<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Rodzina Dziurdziulewiczów i jej zasługi. — Jako małe szkody dla wielkich korzyści chętnie ponosić należy. — Komedya pod tytułem: «Posiedzenie». — Arystofanes i jego «Rycerze». — Tow. muzyczne. — Dyabeł kulawy.

Dawno słyszałem, i nie myślę się o to z nikim spierać, że artyści teatralni są najdrażliwszymi ludźmi pod słońcem; ale żeby publiczność posuwała nietolerancyę aż do takiego stopnia, do jakiego posuwa ją na przedstawieniach teatralnych, jest to rzecz zaiste dziwaczna. Mówię tu o zarówno nieusprawiedliwionych, jak i nagannych oznakach niecierpliwości i oburzenia, jakie ze strony mniej dbałej o dobry ton publiki spotykają co wieczór te osoby, które przychodzą w połowie pierwszego, a wychodzą w połowie ostatniego aktu granej sztuki. To trudno! Miło jest słuchać sztuki od początku do końca, ale trzeba umieć uszanować wolność ludzką. Chyba bardzo przewrócona nowoczesnemi zasadami i nawskroś przejęta demagogią głowa nie chce zrozumieć, że pani «Dziurdziulewiczowa» wraz z synem, młodym «Dziurdziulewiczem», i córką, panną »Dziurdziulewiczówną», nie może przychodzić do teatru o wpół do ósmej, to jest o tej godzinie, o której przychodzą zwykli śmiertelnicy, którym do Dziurdziulewiczów tak daleko, jak stąd do Krakowa. Choćbyśmy zresztą zapomnieli, że Dziurdziulewicze o mały włos nie są spokrewnieni z najznakomitszemi rodzinami kraju, pamiętać w każdym razie należy, że jak wiele innych równie świeżo wyprezesowanych, wydyrektorowanych i wogóle wyobywatelowanych rodzin, tak i Dziurdziulewicze reprezentowanie dobrego tonu uważają za swe dziejowe posłannictwo, — od posłannictwa tego nie odstąpią, choćbyście dziesięć razy jeszcze głośniej sykali, gdy wam przeszkadzają w zrozumieniu początku lub w dosłuchaniu końca sztuki. Wprawdzie, jeżeli nie zrozumiecie początku, nie będziecie rozumieli i dalszego ciągu, gdy zaś nie dosłuchacie końca, nie będziecie mogli zbudować serc i dusz waszych widokiem wynagrodzonej cnoty, a ukaranego występku; macie jednak za te wszystkie szkody znakomitą nagrodę, której dlatego nie cenicie, że się na niej nie umiecie poznać, lubo żeście jej nie warci. O wy, którzy siedzicie w krzesłach, sami powiedzcie, czy na wasze maniery nie wpłynie zbawiennie widok młodego Dziurdziulewicza, nakrywającego głowę i wychodzącego w chwili, w której kurtynie ani śni się jeszcze zapadać. Depce on wasze odciski, i odciski żon, i odciski córek waszych, to prawda; ale z jakąż to gracyą kołysze się całym korpusem, przeciskając między wyciągniętemi kolanami bliźnich swoich a parapetami! Z jakąż wytwornością i z jakimże akcentem, godnym samego Jardin Bullier, powtarza niezrównanie grasejowane: «pahdon», jeżeli wypadkiem postawi obcas buta swego na nodze któregokolwiek z siedzących. Dwa tygodnie tylko był w Paryżu, a już zepsuł sobie język w tak wykwintnie arystokratyczny sposób, że nawet do psa swego nie mówi inaczej, rzucając mu kawałek sucharka, jak: «Otwórz... jakże się tam nazywa?... otwórz guenbe». O ludzie, ludzie! czy wy myślicie, że młody gentleman Dziurdziulewicz dlatego tylko nosi głowę tak wysoko, że wedle praw natury części lżejsze w połączeniu z cięższemi, zajmują miejsca górujące? Wcale nie! Ale oto dlatego, że nikt nie ma tak głęboko wyciętych kołnierzyków, tak wązkich u góry, a tak szerokich u dołu ineksprymablów, i tak dokładnie angielskiego przekosmato-kosmatego paltota z patką na plecach i guzikami, któreby wygodnie, pod względem wielkości, spodki do filiżanek zastąpić mogły.
Ale to jeszcze nie wszystko: jeżeli bowiem wy, ze względu na to, że z młodego Dziurdziulewicza poznajecie dopiero, czem jest prawdziwa cywilizacya, nie powinniście się nań gniewać za małą dystrakcyę, jaką wam sprawia w teatrze — cóż dopiero mówić o córkach waszych i żonach waszych, które jeśli mają jakiekolwiek pojęcie o tem, co jest dobry ton i dobre ułożenie, winny to bezsprzecznie pani Dziurdziulewiczowej i pannie Dziurdziulewiczównie. Pani Dziurdziulewiczowa przychodzi wpół aktu: — prawda! Ach, czyż która z was, o czytelniczki moje! potrafi odsunąć drzwiczki loży z hałasem tak pełnym godności i przeświadczenia, że cały świat jest dla nas, a nie my dla niego? Jak to zaraz znać osobę, która należy do towarzystwa! Dalej zaręczam, że żadna z was nie zdoła o zakład narobić tyle szurgotania czterema nędznemi krzesłami, tyle szelestu dwiema sukniami, i nie wiem na pewne, — bo i skądże mógłbym wiedzieć? — ilu spódnicami! Tak, tak! moje panie! Chwila, w której p. Dziurdziulewiczowa sadowi wielmożność kształtów i obwodów swoich w ciasnościach loży teatralnej, jest szczytem wielkoświatowej elegancyi, jest chwilą, w której dobry ton podaje obie ręce wytworności, a niekłamany wdzięk rzuca się w objęcia nonszalancyi.
Uczcie się więc, o piękne panie, do rodziny Dziurdziulewiczów nie należące! Wprawdzie, żeby dojść do takiej doskonałości, niemało potrzeba; ale dobra wola i dobry przykład wiele mogą. Uczcie się więc, przypatrujcie, nie pozwólcie braciom, mężom i narzeczonym swym sykać w chwili, kiedy Dziurdziulewicze wam i im przeszkadzają, i nakoniec wykrzyknijcie wraz ze mną: Niech żyją Dziurdziulewicze!
A teraz pozwólcie mi, czytelnicy, że ponieważ przed chwilą mówiliśmy o teatrze, teraz powiem parę słów o pewnej komedyi, która nie dawniej niż wczoraj odegraną była, jeżeli nie na samej scenie, to przynajmniej blizko sceny, i którą nietylko że własnemi oczyma (dziś tak często ludzie patrzą cudzemi oczyma, że ten pleonazm się dozwala) widziałem, ale bezpośrednio wmieszany byłem między jej aktorów. Komedyi tej nadałbym tytuł: «Posiedzenie parlamentarne», gdyby nie to, że złośliwe języki posądzają mnie o bezustanną ironię, a w tym razie, wyrażenie: parlamentarne, istotnie na ironię wyglądaćby mogło. Rzecz dzieje się w sali ogrzanej do trzydziestu stopni Réaumura, przy powszechnem uderzeniu krwi do głowy; bohaterami zaś «Posiedzenia» są: Prezes, Komitet, Mówcy, Demos, Stołki, Kartki do głosowania. — «Posiedzenie» poczyna się ożywiać: Jeden z mówców proponuje (zresztą rozsądnie) oszczędności i kończy wnioskiem, by tych oszczędności nie robić na pensyi dyrektora, ponieważ obowiązki jego są ważne i trudne. Głos drugi: A czy dyrektor odpowiada swym obowiązkom? (Śmiechy, ogólna radość, Demos uszczęśliwiony bije brawo). Prezydujący: Demosie, nie śmiej się, albowiem jest to głupie i nieprzyzwoite. Demos: Brawo prezydujący! brawo! brawo!. — Po takim objawie radości Demos siada. (Brawo! brawo!). Jeden z mówców: Mówmy o oszczędnościach! Demos: Mówmy o oszczędnościach! Głos z lewej strony: Sądzę, że można skasować trzech woźnych, a miejsce ich zastąpić dwoma. Demos: I ja tak sądzę, skasować dwóch, zastąpić trzema. Głos z lewej: Ależ przeciwnie! Demos: A tak, przeciwnie. Głos z prawej: Mojem zdaniem dwóch to będzie za mało. Demos: I mojem zdaniem będzie za mało. Prezydujący: Demosie, zostaw to komitetowi, jesteś niekompetentny. Demos: Owszem, jestem kompetentny. Głosy z różnych stron: Tak! Demos jest kompetentny. — Nie jest! — Jest! — Nie jest! — Jest! Wrzawa, słychać głosy: Opozycyo, grupuj się!! Demos: Jestem kompetentny i dam tego dowody; niech mowcy mówią. Jeden z mówców: Ja sądzę czarno! Demos: I ja czarno! Drugi mówca: Ja biało! Demos: Hę!? co? i ja biało — Brawo! brawo! — Prezydujący: Demosie, siadaj! Głosy: Opozycyo, grupuj się! (Wrzawa, zamieszanie, widać mówców ruszających ustami, ale głosu ich nie słychać). Prezydujący: Demosie, ucisz się! (Wrzawa i ogólna pantomina mówców). Prezydujący: Demosie, zaklinam cię, ucisz się, inaczej będziesz siedział do wieczora bez obiadu, nim zdołasz co postanowić, Głosy: Jeść! Jeeeść! Prezydujący: A widzisz! a teraz słuchaj, jeżeli chcesz czarno, to wstań... (Demos wstaje). Prezydujący: ...ale jeżeli chcesz biało, to siadaj. (Demos siada). Prezydujący: Demosie, Demosie, na miłość boską, zdecyduj się! zdecyduj się! Opozycya: Panowie, grupujmy się! ty zaś, Demosie, powtarzaj za mną: no! czarno! Demos: czarno! Opozycya: czarniej! Demos: czarniej! Opozycya: Krzycz głośniej: najczarniej. Demos wrzeszczy: Najczarniej! najczarniej! najczarniej! brawo! brawo! Prezydujący: Demosie, kiedy więc mówisz czarno, dlaczegóż więc, kiedym ci zaproponował, żebyś usiadł, jeżeli chcesz biało — usiadłeś? Opozycya: Nie rozumiałeś pytania. Demos: Nie rozumiałem pytania. Prezydujący: A teraz rozumiesz? Opozycya: Tak! Demos: Tak! Komitet: Szanowny Demosie! przedstawiam ci tu projekt pewnych zmian w ustawie, bez których, jak ja przynajmniej sądzę, nie możemy dalej istnieć. Najgłówniejsza z tych zmian jest następująca: Wyrzeknij się, o Demosie, zjadania co piątek lekkich i słodkich wprawdzie, ale nie pożywnych blamanżów, które ci nie wychodzą na zdrowie, a ja wzamian będę ci dawał w miarę możności, co dwa tygodnie, uczty co się nazywa. Czy zgoda? Demos: Niech jaki mówca co powie. (Jeden z mówców wstaje, mówi długo, płynnie, i stara się namówić komitet, żeby dawał uczty co dwa tygodnie, ale blamanżów nie odbierał, albowiem, jakkolwiek same przez się nie dość może pożywne, przy posilniejszej jednak strawie służą i pomagają do strawności. Prezydujący: I cóż, Demosie!? Demos: Brawo, braaawo, brawo! Opozycya: Krzycz! krzycz! Demos: A! a! a! o! braaawo! Komitet: Demosie! służyłem ci jak umiałem, nie pobierając za to pensyi, ale ponieważ na blamanże nie mam, podaję się do dymisyi. Opozycya: Krzycz! Demos: Braaaawo! (Komitet wychodzi. Krzyki, wrzawa, zamieszanie, słychać dzwonek prezesa, ścisk, powinszowania. Powoli cichnie jednak coraz bardziej. Demos spogląda wokół siebie, poczyna się dziwić, stopniowo wpada w osłupienie i spogląda na drzwi, któremi wyszedł komitet). Demos: Hę! Co to? Co? Gdzie on poszedł? Co ja teraz będę robił? Aa! a! (poczyna płakać). Opozycya: Idź poproś go, żeby został, póki nie znajdziesz sobie kogo innego. Ja ci będę służyć. Ho! ho! ale nim mnie wybierzesz, idź poproś go.

EPILOG.
SCENA I.

Opozycya sama.
Opozycya: Ha! ha! ha! Zgrupowałam się! Ależ z tego Demosa można wszystko zrobić, jak z wosku. Poczciwina! poczciwina! No! teraz przyjdzie moja kolej! Poczciwy safanduła! Poczciwina! poczciwina!

SCENA II.

Mówcy sami.
Pierwszy mówca: Mówiłem za Demosem i z głębi duszy jestem przekonany, że miałem słuszność, ależ to brawo komitetowi w chwili, gdy się podał do dymisyi, co za brak taktu! co za brak szlachetności! co za nizkość uczuć! Wiesz, że mnie to boli prawdziwie!
Drugi mówca: Młody jesteś, bracie, i nie miałeś jeszcze czasu zbadać serca Demosa, które on ma dobre, ale jeśli chcesz się przekonać, co warta głowa, przeczytaj co o nim mówi nieboszczyk Arystofanes w «Rycerzach», jeszcze w roku 425 przed Narodzeniem Pańskiem. Przeczytaj! co ci to szkodzi!




Zaciekawiony tą rozmową, a zwłaszcza jej zakończeniem, wróciwszy do domu, wyszukałem w literaturze greckiej wzmiankowanych «Rycerzy» i począłem ich czytać. Ciekawe to rzeczy! Były to czasy wojny Peloponeskiej; lud (demos) w Atenach, wodzony na pasku przez demagogów, szedł ślepo sam, dokąd go ci ostatni wiedli. I oto jak dwaj dymisyonowani wodzowie, przywódcy również niedawno dymisyonowanej partyi rządzącej, scharakteryzowali przed widzami swego Demosa:

»Otóż, panowie, mamy pryncypała
Gorączkę, mruka, wścieklca, świszczypała,
Starego głucha. — Demos skapryszony,
Wraz na ostatnim targu kupił sobie
Garbarza franta, co w swojej osobie
Wszystkie podstępy połączą i zdrady.
A gdy my z starcem nie możem już rady
Dać sobie, Kteon, ów garbarz przebiegły,
Zbadał go wkrótce, łasił się uległy,
Lizał się, schlebiał, widział w chwały blasku
I na rzemiennym głupca wodzi pasku».

Wczoraj w dniu 28 lutego odbyło się ogólne posiedzenie w Towarzystwie muzycznem warszawskiem. Komitet przedstawił zebraniu projekt, ściągający się do zmiany ustawy, który to projekt został ogromną większością głosów odrzucony. Skutkiem tego, dotychczasowy prezes, dotychczasowy dyrektor, a nakoniec i komitet podali się do dymisyi. Dymisyę tę przyjęto z większą skwapliwością, niż taktem. Teraz więc oczekiwane są w Towarzystwie muzycznem wielkie zmiany. Specyalny nasz sprawozdawca doniesie zapewne czytelnikom szczegółowiej o całym przebiegu sprawy; ja zaś muszę śpieszyć w obronie naszego pisma w inną stronę, skąd niewielkie wprawdzie grozi niebezpieczeństwo, niemniej jednak należy je zażegnać.
Myślę, że to zażegnanie, jako zażegnanie, tem będzie skuteczniejsze, że się ma do czynienia z dyabłem. Nie lękajcie się, czytelnicy! Jako dobrzy chrześcijanie, możecie dla odpędzenia owego wroga chrześcijańskiej religii położyć krzyżyk na czole, ale bać się niema czego, bo to, jak zobaczycie, wcale nieszkodliwe stworzenie. Cóż to naprzykład może szkodzić komu, że dyabeł ten tem się przedewszystkiem odznacza, że jest niezmiernie kontent z siebie, że lubi dużo mówić, i że mu się jego własne słowa wydają niezmiernie dowcipne, eleganckie, bystre i tym podobne? Nieszkodliwa choroba, i nietylko w piekle na nią chorują. Mój Boże! iluż to u nas choruje na nią miernotek, uchodzących na łonie rodzin za geniusze! a dlatego Warszawa stoi zawsze na jednem i tem samem miejscu! Co tu i mówić? Potrzebaby chyba powtarzać utarte przysłowia lub zdania — zawsze znane, a nie zawsze prawdziwe.
Są bowiem takie utarte zdania, które nie zawsze się sprawdzają. I tak: przywykliśmy wierzyć, że rozum i powaga zawsze przychodzą z wiekiem. Gdzie tam! Szanowne pismo polityczne, społeczne i literackie aż nadto nas przekonywa, że pomiędzy rozumem i powagą a Wiekiem czasem nic zgoła niema wspólnego. Oto jak było. Wiek zaczepił niedawno Gazetę Polską i dostał odprawę. Po trzech tygodniach głębokiego milczenia, Wiek, który może o odprawie zapomniał, gdyż, jak wiadomo, w pewnym «wieku» traci się pamięć i dziecinnieje się wielce, ponowił na nas atak w osobie felietonisty, przystrojonego w nazwę «Kulawego dyabła». Znakomity ten szermierz na polu literackiem ostrzega ludzkość przed stronnością Gazety Polskiej w traktowaniu prawie wszystkich kwestyi ekonomicznych, przemysłowych i handlowych, tyczących się kraju. Miejcież się na baczności czytelnicy, ilekroć tego rodzaju kwestya w Gazecie Polskiej poruszoną zostanie! Jeżeli pragniecie być spokojni, to szukajcie tego spokoju w szpaltach Wieku. Tak jest, my istotnie nie jesteśmy tak dalece bezstronni, abyśmy zawsze i wszędzie nasze własne zdanie umieli poświęcić dla jakiejkolwiek innej opinii, która na razie może się okazać korzystniejszą. Oprócz tego zarzutu, który stanowić miał najefektowniejszy wystrzał z bateryi, przez trzy tygodnie nabijanej, «Dyabeł kulawy», jak się sam chwali, a na co sumienie moje literackie zgodzić się nie pozwala — lekko i elegancko żartuje z Gazety Polskiej, której usuwanie się od gry do puli na prenumeratorów, kładzie na karb braku na stawkę i nieszczęścia w grze. Jakkolwiek, widocznie dla wdzięczności i rozkoszności formy, Dyabeł kulawy przemawiał do Gazety Polskiej w drugiej osobie liczby pojedyńczej, przecież nie będę z tej dogodności korzystał, bo poufałość mi nie do smaku. Gdybym przynajmniej miał przekonanie, że przemawia do mnie prawdziwy dyabeł, niechby sobie kulawy, łysy, ślepy czy zezowaty, byle prawdziwy — prędzejbym się na tak poufałe stosunki zdecydował. Ale niestety, wszystko mi się jakoś zdaje, że nie jest to prawdziwy dyabeł, ale ot: taki sobie zwyczajny pauvre diable, któremu niema co i rogów przycinać, bo mu Pan Bóg nie dał rogów.
Pauvre diable!
Zaglądając do cudzej kieszeni, czy ma za co grać do puli z prenumeratorami, czy nie ma, — rzecz niezręczna i nieprzyzwoita, niechaj pauvre diable przyjmie dobrą radę i nigdy tego nie robi; cały zaś Wiek wraz z kulawym nie dyabłem, ale felietonem, niechaj pamięta, że w najgorszym razie lepiej jest nie grać wcale, aniżeli grać na liczmany. Liczmany w żadnym czasie, ani w żadnym wieku nie znajdą kursu; kto zaś chce je za prawdziwą monetę podawać, ten sobie samemu winę przypisze, jeśli mu tą samą miarką ludzie odmierzą.
Tą starą prawdą kończę felieton dzisiejszy.

Gazeta Polska, 1875, Nr 47 z dnia 1 marca.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.