Chwila obecna/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chwila obecna |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LVIII-LX |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I |
Indeks stron |
Wystawcie sobie, moi mili czytelnicy, że żadną miarą nie może przyjść do skutku projektowana resursa rzemieślnicza. Jakie przekleństwo i przez kogo rzucone ciąży nad tem projektem, trudno zrozumieć; dość, że im więcej o nim mówią, tem dalej do przeprowadzenia go w rzeczywistości. Jedno z pism robi, bodaj czy nie słuszną uwagę, że projekt nosi zarody śmierci, a raczej powody niemożliwości przyjścia na świat, w samej swej nazwie, nazywa się bowiem resursą rzemieślniczą. Tymczasem, jak dowodzi pomienione pismo, rzemieślników u nas niema wcale. Jak to? — spytacie ze zdziwieniem. A ten, który klęcząc na podłodze bierze mi białym papierkiem miarę od pasa do ziemi? a ten, dzięki któremu mam wieczne odciski? a ten, który sprawił, że drzwi mieszkania mojego nie zamykają się dobrze? a ten, który uczynił meble moje czułymi na wszelkie zmiany powietrza? — a ci wszyscy, którzy obiecawszy coś na jutro — dotrzymują obietnicy za miesiąc, nie są-ż rzemieślnikami? Otóż nie, miły czytelniku. To nie są rzemieślnicy — to są przemysłowcy; ci wstydzą się nazwy rzemieślnika, i do przyszłej resursy nie zechcą należeć, właśnie dlatego, że nazywa się rzemieślniczą. Ale czyż już nie ma uboższych, którzyby się tej nazwy nie wstydzili? Na upartego są. Mieszkają na jakichś ulicach, o których nie słyszeliśmy nigdy; trudnią się łataniem, naprawianiem, odnawianiem i tym podobnemi robótkami. Ubodzy są, aż włosy na głowie powstają. Za lada chorobą kwalifikują się do Biura wyjątkowej nędzy, resursy zaś żadnej nie potrzebują, bo resursy mają na każdym rogu ulicy — do projektowanej zaś stanowczo należeć nie będą, nie dlatego, że ma być rzemieślniczą, ale dlatego, że ma być resursą. Owóż i losy resursy rzemieślniczej! Jedni nie chcą jej, bo jest rzemieślniczą, drudzy, bo jest resursą; w jednych wstręt budzi przymiotnik, inni z rzeczownikiem pogodzić się nie umieją; skutek zaś tych gramatycznych wstrętów taki, że tak rzeczownik, jak i przymiotnik prawdopodobnie pozostaną przez czas jeszcze długi w niebie platońskich idei.
Tak się to u nas dzieje z większą częścią projektów. Pomienione pismo radzi, aby dla nieobrażania arystokratycznych uczuć naszych rzemieślników nazwać resursę resursą nie rzemieślniczą, ale resursą przemysłowców — oraz, aby choć kilku hrabiów zostało tejże resursy platonicznymi członkami. Co do ostatniej rady, pouczeni doświadczeniem lat ostatnich poręczamy za jej skuteczność. Możność zasiadania w komitecie resursy pod prezydencyą dziewięcioperłowej korony będzie ponętą zbyt wielką, aby mógł się jej oprzeć jakikolwiek przemysłowiec, wstydzący się nazwy rzemieślnika. Z drugiej strony, jeżeli między innemi zadaniami, celem takiej resursy jest być szkołą uobyczajenia towarzyskiego, w takim razie choćby tylko platoniczny w niej udział indywiduów, uosabiających wielkoświatową wykwintność, może tylko bardzo zbawienne wydać owoce.
W najgorszym razie moglibyśmy oczekiwać znakomitego poprawienia się francuskiego akcentu tych córek naszych przemysłowców, które biorąc nie dość długo lekcye od rozmaitych mm. Cotschcodan, Chifon etc., używają francuszczyzny miejscowego wyrobu.
Zapomnieliśmy jednak, że teraz nie francuszczyzna, ale niemczyzna wchodzi u nas w modę, z czego zresztą cieszyć się powinniśmy z całej duszy. Język to praktyczniejszy i potrzebniejszy u nas niż francuski. Zrozumieli to dobrze męscy przedstawiciele miejscowego i okolicznego patrycyatu, pół-patrycyatu i ex-patrycyatu, uprawiając od niejakiego czasu z całą zawziętością język niemiecki. Kto nie wierzy, niechaj pójdzie do cyrku, a naocznie i przekona się, i zbuduje widząc naszych młodych dżentlemenów, uczących się języka niemieckiego od miejscowych t. j. cyrkowych artystek. Doprawdy, nie umiemy znaleźć dość słów pochwały dla tego rodzaju edukacyi, daje ona bowiem znajomość obcych języków, a jednak nie jest zupełnie obca. Przeciwnie, jest nawet swojską, gdyż panny cyrkowe dają tylko młodym dżentlemenom lekcye, ale nad ogólnym kierunkiem ich edukacyi czuwają tutejszo-krajowcy, to jest starsi i wytrawniejsi dżentlemeni, których łysinki, lubo przez skromność starannie zakrywane, świadczą o długoletniem doświadczeniu; zdolności zaś pedagogiczne dowiedzione zostały i niejednokrotnie potwierdzone przez pierwszorzędne takie zakłady wychowawcze, jak Stępkowski, Bokiet, Franciszek etc., etc.
Że tedy młodzi dżentlemenowie, mając tak wytrawnych mentorów, a tak powabne nauczycielki, robią szybkie pod każdym względem postępy, nikogo to dziwić nie powinno. Ktoby zaś chciał się o tem własnousznie i własnoocznie przekonać, niech się przysłucha rozmowom, a przypatrzy uczniom i nauczycielkom w czasie wieczornych cyrkowych przedstawień. Miejscem nauki służą loże — położone blizko wjazdu do stajen. Ileż tam ożywienia, ileż wesołości, jaka gorliwość i uczniów i pedagogów! Wreszcie, jak zwykle w rozumnie obmyślanych systematach pedagogicznych, rozrywka następuje tu po nauce. Po skończonem przedstawieniu w cyrku, wdzięczni uczniowie zabierają nauczycielki i łysych pedagogów i ruszają na wspólną zabawę. Następuje kolacyjka w Europejskim hotelu; puka jedna, druga, dziesiąta buteleczka szampana, wesołość wzmaga się; czarowne sylfidy wydają się jeszcze bardziej czarowne i powiewne niż zwykle, wino otwiera narozcież bramy swobodzie — więc i tańce huczą tak ożywione, że choćby kto kulawy, nie usiedzi na miejscu, i wszystko trwa dopóty, póki blady promień poranka nie zakradnie się przez rolety i nie oświeci bladych twarzy, łysin, zmarszczek, pudru, bielidła, sztucznych zębów, przyprawionych włosów i pustych butelek, pustych głów...
Niektórzy gorszą się tem. Są moraliści, których cała cnota w ponurej twarzy i spojrzeniu kata — śpiewa się w «Pięknej Helenie». Z drugiej strony, że zawsze z wilka można zrobić barana, dowodem jest, iż pewien stary szlachcic, francuskie przysłowie: Il faut que la jeunesse se passe, przetłómaczył na polskie: «Trzeba, aby młodzież spasowała». Co do mnie, nie sądzę. Niech się bawią. Cacy, dziateczki! cacy! — jak mówi Odyniec. Bo proszę też łaskawie mi powiedzieć: do czego istotnie służą pieniądze? Oto do tego, żeby je wydawać. Więc jeżeli ojce zbierali pieniądze, to oczywiście po to, żeby synowie mogli mieć salony w Europejskim hotelu, powozy, konie, groomów, ostrygi, szampana, bakara, tancerki cyrkowe, a na starość...
Ech! ktoby tam myślał o przyszłości. Od czasu jak Hartmann dowiódł, że dla przyszłych pokoleń pracować nie warto, cóż to może komu szkodzić, że tam kiedyś w odległej przyszłości synowie owych dżentlemenów będą z kolei groomami u synów, np. małego Fredego Salamońskiego. Fortuna kołem się toczy. Był szlachcic na wozie, będzie i pod wozem. W przysłowiu siedzi tak nieruchomie prawda praktyczna, jak mrówka ulepiona przed tysiącem lat w bursztynie. Przysłowia są mądrością narodów; że zaś dżentlemenom mądrość ta nie jest obcą, kto nie wierzy, niech spyta, czy jest między nimi choćby jeden np., któryby nie umiał dokończyć przysłowia:
«Kiedy bieda...»
Zresztą pamiętać, wiedzieć i powtarzać pewne prawdy, to jeszcze niewielka rzecz. Grunt: stosować je w praktyce. Więc «kiedy bieda», stosują się i w praktyce do przysłowia dżentlemeni. Stosują się, zapewniam was. Co to jednak za szkoda, że starsi i doświadczeńsi z nich, ci zwłaszcza, którym zawistne losy nie pozwoliły objąć roli mentorów przy pieniężnych pupilach, nie ogłaszają drukiem swych życiorysów! Byłaby to wysoka nauka moralna dla tych, którzy dopiero na podobne ścieżki wstępują. Takie np. zamknięcie rachunku z życiem, jak następujące: «Zero z majątku ojczystego, a zero z majątku po wujaszku, jest zero. Posiadam więc majątku zero. Gdy dodam własną osobę, będzie zero, co powiększone przez moje zdolności, chęci i umiejętność do pracy, daje także zero — czyli: finita la commedia! Potem się jedzie do krewnych na pomagającego w gospodarstwie i czwartego do wista, albo osiada się w małem miasteczku, albo na cichym pensyonacie Towarzystwa Dobroczynności — i rzeczywiście: finita la commedia!
A propos Towarzystwa Dobroczynności, będziemy mieli zabawę loteryjno-kwiatową na jego dochód w parku praskim. Czy też wiecie, mili czytelnicy, dlaczego się tak nazywają podobne zabawy? Oto dlatego, że gra się na nich w loteryę, a wydeptuje się kwiaty. Przynajmniej tak bywało zawsze w ogrodzie Saskim, który i tego lata zapewne podobnego losu nie uniknie. Dziwne ma szczęście jednak ten ogród Saski. Wprawdzie trawniki wydeptuje publiczność, na zabawach kwiatowych tratują kwiaty, okopcają liście, zanieczyszczają powietrze, ale jakże go kocha i pieści jego własny zarząd? Jakże starannie łatają się wszelkie dziury w drzewach staremi blachami, które poprzybijane za pomocą zardzewiałych ufnali, bronić mają widocznie od zaziębienia i kataru sędziwe kasztany i lipy! jakże ozdobiony ogród tym skręconym np. ślimakowato pagórkiem, usadzonym w tak romantyczny a nagły i niespodziewany sposób w zagłębieniu wyschłej sadzawki, że aż dało to powód do pewnych porównań, dowodzących, jak dalece trywialny cynizm rozszerzył się u nas w ostatnich czasach! Wprawdzie są ludzie, wyśmiewający się z owego źródła dla ptaków, urządzonego we wrębie wyschłej sadzawki, dlatego tylko, że woda w czasie upałów jest w nim ciepła, i że ptaki jej pić nie chcą. To trudno! Nie można latać za wróblami i zmuszać je, aby piły, kiedy im się pić nie podoba; nie można dmuchać na wodę, aby ją ochłodzić w czasie upałów; jak jednak zarząd stara się myśleć o wszystkiem, na to znajdujemy mnóstwo daleko świeższych dowodów. Oto np. na lewo od wejścia ze strony Saskiego placu była aleja doskonale wszystkim znana, najpiękniejsza i najcienistsza ze wszystkich, odznaczająca się szczególnie tem, że kasztany jej prawie do ziemi zwieszały końce swoich długich konarów, tworząc tym sposobem nad ulicą jakby rodzaj zielonej kopuły. Mówiąc nawiasem, tych kasztanów, a raczej tych zwieszonych konarów mogły nam pozazdrościć zagraniczne ogrody. Starają się tam o takie rzeczy, ale niezawsze z powodzeniem; a u nas, ot, tak sobie jakoś Bóg dał, że samo wyrosło, bez niczyjej pomocy. A teraz cóż czyni zarząd ogrodu? Oto każe obcinać do połowy owe zwieszone cieniste konary. Fakt się już stał. Poobrzynane gałęzie sterczą do góry, niby poobcinane, a wołające o pomstę do nieba ręce. Czy jednak słusznie wołają? Czy i wy słusznie krzyczycie wniebogłosy, mili czytelnicy. A nuż takie duże gałęzie mogły zdrowiu drzew zaszkodzić? A nuż przygłuszały trawę na trawniku, nad którym się zwieszały? Trawa taka mała, a drzewa takie wielkie, można-ż więc było pozwolić na taki akt przemocy mocnego nad słabym? Dlaczegóż było nie wyrządzić sprawiedliwości trawie? Ale wy krzyczycie, że wyrządzając sprawiedliwość trawie, wyrządzono krzywdę waszym głowom, którym teraz słońce będzie dopiekało bezkarnie. Ha! to trudno. Głowy nie są integralną częścią Saskiego ogrodu, a tylko o ogrodzie tu się myśli.
Ale gdyby nawet zarząd nie miał racyi, gdyby nawet sam nie wiedział, dlaczego to zrobił, w każdym razie dał dowód, że nie śpi sobie spokojnie, podczas gdy przychodzi wiosna, gdy rozwijają się drzewa, gdy z pączków strzelają liście. Wam wolno obcinać włosy i paznogcie; ma więc zarząd prawo obcinania drzew i gałęzi, jak mu się będzie podobało.
Nie chciałbym, aby słowa moje zrozumiał ktoś inaczej, niż je napisałem, mogłoby to bowiem sprowadzić pewne ochłodzenie stosunków między mną a zarządem — stosunków, które dotąd nie pozostawiały nic do życzenia. Wprawdzie nie znałem zarządu, umiałem jednak cenić jego działalność, czego dowody mógłbym znaleźć w licznych dawniej napisanych felietonach, w których również oddawałem liczne pochwały wielu innym zarządom i instytucyom, poczytującym mnie jednak, nie wiem z jakiego powodu, za swego wroga.
Do takich instytucyi należy np. komitet Resursy kupieckiej, do takich nakoniec i Towarzystwo muzyczne należy, w którem szczególnie odcinki moje nie cieszą się sympatyą ani członków, o których, mówiąc otwarcie, chodzi mi bardzo mało, ani członkiń, o które (a raczej o niektóre) chodzi mi bardzo wiele.
Owóż chcąc już raz opinię prześladowcy Towarzystwa utracić, oświadczam, że w ostatnich czasach działalność tego Towarzystwa na wszelkie zasługuje uznanie. Dyrektor raźno krząta się koło spraw Towarzystwa, dlatego koncerty idą dobrze, chóry w projekcie już prawie są, orkiestra podobno chce się tworzyć, a członków zapisuje się coraz więcej.
Owóż z tego, co przed chwilą o Towarzystwie i jego teraźniejszym stanie powiedziałem, pokazuje się jak na dłoni, że dla instytucyi tej żywię najszczerszą sympatyę; że zaś swego czasu pozwoliłem sobie napisać parę słówek mniej przyjemnych rodzinie Narwickich i prowadzonemu na sznurku przez Narwickich Demosowi — to rzecz inna. Podobnych wycieczek nietylko na przyszłość się wyrzekam, ale z góry oświadczam, że jeśli nie rozpisuję się obecnie zbyt szeroko, np. o oklaskach bitych ze szczególniejszym a niebywałym dotąd zapałem zeszłego piątku młodej amatorce, czynię to tylko dlatego, że rozumiem, iż niektórzy słuchacze odznaczają się temperamentem zbyt krwistym, skłonnym do uniesień i porywów. Rozumiem zwłaszcza, że porywy tem bardziej zasługują na uznanie, gdy są wyrazem ściślej rozumianej solidarności, pozwalającej oświadczyć po skończonym wieczorze w gronie ściślej temperamentem obdarzonych, że: «dziś zakasowaliśmy śpiewaniem wszystkich. Oj! ej!»
Tego rodzaju uczucia zawsze w najgorszym razie zasługują na jak najszersze felietoniczne uznanie, i poświęciłbym im niezawodnie, ku zbudowaniu moich czytelników, daleko więcej miejsca, gdyby nie to, że mi pilno do nowin następnych.
Do tych nowin należy naprzykład wesoła wiadomość, że składki na ogród zoologiczny w Warszawie, lubo niezbyt pośpiesznie, idą jednak dość regularnie. Co jednak zasługuje na uwagę, a zarazem na najwyższe pochwały, to fakt, że obywatele dalszych prowincyi biorą równie żywy w składkach tych udział, jak obywatele bliżsi. Bądź co bądź, jest już pewność, że projekt przyjdzie do skutku; nie wiadomo tylko, jak długo na urzeczywistnienie jego poczekamy; ale choćby przyszło nam czekać tak długo, jak np. wierzycielom Jakubowskiego na odbiór pozostałej masy, będziemy krzepili się tą nadzieją, którą nie wiem czy się wierzyciele krzepili, że im później rzecz przyjdzie do skutku, tem większe zbiorą się środki, a zatem i tem większy będzie rezultat.
Innych nowin niewiele. Domy przestały się rozwalać, zbrakło więc przedmiotu, który przed tygodniem jeszcze dostarczał najobfitszego materyału do rozmów i artykułów. Owo rozwalanie się domów nazwano arcy dowcipnie wielkiem obniżeniem lokalów. Jużci przyzna każdy, że jak się dom zawalił, to i lokale się obniżyły. Obniżyły się wprawdzie razem z lokatorami; bądź co bądź, może to jednak będzie nauką dla tych, którzy wśród tysiącznych narzekań na chciwość gospodarzy, szczególnie o obniżenie wołali. Gospodarze biorą się teraz pod boki: Chcieliście — macie!
Co do mnie, wolę już płacić za swój lokal tyle, ile płacę, byle mi go nie obniżano w ten sposób. Jeszcze prostszy jest sposób uciec na letnie miesiące z Warszawy, bo jakkolwiek sposób ten nie zabezpiecza kieszeni, ale chroni przynajmniej życie.
Ale w naszych czasach i uciec nawet niełatwo. Narzekamy i słusznie narzekamy na brak środków komunikacyjnych, który to brak czyni niemożliwemi wycieczki w okolice miasta. A tymczasem sezon tych wycieczek nadszedł już — nadszedł maj, blady wprawdzie, chłodny, smętny, ale pogodny. Sezon letni zaczyna się wprawdzie bez słowików, bez bzów wonnych, bez liści nawet — ale nie mniej zaczyna się. W teatrach gorąco już tak, że trudno wysiedzieć. Wkrótce ustanie ta najpotężniejsza nasza rozrywka zimowa — albo raczej będzie wegetowała tylko w teatrze letnim.
A szkoda, bo rozrywka ta tego sezonu potężniejsza była niż kiedykolwiek. Reżyserya staranna i pracowita wprowadzała wiele nowych sztuk, odnawiała wiele lepszych dawniejszych — słowem: szło wszystko sprawnie i energicznie. Nie brak także pięknych zapowiedzi; mają grać: Przyjaciół, Młodą wdowę; a oto i p. Kaszewski tłómaczy Aryę i Messalinę Wilbrandta — a i p. Rapacki pisze nowy dramat. Ponętne obietnice!