenia — ustają uciechy, wesele, rozkosze i rozpoczyna się sumienna auskultacya. Doszliśmy, jak się zdaje, i my do tej chwili, czujemy w organizmie niedostatek. Braki i ułomności, spowodowane głównie anemią pieniężną, widoczniejszymi coraz się stają, a poczucie ich wprowadza nas w pewnego rodzaju marazm, który się w tej chwili na tegorocznym karnawale uwydatnia.
Biedne to młode pokolenie! Dotąd nic nie zawiniło; w grzechach społeczeństwa przeciwko oszczędności udziału nie brało, — pragnęłoby żyć i bawić się, tak jak starsi, za młodu, i żyli i hulali, — a tymczasem przychodzi pokutować za nieswoje winy. Może smutne to doświadczenie zbawiennie wpłynie na losy przyszłych pokoleń, którym obyśmy nie pozostawili w puściźnie przykrego naszego «Katzenjammeru!»
Z życia warszawskiego trudno zbierać materyały do felietonu, przeznaczonego na rozrywkę dla czytelnika, który szuka wytchnienia, po spożyciu więcej lub mniej poważnych kwestyi, w górnych strefach dziennika traktowanych. Wątpimy bowiem, by czytelników, za obrębem Warszawy zamieszkałych, bardzo interesować mogły sprawy obu Resurs, skoro nawet mieszkańcy miasta żadnego zajęcia nie okazują. Do odbycia bowiem, w końcu zeszłego roku, wyborów do komitetu Resursy Kupieckiej zebrała się szczupła bardzo liczba członków. Rezultat wykazał prawdziwość francuskiego przysłowia: L'on revient toujours à ses premières amours. Rzeczy do pierwotnego prawie wróciły się stanu, — co zresztą wszystko jedno; Resursa Kupiecka należy już bowiem do zabytków archeologicznych. Już dziś gmach resursy, wieczorem zwłaszcza, sprawia na przechodniu wrażenie dawnego, opuszczonego zamku, w którym coś przeszkadza.
Resursa Obywatelska mało daje znaków życia na zewnątrz. Instytucya ta nigdy nie miała pretensyi do znaczenia publicznego; uważać ją przeto musimy za stowarzyszenie czysto prywatnej natury; a jako takie, dla pióra felietonisty jest nietykalne.
Inaczej się rzecz ma z Towarzystwem Muzycznem, którego lista członków, co do obszerności, rywalizować może z księgami ludności miasta Warszawy. Wobec rozpowszechnionego zamiłowania do muzyki, znawstwa, zdrowego sądu o sztuce, szczerego zajęcia się nią, prawdziwego poświęcenia ze strony jej wyznawców, pomijania postronnych względów, z których to zalet Warszawa słynie — wobec tego wszystkiego, powtarzamy, Towarzystwo Muzyczne, a raczej jego Zarząd, podpada pod kontrolę opinii publicznej. Otóż, z przykrością przychodzi nam wyznać, że Zarząd Towarzystwa widocznie ciężko musiał zgrzeszyć, skoro ściągnął na siebie zarzuty grube w tegorocznym kalendarzu Jana Jaworskiego, zarzuty tem donioślejsze, że podpisane są przez jednego z członków Zarządu. Zła wola i niedołęstwo — oto co kalendarzowy członek komitetu Towarzystwa Muzycznego sformułował, nie wyjaśniwszy, czy wobec takich danych pozostał nadal w komitecie, czy też z niego wystąpił. Winniśmy to ostatnie przypuścić, — takby przynajmniej nakazywało proste i elementarne pojęcie o przyzwoitości, — inaczej bowiem, jeżeli kalendarzowy członek komitetu do składu jego nadal należy, cały ciężar sformułowanych zarzutów wyłącznie na siebie samego, jako ze świadomością działającego, przyjąć winien. Ale któż to o przyzwoitość dba? Utylitaryzm sui generis wykazał nicość tych zastarzałych przesądów!
Spostrzegamy się w tej chwili, że i my niezupełnie zastosowaliśmy się do wymagań warszawskiej przyzwoitości. Zapomnieliśmy bowiem rozpocząć pierwszy nasz tegoroczny felieton od powinszowania czytelnikom, a następnie, zwyczajem przyjętym, przystąpić do małego wstecznego przeglądu roku minionego. Lecz szarpniętych już dni jedenaście zwalnia nas od powyższego obowiązku, — z czego tem skwapliwiej korzystamy, iż, dalibóg! nie dużo pociesznych rzeczy przywieśćby wypadało.
Pozostawił nam upłyniony rok w puściźnie znaczną ilość niezałatwionych dotąd kwestyi. Na pierwszym planie stoi kwestya zapisu Staszica, w której liczne projekty podniesione zostały. Nie jest rzeczą felietonisty wdawać się w rozbiór projektów tych, — nie możemy wszelako nie wyrazić zdziwienia naszego, że w całej tej sprawie najmniej się uwzględnia głos, zdaniem naszem, najbardziej stanowczy, a mianowicie: głos zapisodawcy. Jego myśl, jego wola, tak jasno i zrozumiale określone, przedewszystkiem poszanowane być winny, zarówno dlatego, że potrzeby kraju równie dobrze, a może i lepiej, niżeli dzisiejsi szermierze, zrozumiał, — jak też i dla tej przyczyny, że fundusz pozostawiony stanowił jego własność, a więc rozporządzenia jego w żaden sposób krzyżowanemi być nie winny. Tylko w razie radykalnych zmian w stanie rzeczy, niemożności wykonywania rozporządzeń zapisami objętych, wreszcie i uznanej ich szkodliwości wolno społeczeństwu odstąpić od wykonania wyraźnego brzmienia zapisu, — gdzie zaś nie zachodzą okoliczności uniemożebniające wykonania, tam wola zapisodawców święcie poszanowaną być winna, — a nikomu nie służy prawo zmieniać przeznaczenia zapisów. Jest to przeciwne i moralności i pojęciom o nietykalnych prawach własności.
A tymczasem dyskusya jeszcze długo potrwać może, i pożytek z zapisu płynący na długie lata jeszcze się odroczy. Znowu kilka pokoleń wymrze; kapitał się wzmoże — co prawda, ale gdzież korzyść z niego?
Rok miniony, jeżeli dodatnich stron wiele nie przysporzył, to za to jedną z bardzo ujemnych silnie uwydatnił. Felietonista Gazety Warszawskiej, w przeglądzie roku zeszłego, mówiąc o działalności prasy peryodycznej, ze słusznem oburzeniem wspomniał o paszkwilach, które nazwał «trądem piśmiennictwa».
Tak jest! trąd ten, objawiający się sporadycznie, dziś już przybrał cechę choroby częstszej, coraz bardziej wpływem swoim społeczności zagrażającej.
Wiktor Hugo w dramacie «Le Roi s’amuse» wprowadza osobistość, która tylko w ustroju społecznym średnich wieków wyrodzić się mogła. Jest nią Saltabadil, najemny oprawca, którego rzemiosłem, za dobre wynagrodzenie wygadzać zemście lub widokom prywatnym. Ponieważ podówczas prasa peryodyczna jeszcze nie istniała, przeto Saltabadil obowiązki swoje wykonywał — w domu, na ulicy, na rynku publicznym, a nie będąc piśmiennym, używał sztyletu. Dramatu tego nie widzieliśmy na naszej scenie, ale treść jego znana jest publiczności, choćby z opery Verdiego «Rigoletto», w której opisana powyżej postać, pod nazwą Sparafucile, zgrozą słuchaczów przejmuje.
Minęły czasy średniowieczne, inny nastał porządek społeczny, kodeks karny i uorganizowana siła zbrojna, czuwająca nad porządkiem publicznym, zepsuły najzupełniej interesa takim Saltabadilom i Sparafucilom; ale złe namiętności przetrwały, i zdaje się, póty trwać będą, póki się ludzkość nie wyanieli, co zapewne nigdy nie nastąpi.
Saltabadilowie przeto zmuszeni byli szukać innej formy, z wymaganiami dzisiejszego stanu społecznego zgodnej, dla wykonywania swego zacnego a zapewne intratnego rzemiosła.
Cyncynat, jako prawy obywatel, zamienił miecz na lemiesz, i nie mogąc walczyć za kraj, uprawiał go. Saltabadil zaś, jako na drugim krańcu społeczności stojący, z najemnika przedzierzgnął się w spekulanta, schował sztylet i wziął pióro do ręki; a nie mogąc zabijać, obsługuje kundmanów swoich zniesławianiem bliźnich. I widocznie rzemiosło to musi być korzystne, skoro, rozgałęziwszy się szeroko po świecie, i u nas zwolenników znajduje. Smutna to rzecz, ale zdaje się, że nowy ten sposób do życia wielkie ma tutaj widoki powodzenia. Przy usposobieniu do wzajemnej podejrzliwości, stanowiącej coraz wybitniejszą cechę naszego społeczeństwa, każde szarpnięcie cudzego dobra i mienia, każde pokuszenie się na cudzą sławę, czy to piórem, czy ołówkiem, czy też na deskach scenicznych, znajduje poklask i uważane jest przez wielką część ogółu za dowód odwagi i bezstronności. Śmiejąc się z cudzej krzywdy, nikt nie pamięta, że sam każdej chwili pokrzywdzonym być może!
A jakąż wtedy opiekę znajdzie? gdzie się o krzywdę upomnieć zdoła? Czy na drodze satysfakcyi honorowej? — trudno! albowiem zadosyćuczynienia honorowego żądać można tylko od ludzi kierujących się poczuciem honoru, — a do tych Saltabadile nie należą. Czy na drodze prawa? jest to droga niepewna, gdyż w materyi tak drażliwej, jak honor, pojęcia kodeksowe do ustanowienia istoty czynu nie wystarczają; jest to droga długa, gdyż, jak nam wiadomo, są sprawy o potwarz, które ciągną się rok przeszło; jest to wreszcie droga niebezpieczna, gdyż pokrzywdzony a skarżący, przy przedstawieniu sprawy, skazany jest na milczenie, wtenczas gdy oskarżony ma obronę swobodną i do wyrządzonych zniewag jeszcze nowe dorzucić może!
Cóż więc na to robić? Czy milczeniem pogardy zbywać takie obrzucanie błotem? Nie, stokroć nie! paszkwil jest brudem społecznym, a kto milczeniem pogardy pomija brud, sam wkrótce przezeń opanowanym zostaje. Wymieść ten brud, tępić wszelkimi środkami ohydne robactwo, które, zagnieździwszy się u nas, coraz szerzej się rozsiada, — coraz zuchwałej głowę podnosi, — dla którego wszystko, co jest zacnem, uczciwem, jest tylko przedmiotem do oplwania dla zarobku, a które siedząc w brudnej kałuży, uważa ją za zwierciadło, odbijające świat i jego stosunki.
Paszkwile należy karcić; i wszyscy uczciwi ludzie, pragnący uchronić społeczność od wkradającej się gangreny, powinni poczuwać się do solidarnego obowiązku karcenia tych zuchwałych i bezczelnych objawów. Jeżeli uczciwi ludzie zdołają należycie upomnieć się o swe prawa, to pierwszy omłot da miarę dalszej wydajności panów paszkwilistów.
Ślizka to droga, po której oni postępują, a pomimo to żaden dotąd szwanku nie poniósł, gdy tymczasem, na ulicach warszawskich, któremi ludzie najniewinniejsi są zmuszeni chodzić i jeździć, codziennie prawie wydarzają się wypadki. Niedawno kronika miejscowa Gazety Polskiej obejmowała opis nieszczęśliwego zdarzenia, któremu uległy niektóre osoby, od tego czasu znowu kilka ofiar przybyło, a zaradzić temu dotąd się nie dało. Pocieszamy się myślą, że u nas jeszcze nie tak źle, jak n. p. w Paryżu, gdzie w zeszłym tygodniu, gdy mróz niespodzianie wszystkie chodniki gołoledzią pokrył, naliczono kilkaset złamanych nóg, rąk i obojczyków.
Za tyle zmartwień Paryżanie dostali nową Operę, w której mogą szukać pociechy. Nam zaś dostała się w udziale niepocieszna Opera Włoska, która może w tym roku ostatecznie wyleczy nas z upodobania w słuchaniu muzyki niewłoskiej, wykonanej na sposób nowowłoski, t. j. bez głosów. Słusznie ktoś zauważył, że publiczność warszawska corocznie zadowalać się musi trupą, składającą się z artystów, albo jeszcze nie umiejących, albo już nie mogących. Chodzimy na operę po to, by odgadywać przyszłość, lub domyślać się przeszłości, ale teraźniejszości, któraby łączyła w sobie umiejętność z możnością, nigdy doczekać się nie możemy. Si jeunesse savait, si vieillesse pouvait!
Mówiąc o operze, możemy śmiało, bez ubliżenia zasadom harmonii stylowej, przejść do koncertów, tem bardziej, że wypada nam odeprzeć niesłuszny zarzut, uczyniony przez jedno z tutejszych pism humorystycznych znakomitemu artyście, panu Mikołajowi Rubinsteinowi, dyrektorowi konserwatoryum w Moskwie. Kuryer Świąteczny pomawia go o przybycie do Warszawy dla podniesienia rocznego podatku, jaki od lat kilku na Warszawę nakłada. Otóż Kuryer grubo zbłądził. Pan Mikołaj Rubinstein przyjechał raz jeden tylko do Warszawy, przed dwoma laty, i przyjechał umyślnie po to, by dać koncert na korzyść rodziny ś. p. Moniuszki. Dochód przeto z koncertu tego otrzymany, nie był, jak Kuryer Świąteczny twierdzi, podatkiem na rzecz p. Rubinsteina ściągniętym, ale pozostał w kraju i posłużył na ulżenie bytu rodziny nieodżałowanego mistrza naszego. Odtąd pana Rubinsteina nie słyszeliśmy tutaj; a zatem zaśpiewaćby można Kuryerowi Świątecznemu to, co Bartolo w Cyruliku Sewilskim do wychowanicy swej śpiewa: «Więc skłamała Rozyneczka!» My tego nie śpiewamy, bo lubimy wyrażenia oględne, — ale cytujemy dla uwydatnienia ukrytej naszej myśli.
Skończywszy sprawozdanie nasze z wrażeń w obecnej chwili odniesionych, pragnęlibyśmy, dla zaokrąglenia formy, użyć formuły na końcu wszelkich sprawozdań i protokółów używanej, a która brzmi: «Na tem protokół ukończono». Jeżeli więc czytelników formuła ta zbytecznie nie razi, gotowiśmy, jak na dzisiaj, korzystać z niej, i oświadczamy, że «na tem dzisiejszy felieton ukończono».

Gazeta Polska, 1875, Nr 7 z dnia 11 stycznia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.