Chwila obecna/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chwila obecna |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LVIII-LX |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I |
Indeks stron |
Zaczynam dzisiejszy odcinek od doniesienia wam, czytelnicy, wielce radosnej nowiny. Przyjedzie do nas profesor Buchwaldy. Nie wiecie kto jest? Dziwię się takiej ignorancyi, albowiem ja wiem już od wczoraj, to jest od chwili, w której nasza redakcya odebrała list i bilet wizytowy rzeczonego profesora. Otóż ten pan Buchwaldy jest wielki magik indyjski, który zgłębił wielkie tajemnice braminów i fakirów. Jest on sobie przytem, ni mniej ni więcej, tylko nadwornym czarownikiem króla syamskiego, który ozdobił go orderem «Pusamala». Otóż taki to mistrz, wsławiony za morzami, ma zawitać do naszego grodu Syreny. Nie martwcie się odjazdem śpiewających piesków, nie martwcie się tem, że Gassner daje po setny już raz nieodwołalnie ostatnie przedstawienie. Będziem mieli coś nowego. Profesor Buchwaldy, jako człowiek, przed którego okiem niema tajemnic, wiedział dobrze, dokąd ma się wybrać; odgadł przytem doskonale nasze gusta, prosząc, aby wieść o jego przybyciu umieścić przedewszystkiem w dziennikach francuskich (sic!). Skąd on wiedział o naszej słabości do francuszczyzny? Razem z nim ma przyjechać i jego żona, «brylantowa» (jak pisze profesor) pianistka. Będą więc razem i sztuki magiczne i muzyka. Sztuk tych, które mają być niesłychane i niewidziane nigdzie, wynalazcą jest sam profesor Buchwaldy. Ciekawiście też, co on nam pokaże? Co pokaże? Ja wiem tylko, co pokaże wyjeżdżając. Oto dwie rzeczy: język i figę. Podobne sztuki pokazują nam rozmaici wydrwigrosze tak często, że napewno można się ich i w przyszłości spodziewać. W czasie bytności zaś będzie uprawiał sztukę przeprowadzania pieniędzy z naszej kieszeni do swojej, która to sztuka, lubo również doskonale nam znana, zawsze jest u nas mile widziana, czego dowodem jest choćby nieodwołalnie ostatni raz produkujące się muzeum Gassnera. Czekając tedy na przyjazd p. Buchwaldy, a na wyjazd Gassnera, chodzimy tymczasem do cyrku Salamońskiego, który to cyrk wkrótce podobno o sześć lwów powiększony będzie. Co owe lwy w cyrku robić będą? — trudno zrozumieć. Wątpimy, aby p. Salamoński tylko dla dowiedzenia, że słowa pobożnej pieśni: «Na lwa srogiego przez (bez) obrazy siędziesz» nie są obiecanką cacanką, rozkazał na onych srogich lwach jeździć swoim woltyżerom. Wątpimy także, aby je, wszystkie sześć naraz, tak, jak swoje ogiery arabskie, wyprowadzał i z wolnej ręki je tresował. Co do nas, nie chcielibyśmy w takim razie siedzieć w pierwszym rzędzie. Mój Boże, znam dżentlemenów, którzy nie mogą we wzmiankowanym rzędzie usiedzieć, nawet gdy konie zbyt rozpędzają się we zwrotach, a cóżby było, gdyby zamiast koni lwy galopowały po arenie!
Trudno powiedzieć, najprędzej jednak nicby nie było, gdyż dżentlemenowie uznaliby zapewne cyrk za zabawę zbyt gminną i nie chodziliby do niego wcale. Otóż zdaje się, że takiego losu pan Salamoński nie zechce dobrowolnie ani sobie, ani swoim woltyżerkom zgotować.
I tak, jeżeli zamierza zostać na lato, z niemałemi będzie musiał walczyć trudnościami i niebezpieczeństwy, gdyż, ile słychać, teatrzyki letnie mają zjechać do nas latem niewątpliwie. Pan Texel obiecuje podobno zrobić prawdziwe Eldorado ze swego Eldorado, pokryć szkłem galeryę, rozszerzyć scenę, powiększyć trupę; słowem, wystąpić z taką jak nigdy przedtem okazałością. Z góry można powiedzieć, że podobne wydatki opłacą mu się z pewnością; publiczność bowiem, znudzona rozmaitymi śpiewakami węgierskimi, niemieckimi i t. p., chciwie pożąda rozrywki lepszej i szlachetniejszej niż tłuste niemieckie piosneczki i parodyowany z berlińska kankan.
Jak po wsiach przybycie jaskółek i bocianów, tak u nas krzątanie się rozmaitych przedsiębiorców zabaw po ogrodach i wogóle miejscach, leżących pod gołem niebem, zwiastuje zbliżanie się pory ciepłej. I rzeczywiście: mimo chmurnych dni, zimnych poranków i wieczorów, sezon ciepły zbliża się i wszędzie czuć się daje. Warszawa poczyna robić zwykłą wiosenną toaletę. Tu i owdzie malują się i odnawiają domy, tam przebrukowywują się ulice; wyrównywają się pozostałe po zimie doły; tu i owdzie kładą nawet asfalt; słowem, wszędzie znać ruch, ożywienie i ów wiosenny przygotowawczy nieład.
Co do bruków, chodników i tym podobnie, ulice nasze podobne są do rodzonych sióstr, a córek niezbyt zamożnej rodziny. Z czego wyrośnie starsza, to dodziera młodsza. Gdy wyjmą bruki lub wyłamią chodnik na której z głównych ulic, niezawodnie położą go na mniej głównej, potem gdy i ta wzrośnie, dostaje znowu strój lepszy, a dawny idzie dla jeszcze podrzędniejszej. Jest to, jak widzimy, zasada dość oszczędna i byłaby nawet niezła, gdyby Pan Bóg dawał mieszkańcom pobocznych ulic zdrowsze nogi, a szewcy warszawscy mocniejsze buty. Na nieszczęście, przynajmniej co do szewców, tak nie jest, wskutek czego wydaje się niesprawiedliwością kazać się potykać i drzeć buty na niegodziwych brukach ludziom, którym, jako uboższym, najbardziej o to chodzi, żeby im owe buty na długo wystarczyły.
Ale jak między dziećmi jednej rodziny są więcej kochane, inne mniej lub wcale, tak i między ulicami są także upośledzone córy, prawdziwe kopciuszki, wiecznie zapominane, lub omijane umyślnie. Bodaj czy nie do takich należy ulica np. Marszałkowska. Ma ona wprawdzie kolej konną, ale bruki jej za to mogą śmiało rywalizować z brukami Płońska, Łukowa, Radomska i innych stolic powiatowych. Cudzoziemiec, który po raz pierwszy jest w Warszawie, siadłszy w dorożkę na dworcu wiedeńskim i jadąc Marszałkowską, na widok owych wybojów, dołów, wzgórzy, wąwozów i t. p. gotów sądzić, że kamienie te ułożone zostały w ten sposób, żeby pewną część miasta uczynić nieprzystępną, a przeto zabezpieczyć ją przeciw jakim nagłym a niespodziewanym nieprzyjacielskim napadom.
Żarty pominąwszy, jak na wielki trzykroćstotysięczny gród, jesteśmy miastem najgorzej zabrukowanem i najgorzej oświetlonem ze wszystkich wielkich miast europejskich. Gdyby na złe bruki i latarnie naznaczono konkurs, dostalibyśmy pierwszą nagrodę niezawodnie. Latem, gdy po tych brukach ciągną jeszcze tumany kurzu, zasypujące usta i oczy, gdy ścieki nasze, pozbawione wody, poczną ronić woń zabijającą, gdy owa woń w połączeniu z kurzem, dymami etc., zawiśnie ciężką ołowianą atmosferą nad miastem, wówczas słusznie powiedzieć można, że Warszawa, którą ze względu na piękność jej mieszkanek, nazywają rajem dla oczu, ze względu zaś na ilość katarynek i utalentowanych fortepianowo panien — czyścem dla uszu, że ta Warszawa jest piekłem dla każdego nosa, który się w niej nie urodził, w niej nie żył, nie zakatarzał i nie wychował.
A jednak Warszawa podoba się cudzoziemcom. Nie wiem, czy piękność Warszawianek usposabia ich tak dobrze, ale niektórzy chwalą wszystko bez wyjątku. Koło pałaców stoją na pryncypalnych ulicach nawpół rozwalające się chałupy — to rozmaitość miła dla oka. W nocy ciemno — to romantyczne, w dzień brudno — to oryginalne. Ha! widocznie mamy szczęście.
Ciekawyś też może, czytelniku, co porabia Saski ogród, ten stary męczennik, tyle razy deptany, łamany i niszczony? Owóż nie obudził się jeszcze ze snu. Zielona trawka puszcza się już po gazonach, rosną z dnia na dzień pączki kasztanów; ale ni liści na drzewach, ni kwiatów na trawnikach jeszcze niema. Obrzydliwe posągi stoją w całej nagości swej brzydoty, liściem kasztana jeszcze nie pokryte. Na trawnikach połyskują rydle robotników: sadzą kwiaty i zmieniają trawnik w kobierzec. Niezadługo liście rozwiną się, kwiaty zakwitną, i starzec będzie gotów, strojny, wonny i wyświeżony, jak stary kawaler. Ale na cóż się to wszystko zdało? Przyjdzie jedna fantowa loterya, a podepcą trawniki, pozrywają kwiaty, poobłamują liście drzew, zatrują drzewa wyziewami prochu, dymem, kurzem i będzie po wszystkiem. Zostaną tylko szpetne budy. To u nas w corocznym zwyczaju.
Tymczasem jednak ogród zaludnia się już powoli. Sentymentalne bony, tem mniej zajęte dziećmi, które im powierzono, — im więcej przystojnymi młodzieńcami z Uniwersytetu, — starzy emeryci, spierający się na zabój o Mac-Mahona i Gambettę, a wydziwiający nad ślepotą, z jaką dąży do zguby Bismarck, — młodzi Don Juani, szukający przygód i awantur miłosnych, bronzowe szeregi pensyonarek po bocznych ulicach, — wszystko to staje razem do apelu, obejmuje dawne stanowiska, dawne ławy, dawne aleje, i zwykłe życie zaczyna się toczyć po staremu. Wszystko tak jak było: ci sami ludzie, co lat zeszłych, też same drzewa, też same ławki, taż sama cukiernia, też same w niej chłopcy, nawet, kto wie, czy nie też same w niej ciastka, które ocalały jeszcze od zeszłego lata; za to zresztą, nie chcąc się narazić na protestacyę ich właściciela, nie zaręczam.
Jakże inny widok przedstawia odleglejszy ogród Botaniczny! Niemasz tu kurzu, o którego potłumienie napróżno prasa kuryerowa w niebogłosy co rok krzyczy; nie słychać zgiełku miejskiego; ogony damskie nie szeleszczą całemi setkami po żwirze; dym z papierosów nie gryzie w oczy; cisza tu większa, powietrze czystsze, zdrowsze; spokojniej jakoś, a lubo ozdobnie, bardziej przecież po wiejsku. Wieczorami, gdy cicha, ciepła noc letnia spada na ziemię, a księżyc, schodząc z jednych alei, wchodzi na drugie, gdy kwiaty i drzewa ronią woń silną, znajdziesz tu wypoczynek i ciszę dla strudzonych turkotem miejskim uszu i odetchnienie dla piersi, i naturę wdzięczną, i trochę poezyi, jeżeli jej jeszcze pragniesz, i trochę marzeń, jeżeli marzyć jeszcze chcesz i umiesz. Wówczas to wśród ciszy usłyszysz plusk fali, lub szelest fontanny w poblizkich Łazienkach; czasem przed tobą przesunie się jaka spóźniona — rozkochana para, wiodąc rozmowę w pół przyciszoną, w pół tajemniczą, a do ogólnego uroczystego nastroju sposobną; a czasem słowik zaświszcze, zakląska, zapłacze, rozsypie niby szklane paciorki po rosie; za nim drugi, trzeci, dziesiąty, i oto śpiewa cały taki chór, o jakim poeta mówi:
«Że kiedy w nocy zacznie pieśń skrzydlatą,
Myślisz, że w niebo ulatujesz z chatą».
Nie wiem, co myślisz, ale wiem, że lżej staje ci się na sercu i duszy. Czujesz się jakoś młodszym i lepszym. Jeżeli wypadkiem należysz do esprits forts, to w takich chwilach, jakieś mgliste, wpół zapomniane, ale słodkie słowa pacierza plączą ci się po sercu i głowie. Na myśl przychodzą ci lata dziecinne; dziecięca prostota i dom rodzinny — i cała miniona już a umiłowana na dnie duszy przeszłość staje ci jakby żywa przed oczyma. Jeszcze o jeden ton wyżej nastrój serce, jeszcze jedno więcej wspomnienie, jedna łza, — a jak za dawnych lat, wyciągniesz niby dziecko ufne ramiona i poczniesz: «Ojcze nasz....»
Ale oto nagle wśród ciszy nocnej, gdzieś na poblizkiej wieży, poczyna bić zegar. Bije wolno: raz, dwa... Słuchasz: uderzenia dochodzą cię wyraźnie i dźwięczą długo w czystej atmosferze. Godzina późna i bardzo późna. Czas rozstać się z marzeniami, czas wracać do miasta.
Ha! wróćmy. Ty, czytelniku, musisz i ja muszę.
Otóż i miasto. Latarnie palą się mdło; księżyc posrebrza dachy; domy kładą długie cienie. Tak! tak! Otóż i miasto, z jego zgiełkiem, turkotem, i gorączkowym ruchem, z tłumami ludu na chodnikach i błyszczącemi wystawami sklepów. Żal ci twej ciemnej, powietrznej i czystej samotni. Żal i mnie, a tak mi trudno wracać do miasta, tak trudno mówić znów o niem, że chęć mnie bierze odłożyć tę pracę na tydzień. Ha! odłożę.