Chwila obecna/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chwila obecna |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LVIII-LX |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I |
Indeks stron |
Onegdaj zatem, to jest w sobotę, odbył się pierwszy koncert orkiestry p. Fliegego. Pogoda nie sprzyjała mu bynajmniej, bo od rana padał deszcz, z rzadka tylko przerywany wesołymi uśmiechami słońca, po południu zaś zachmurzyło się na dobre. Koncert więc odbył się w sali, co nie wyszło na dobre ani panu Fliegemu ani jego słuchaczom. Nie sądźcie, żeby słuchacze wyszli niezadowoleni z muzyki. Bynajmniej; ale jeśli miło jest słuchać Rossiniego, upajać się Beethovenem, Haydnem i t. p., słowem, jeżeli miło oddawać się wrażeniom i rozkoszom natury czysto idealnej, to tylko wówczas, kiedy wrażeniom tym nie towarzyszą inne, wprost im przeciwne i arcy poziome. Tymczasem w sali Doliny Szwajcarskiej dziwnie jednocześnie doświadcza się rozmaitych wrażeń. Oto grają np. Wilhelma Tella. Przymykasz oczy i z zachwytem słuchasz dźwięków górskiego rogu, którego echo roztrąca się o skały. Myślą przenosisz się do Szwajcaryi. Widzisz góry — i śniegiem okryte wierzchołki, i przepaści, i dzikie równiny. Słyszysz metaliczne dźwięki źródlanej wody, uderzającej o skały — dochodzi cię huk wodospadu, nad którym kraczą orły. Słońce rozkłada w siedm barw promień w mgle wodnego obrusa. Otacza cię natura i poezya. Marzysz... aż nagle urok pryska. Co się stało? E, nic! to tylko uderzył cię nagle zapach wątróbki cielęcej, którą, jak każdemu wiadomo, przyrządzają z cebulką. Oto właśnie garson stoi na końcu sali przy bufecie, trzymając w ręku dwa mocno dymiące talerze. Niezła to nawet rzecz jest ta wątróbka cielęca, tylko szkoda, że tak mocno pachnie, i że niepodobna jej pogodzić z muzykalno-poetycznymi zachwytami. Zresztą przyjemniej jest spożywać przeróżne sosy, niż za swoje dwa złote wąchać przeróżne sosy. Na to zgodzą się wszyscy. Przytem gorąco jest w sali, duszno, pianissima nikną głuszone przez rozmowy, fortissima rozsadzają uszy — bogdaj to na świeżem powietrzu! bogdaj uśmiechnięty wieczór letni! — i zielone drzewa, i powiew wiatru, niosący nie zapach zrazów lub kotletów, ale bzów, jaśminu i akacyi.
Ale wracając do orkiestry Fliegego — kapela to liczna i dobrana. Znawcy specyalni ściślej opiszą wam, mili czytelnicy, jej przymioty i wady. Co do mnie, choćbym chciał to uczynić, Bóg widzi, że nie mogę dla braku wtajemniczenia się, kiedy należy używać i w jakim sensie, mówiąc o muzyce, wyrazów takich, jak kontury, koloryt, cieniowanie, tło itp., które składają dzisiejszy język muzyczny. Gdybym użył tych wyrazów na chybi trafi, napisałbym może potężną recenzyę, ale nie stałbym się od innych zrozumialszy; wolę więc poprzestać na prostej uwadze, że orkiestra jest liczna i że będzie mogła śmiało zastąpić te dobre, które grywały dawniej.
Drugie jej wystąpienie odbyło się już nie w sali, ale na świeżem powietrzu, dlatego zgromadziło przeszło dwa razy tylu słuchaczów, co pierwsze. Bawiono się nieźle, lubo muzykalniejsze osoby narzekały na zbyt niedzielny program, dla profanów, nie dla znawców przeznaczony. Trzeba jednak wyrozumieć, że dyrektorowi więcej o ilość, niżeli o jakość słuchaczów musi chodzić, i że skutkiem tego stara się przemawiać do uszu publicznych językiem, ile można, popularnym.
Nie wątpimy jednak, gdy dłuższy pobyt w Warszawie przekona go o jej tak wychwalanem znawstwie i muzykalności, obawy jego rozproszą się i zamiast zniżać się do swych słuchaczów, będzie się starał wznieść ich coraz wyżej.
Tymczasem korzystając z bytności muzykalnych sił świeżo do nas przybyłych, Towarzystwo muzyczne rozjedzie się na wakacye, by spocząć po zimowych trudach. Rzeczywiście, należy mu się spoczynek, a raczej, jak każdemu rekonwalescentowi, potrzebny mu jest spoczynek, świeże powietrze i mleko prosto od krowy, które ma własność usuwania niestrawności i łagodzenia uderzeń do głowy, na które tak bardzo w ciągu całego sezonu cierpiało Towarzystwo.
Ale nim wakacye nastąpią, będziem jeszcze mieli dwie środy, to jest dwa większe koncerty. Koncerty te bywają teraz bardzo staranne, niemniej jednak uczęszczanie do sal redutowych staje się coraz trudniejszem. Już to cały ten gmach teatralny odznacza się tem, że byle trochę cieplej na dworze, panuje w nim prawdziwie afrykańska temperatura. Obecnie już w obu salach — prawie niepodobna wytrzymać; na scenie zaś teatru Rozmaitości występujący artyści doświadczają wszelkich błogich skutków kąpieli w łaźni parowej, które to kąpiele, być może, że używane umiarkowanie, służą zdrowiu, ale nadużywane niewątpliwie osłabiają nerwy, a razem z niemi energię, werwę i nakoniec ochotę. Widocznie nadszedł już czas otworzenia Teatru Letniego. Ma on wprawdzie swoje niedogodności. Wiatr wykręca po nim, jak mu się podoba; fluksye, bóle zębów, reumatyzmy, strzykania w uszach, są najpospolitszemi wrażeniami, jakie się z niego wynosi; ale pominąwszy owe ciemne strony, płynące może ze zbyt ażurowego rodzaju architektury, jest w nim przynajmniej znośnie. Zdaje się, że przeniesienie się do niego nie sprawia wiele ambarasu. Pewnego dnia zjawia się na ulicy Niecałej kilka fur wiozących papierowe drzewa, wody, skały, strumienie i inne części krajobrazów; papierowe ściany kilku, bez zbytniego zresztą przepychu urządzonych pokojów — i oto sprawa załatwiona. Na drugi dzień kochankowie i kochanki, margrabiowie, książęta, czarne i białe charaktery, deklamują już wśród ścian drewnianych, a kochają się, żenią i umierają wobec publiczności, trzymającej kapelusze nie w ręku, ale na głowie. Trzymanie bowiem kapeluszów na głowie jest rzadkim u nas przywilejem Teatru Letniego. Mówimy: rzadkim przywilejem, nigdzie bowiem w Europie odkrywanie głów we wszystkich miejscach publicznych nie jest tak rozpowszechnione, jak u nas. Utrzymują, że może się dzieje to klimatem, ależ klimat u nas bardziej niż gdzieindziej każe zakrywać głowy. Nie wymagamy, aby siedziano w kapeszach w teatrze, tego bowiem zwyczaju niema nigdzie; możnaby jednak naprzykład po cukierniach śmiało zatrzymywać kapelusze na głowach. Nieraz nie masz gdzie kapelusza położyć, a jeżeli i jest próżny stolik, to niezawodnie świecą na nim nie starte od wczoraj strumyki kawy, śmietanki, błyszczą się lepkie cząstki półrozpuszczonego cukru i tym podobnie. A jednak, jeżeli zostawisz kapelusz swój na głowie, jako na części ciała, która u wielu ludzi po to tylko jest stworzoną, aby mieli na czem nosić tę nieodstępną część ubioru, wnet zbliża się cukiernik, już zdaleka stara się nadać swym oczom wyraz słodkiej i poprawnie paryskiej uprzejmości, pochyla się nad tobą, uśmiecha grzecznie i mówi:
— Pan będzie łaskaw — przepraszam najmocniej — zdjąć kapelusik.
— A to z jakiego powodu?
— Albowiem ciastka... ten! chciałem powiedzieć damy...
— Niema ich.
— Mogą nadejść.
Nie lubisz być upominany, nie zdejmujesz kapelusza, albo wychodzisz zły. Czasem zdarza się, że nie gospodarz zakładu, ale jaki ultrakonserwatywny gość upomina cię w sposób mniej lub więcej szorstki, abyś odkrył i okazał światu wierzch twej czupryny, peruki lub łysiny. Odpowiadasz mu, żeby patrzał swej filiżanki z kawą; stąd sprzeczki, stąd ekspens bezpożyteczny wielkich zapasów ironii, a czasem rozwiązanie sprawy jeszcze ostrzejsze. Niedawno z tego powodu, w jednej z najbardziej odwiedzanych cukierni, odbyła się scena następująca. Pewien jegomość, nie zdjąwszy kapelusza, mimo uprzejmych rad gospodarza zakładu, opuścił go wcale nie w różowem usposobieniu. Tymczasem inny jegomość, który poprzednio już, siedząc za pierwszym, mierzył go wzrokiem wyzywającym, zbliżył się do gospodarza i spytał:
— Kto jest ten pan, który wyszedł, a który siedział tu wobec mnie w kapeluszu?
— Jest to fabrykant szczotek — odpowiada cukiernik.
— Gdyby nie był wyszedł, dałbym mu nawet naukę. Kto to jest?
— Fabrykant szczotek.
— Tak? Aha! Jak to zaraz znać człowieka z gminu! Szczotkarz! Dlaczego ja tego nie zrobię?
To mówiąc trzaska drzwiami i wychodzi.
— Kto jest ten młody arystokrata? — pytają wszyscy po odejściu drugiego jegomości.
Cukiernik chwyta się za nos i poczyna palcem prowadzić po twarzy jakby brzytwą:
— Golarz, panie dobrodzieju — odpowiada.
Golarz więc poczytywał szczotkarza za człowieka z gminu. A wszystko to à propos kapelusza. Widzimy z tego, że razby już przecie wypadało uregulować tę kwestyę, która już nietylko, od czasu do czasu, prywatne indywidua na się obrusza, ale może się stać powodem niechęci całych korporacyi sławetnych golarzy i szczotkarzy, które tem względem siebie powinny być zawsze bliższe, że zadaniem ich jest utrzymanie porządku w częściach organizmu ludzkiego, tak blizkich siebie jak broda i czupryna.
Ale może to właśnie zazdrość wywołuje emulacyę, która z lada powodu zmienia się w mniej więcej otwartą i mniej więcej zaciętą wojnę.
Kiedyśmy wspomnieli o wojnie, wypada nam zaznaczyć, że horyzont dziennikarski zachmurza się na nowo. Nie mówimy tu oczywiście o «przyciśniętym do muru kalece», którego większość i dzienników i czytelników nie zwykła brać na seryo, i dla którego stan wojenny jest stanem normalnym. Wojna wybuchła gdzieindziej. Oto nieznany jakiś rycerz z Kuryera Codziennego uderzył na p. Bolesława Prusa, a uderzył z takim zamachem, że aż sam wyleciał z siodła. Nieznany rycerz stara się w dowcipny sposób zaprzeczyć dowcipu p. Prusowi, twierdząc, że jego rumak bokami robi, a żywi się cierniami. Nie wiemy, co jada rumak rycerza z Kuryera; nie chcemy zaś przypuszczać, żeby za pokarm miały mu służyć rośliny kolczaste, jakkolwiek chodem ociężałym i skłonnością do wierzgania zdradza gatunek, dla którego rośliny kolczaste stanowią niezrównany przysmak. Nie przesądzając jednak tej kwestyi, postawimy pytanie inaczej: Oto, gdyby np. p. Prus chciał pisywać do Kuryera Codziennego odcinki, tak, jak pisuje do Warszawskiego, czyby pomieniony Codzienny nie zgodził się na drukowanie ich u siebie? Nam się zdaje, żeby się zgodził, choćby nawet przyszło przynieść na ofiarę nieznanego rycerza i jego rumaka. Inna rzecz, czy pan Prus, doradzając konkurs pedagogiczny, miał racyę czy nie, a inna rzecz dowcip. Co do nas przynajmniej, znajdujemy, że więcej go jest w jednym odcinku pana Prusa, niż we wszystkich numerach Kuryera Codziennego, poczynając od daty wyjścia Nru 1 do dnia dzisiejszego. Co prawda to prawda. Z drugiej strony Kuryer może mieć swoje powody i swoje względy, słowem, swoją najzupełniejszą racyę, dla której nie godzi się na konkurs pedagogiczny. Ale też nie wypada z tego, aby konkurs pedagogiczny nie był rzeczą potrzebną i pożyteczną.
Brak naszych podręcznych książek naukowych daje się czuć na każdym kroku; owóż w edukacyi domowej, na którą szczególną powinniśmy zwracać uwagę, posługujemy się najwięcej francuskiemi. I to jakiemi jeszcze, miły Boże! Tam, gdzie chodzi o Francyę, jej historyę, jej literaturę etc..., ujdą jeszcze, ale gdzie chodzi nie o Francyę, ale np. o nas, tam można znaleźć takie herezye, że włosy na głowie powstają. Ja sam znam francuski podręcznik Alvares’a do literatury powszechnej, uznany przez dewotki i ich kierowników, jako będący «w dobrym duchu», w którym to podręczniku znalazłem np., że między wszystkiemi literatkami polskiemi największym talentem odznacza się madame Windulińska; że Rej był bardzo zdatnym poetą, ale Nagłowic jeszcze zdatniejszym i t. p. Owóź pomyślmy, że nie szukając dalej, książka, o której mówię, stanowi powszechnie używany podręcznik, z którego uczą wszystkie guwernancice francuskie. Łatwo się domyślić, jak będą mądre te dziewice, które w młodych latach kształcą się za pomocą książek, w tak «dobrym duchu» pisanych. Tak więc np. konkurs pedagogiczny, którego celem byłoby ożywienie ruchu pedagogicznego, zachęcenie do pracy nad dobrymi podręcznikami, o ile celu takiegoby dopiął, byłby prawdziwie pożyteczny. Chodzi tu o coś arcyważnego, bo o edukacyę domową, która ma dopełnić szkolną. Jest to rzecz warta czegoś więcej, niż zbywania jej bajeczką o piekarzach, z których jeden piekł bułki drogie, a drugi miał zamiar piec tańsze. Powtarzam, że nie żądamy od Kuryera, aby ogłaszał konkurs pedagogiczny; rozumiemy powody, dla których tego uczynić nie może; ale śmiemy żądać tak od Kuryera, jak i od innych pism, żeby się nad projektem konkursu pedagogicznego chciały zastanowić. Projekt, powtarzamy, wart tego. Publiczność poparłaby go chętnie. Trochę energii tylko a pilności. Wreszcie dlaczego nie spróbować?
Gazeta Polska, Nr. 99, dnia 10 maja 1875 r.