<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Złość ludzka. — Ultramontanizm i ciepłe pledy. — Narwicki biały charakter. — Nowi Cyncynaci. Wybory w Towarzystwie muzycznem. — Zosia i Juleczka. — Moja skrucha. — Jeszcze o kulawym dyable. — Odjazd panien Epsteinówien. — Brylantowy podarunek. — Śniadania i śniadankowiczostwo. — Dystrybucye jako szkoła obyczajów i doświadczeń. — Omnibusy warszawskie. — Rauty. — Wiosna.

Od czasu, jak złość ludzka doszła już tego, że w jednem z większych miast pewna liczba «ultramontanizmem związanych owieczek», wyprzedaje się z ciepłych pledów zimowych dlatego tylko, że takie pledy są podczas zimy w modzie u zwolenników Przeglądu Tygodniowego, przestaję wierzyć w prawdziwy postęp na świecie, a przynajmniej mniemam, że napróżnoby było go szukać poza szpaltami tegoż Przeglądu. Z drugiej strony nie umiem się bronić przykrym przeczuciom co do przyszłości naszego społeczeństwa, które najcelniejszych kapłanów postępu, to jest zwolenników i współpracowników Przeglądu, wynagradza w ten sposób, że podczas zimy, kiedy cały świat otula się w futra lub watowane paltoty, oni, ci krzewiciele światła, ci ofiarnicy wiedzy, muszą za całe ubranie poprzestać na ciepłych pledach. W pledzie, w kapelusiku z małym termometrem zamiast kokardki, nie ma się wprawdzie nic wspólnego ze «zmurszałą» przeszłością, z «zapleśniałym murem przesądów», i z «ultramontanizmem owianemi owieczkami», owszem, wygląda się bardzo demokratyczno-zagranicznie, czyli nader postępowo; ale wszystko to jeszcze nie broni od zimna. Członki najpostępowszego w świecie męża tak samo marzną, jak i członki najsilniej zawianej wiatrem ultramontanizmu owieczki; czyż więc sprawiedliwą rzeczą jest, aby gdy ta ostatnia, to jest «zawiana owieczka», otula się ciepłem futrem — postępowy mąż kłapał zębami od zimna?
Od pledów Przeglądu Tygodniowego niech mi wolno będzie przejść do Towarzystwa muzycznego. Nie jest to tak wielki przeskok, jakby się komuś zdawać mogło, albowiem od czasu, jak w «Zwierciadłach» odbiła się bohaterska postać «pana Narwickiego», jedynego białego charakteru ze wszystkich, wchodzących w skład dawnego komitetu; od czasu, jak ta bezinteresowna i pełna poświęceń, uciśniona niewinność znalazła tak obronę, jak i zasłużoną apoteozę w bezstronnych i wolnych od wszelkiego nepotyzmu szpaltach pomienionego pisma — niektórzy twierdzą, że między redakcyą a Towarzystwem zaszedł związek daleko bliższy niż ten, jaki może zajść np. między wspomnionym bohaterem «Narwickim» a przyszłem dyrektorstwem w temże Towarzystwie muzycznem. Niektórzy chcieli nawet związek ten objaśnić stosunkiem kota do mleka, ale porównanie to odrzucam jako trywialne i nietrafne. Wiadomo, że jeżeli nawet redaktor piórem i słowem działał na czyjąkolwiek korzyść, to ani na swoją, ani na nikogo ze swoich; owszem, dawno nie widzieliśmy takiej bezstronności, z jaką redaktor popierał najzasłużeńszego p. «Narwickiego», bez względu na to, że między kandydatami do komitetu występował jego rodzony brat, który skutkiem tego o włos tylko co nie został przegłosowany. Ale tem większa to zasługa redaktora! Umieć poświęcić dla dobra ogółu nawet związki familijne było zawsze cechą dusz wielkich i wspaniałych, a podobnych przykładów sama tylko chyba starożytność dostarczyć może.
Ale wróćmy do samego Towarzystwa. Otóż wybory już skończone. Czytanie i spisywanie głosów odbyło się wczoraj, przy akompaniamencie niespokojnego bicia serc głosowanych kandydatów, przy mroku i rumianej zorzy wieczornej, zaglądającej do okien, i nakoniec przy akompaniamencie głodu, nie żartem dającego się uczuć wielu członkom komitetu wyborczego, którzy nie mieli czasu zjeść obiadu. Małe nieporozumienia, wzniecone przez osoby utrzymujące, jakoby głosy przy niektórych nazwiskach policzone zostały mylnie, przeciągnęły jeszcze posiedzenie. Bądź co bądź jednak, nowy komitet został już wybrany; pisma peryodyczne zapewne podadzą dość długą i dość potężną listę kandydatów, ja zaś kończę wzmiankę o Tow. muzycznem, życząc nowemu komitetowi lżejszego losu, niż miał dawny.
Ale kończę tę wzmiankę jeszcze i z innego powodu. Oto poprostu, z chwilą, jak Zosia i Juleczka, w rozmowie swej, drukowanej w Kuryerze Codziennym, z całą prostotą i naiwnością, właściwą młodym latoroślom, hodowanym po naszych pensyonatach, zgromiły moją równie zbyteczną, jak i naganną złośliwość — od chwili, jak przekonałem się, że nazwa «demos», którą ochrzciłem — przyznaję się — całe posiedzenie ogólne, wytłómaczona, lubo nie dość ściśle, przez tatę Zosi i Juleczce, oburzyła i zasmuciła te dwie gołębie duszyczki — od tego czasu, powtarzam, postanowiłem jak najmniej mówić o Towarzystwie muzycznem. Mogłem z całym spokojem znieść swego czasu ciężar gniewu mandarynów Resursy Kupieckiej, mogłem nie ugiąć się pod świeżymi ciosami Przeglądu Tygodniowego, mogłem wytrzymać niezbyt zresztą gwałtowny atak dyabła kulawego z Wieku; nie obalił mnie nawet zarzut wielce zagniewanej na mnie wykwintnej rodziny Dziurdziulewiczow, która jednozgodnie wyrzekła, że jestem mauvais genre, i która, chcąc pokazać, jak niewiele sobie ze mnie robi, po dawnemu spóźnia się do teatru — mogłem nakoniec, lubo z trudnością, unieść na barkach brzemię niezadowolenia opiekunki Przytuliska, którą tak długo napróżno nudziłem o rachunki tej instytucyi — mogłem, powtarzam, przenieść to wszystko, ale nie jestem tak niepoprawnym i zatwardziałym grzesznikiem, abym się nie miał cofnąć przed mąceniem spokoju dusz czystych, takich, jak Juleczka i Zosia. Dziewiczość ich, nieświadomość złego ni dobrego i prostota, które, mówiąc nawiasem, stanowią ich nieocenione kwalifikacye na współpracowniczki Kuryera Codziennego, poruszyły tak dalece uśpioną moją czułość, że odtąd postanawiam być zawsze raczej lirycznym niż złośliwym.
Pod wpływem tej czułości, gotów jestem nie pokropić już nigdy w życiu święconą wodą kulawego dyabła, tembardziej, że chodzą wieści, jakoby ostatni felieton w Wieku miał być prawie łabędzim śpiewem tego talentu. Redakcya Wieku, lubo zachwycona jego dotychczasową działalnością, postanowiła podobno jednak dla różnych innych przyczyn, prócz skołatanego jego zdrowia, odebrać mu felietony, a powierzyć natomiast bardziej zgodne z rodzajem jego talentu rubryki: «Przyjechali do Warszawy, Zmarli w Warszawie i Stan wody na Wiśle». Czy się wieść ta sprawdzi, czy nie? — dziś jeszcze na pewno nie umiem powiedzieć; na wszelki jednak wypadek pośpieszam wyrazić mu swe uczucia wraz z nadzieją, że i na tej drodze, jak i na poprzednich będzie pracował z równą chwałą, jak pożytkiem.
Co wyraziwszy, mógłbym przejść do innych faktów, gdybym miał ich tyle na każde zawołanie, ile plotek zdołają sobie w ciągu godziny wypowiedzieć dwie, dobrze ćwiczone w szkole opowiadania dewotki, lub ile niedorzeczności wypowiedzianych zostało na wszystkich zgromadzeniach ogólnych, które w ostatnich czasach się odbyły. Na nieszczęście, jeżeli nic ważniejszego nie stanie się w Warszawie, jeżeli żaden ważniejszy ewenement nie przerwie zwyczajnego życia miejskiego, wówczas chwilami czuję się w ambarasie. Choćbym doniósł czytelnikom moim, że trzy panny Epstein wyjechały z Warszawy, z zamiarem dania koncertu, dajmy na to, w Przytyku, albo w Garwolinie, nie sprawię tem wielkiego efektu, albowiem czuję, że wyjazd panien Epstein tyle obchodzi większą część mieszkańców Warszawy, ile magistrat to, że ktoś nie dojrzy godziny na ratuszu z powodu złego oświetlenia zegaru, lub że ktoś połamie sobie nogi na ulicy Daniłowiczowskiej z powodu braku na niej latarni.
Gdybym był płocczaninem, tj. gdybym mówił «jeich» zamiast: ich; umięso zamiast: mięso, i phiorun zamiast: piorun, dopierożbym rzucał phioruny na marnotrawstwo jeunesse dorée płockiej, która pannę Józefę Czapską uczciła na przedstawieniu «Córki pani Angôt» brylantami, wartującemi koło sześciuset rubli srebrem! Piękny podarek, ani słowa; ale któż ma sobie pozwalać podobnych wydatków, jeśli nie złota młodzież płocka, która nietylko słynie na cały świat z pięknej wymowy, ale, jak widzimy, i z wykwintnego smaku, umiejącego poznać się na tem, co prawdziwie piękne, i należycie uczcić przedmiot ogólnego zachwytu i podziwu. Tymi to tylko przymiotami, tą wykwintnością smaku, da się wytłómaczyć zamiłowanie do przesiadywania w handlach i zamiłowanie w śniadankach, a nakoniec nadzwyczajny pociąg do dobrych cygar, czerpanych obficie w otwartych zwykle na ścieżaj port-cygarach przejezdnych obywateli. Ci ostatni skarżą się nawet, że śniadanka i cygara warunkują zbyt sine qua non łatwość, a zwłaszcza pośpiech w załatwianiu interesów, za którymi przyjeżdża się do miasta. Skargi podobne jednak są to zwykle gadania ludzi, którzy nie rozumieją, że natury prawdziwie i nawskroś estetyczne mają swoje wymagania, swoje instynkty i swoje potrzeby, od których żadną miarą odstąpić nie mogą; jeżeli więc brutalna rzeczywistość do odstępowania od nich w zwykłych warunkach zmusza, chwytają pierwszą lepszą, lub pierwszą gorszą sposobność, żeby do nich powrócić.
Co do mnie, ponieważ owej pożądliwości na cygara i śniadania nietylko nie uważam za wadę, ale wykwintnością i wysokiem estetycznem poczuciem ją tłómaczę, niechaj mi więc będzie wolno powiedzieć, że przymioty te nietylko w Płocku panują, ale trafiają się prawie w równej sile we wszystkich naszych miastach, nie wyłączając i Warszawy. Śniadankowiczostwo stanowi cechę miejską, u nas tak wybitną, jak żadna inna. W ostatnich czasach, a raczej w ostatnim dziesiątku lat, piękna ta cecha zmniejsza się coraz bardziej; nie mniej przeto istnieje i wyróżnia nasze tego rodzaju sfery od zagranicznych. Jak smarujesz, tak jedziesz, mówi przysłowie. Trzymamy się go, trzymamy święcie. Ambicya i godność osobista podejmowanych i częstowanych na tem nie tracą, bo nikt nie może stracić lub zgubić (wedle greckiego przysłowia) tego, czego, jak naprzykład rogów, nigdy nie posiadał. Ambicya więc nie traci, a żołądek biorącego i interesa dającego zyskują. Po cóż więc starać się o zmianę.
Ale spostrzegam się, że zaczynam moralizować, a tymczasem panna Czapska dostała brylanty i kontenta. Zresztą lepiej jest być zbyt uprzejmym dla płci pięknej, niż za mało. Co do nas, po Francuzach jesteśmy najgrzeczniejszym narodem dla kobiet na świecie, i z tego nikt nie myśli się wyśmiewać. Ale jakże inaczej ma być, jeżeli nawet uczniowie gimnazyum, a już uczą się, jak to z płcią piękną, niby z porcelaną, należy się delikatnie obchodzić! Praktyczne tego rodzaju wykłady prowadzą się po naszych warszawskich dystrybucyach, w których młode panny, o kokach przechodzących zarówno moją, jak i twoją wyobraźnię, czytelniku, otoczone młodzieżą gimnazyalną, uczą ją należytej dla płci pięknej galanteryi. Przy dymie z papierosów i zapachu piżma, jaki wonią szaty tych rusałek, nabiera młodzież przytomności, pewności siebie; tu pierwszy raz doznaje lubych wzruszeń sercowych, tu pierwszy raz doznaje zawodów, zdrad i rozczarowań, tu poznaje, że «ona, która zdawała się być tak kochającą i wierną — ona tak niby niewinna... Boże! tak okropnie zdradziła!» Kobieto, puchu marny! A potem nieunikniony bajronizm siódmoklasowy i — pół dzika romantyczność szóstoklasowa, która jako z natury swej do najwyższego stopnia klasycyzmowi przeciwna, pociąga za sobą fatalne kolizye z profesorami łaciny i greckiego, a w następstwie nierównie jeszcze fatalniejsze krępowanie polotu rozmarzonych młodych dusz, dwuletnim pobytem w każdej klasie.
Ej rodzice, rodzice! baczenia więcej, przedewszystkiem baczenia na dzieci! Naukę da im, a przedewszystkiem ma dać szkoła; ale i wasze zadanie nie mniejsze. Do was należy wyrobić zasady, waszą rolą jest stworzyć charakter dzielny, godny prawdziwego męża, a jednolity, nie żaden zlepek jaskrawych strzępków, nie żaden omnibus.
Tak jest. Nie omnibus, a przedewszystkiem nie warszawskie omnibusy. Wierzajcie mi, że gorszych wehikułów niema na całym świecie. Nie unoście się dumą i nie cytujcie mi żelaznych omnibusów kolejowych, albowiem są one, prawda, wygodniejsze, ale za to daleko delikatniejszego zdrowia od zwyczajnych. Tym to stanem zdrowia tłómaczyć sobie należy nadzwyczajną ich kaprysność w przejeżdżaniu i zatrzymywaniu się na stacyi. Proponuję każdemu zakład, że ile razy będzie miał ochotę zastać omnibus na stacyi, tyle razy go nie zastanie. W ostatnich czasach stan zdrowia tych olbrzymów musiał się nawet bardzo pogorszyć, bo był czas, że przestały zupełnie kursować. Dlaczego? Któż zgadnie? Któż zgadnie, dlaczego mamy najgorsze bruki, najrzadsze i najciemniejsze latarnie? Któż zgadnie, dlaczego może w żadnem mieście Europy o kanalizacyi i asenizacyi nie gadano tak dużo, a nie zrobiono tak mało? Są to właściwości, które, Boże odpuść — wszystkim ludziom szkodliwe, pomagają wszystkim felietonistom, dostarczając im obfitego materyału, jak oto mnie w tej chwili, do żartów i szyderstw. Omnibusy nie chodziły, bo nie chodziły — co tu takie rzeczy badać?... może droga była zła, a może Zarząd był zły na publiczność — kto to może wiedzieć? Zarząd wie, ale nie powie.
A tymczasem nigdy wszelakiego rodzaju wehikuły nie były potrzebniejsze, niż w tej porze błot i spodziewanych odwilży, a późnych powrotów z rautów, których pełno wszędzie w całej Warszawie. Ale już i rauty ze swojemi stojącemi herbatkami, razem ze swemi kanapkami i tartynkami, i z równie posilnemi jak kanapki i tartynki rozmowami skończą się niezadługo. Powszechna wieść niesie, że tego roku «towarzystwo» nudzi się. Rauty trwają za długo; przychodzisz o dziesiątej, a wychodzisz o pierwszej, siedzisz więc trzy godziny — choćbyś tedy był mądry, jak pięćdziesięciotomowe wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego, w końcu wypowiesz wszystko, co masz do wypowiedzenia, i wzorem tegoż wydawnictwa, nie wiesz, co masz gadać. Tak! tak! czas, aby się i rauty już skończyły. Mój czytelniku, powiem ci coś na ucho. Wiosna idzie! wiosna idzie zawsze młoda, wonna, uśmiechnięta, stokroć milsza i piękniejsza, niż wszelkie bale i rauty. Wiosna! wiosna! Niezadługo nad szarą rolą zwiśnie w powietrzu skowronek; śniegi stopnieją, popłyną strugi, strumyki i strumienie; potem jedno i drugie ciepła rozkoszne tchnienie, a zakwitnie sasanek, drzewa wypuszczą jasną zieleń pąkowia, po wsiach bydło wypędzą do boru; ozwie się fujarka, jedna, druga, trzecia, dziesiąta: oj dana! oj dana! — ptakom ledwie gardziołka nie popękają od rozkosznego śpiewu, i będzie wesoło, a rzeźwo, a radośnie.
Pod miłem wrażeniem — do widzenia!

Gazeta Polska 1875, Nr 52 z dnia 8 marca.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.