Ciężkie czasy (Bałucki)/Akt III
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ciężkie czasy |
Podtytuł | Satyra sceniczna w 3 aktach |
Wydawca | Księgarnia Polska Bernarda Połonieckiego |
Data wyd. | ok. 1920 |
Druk | Drukarnia „Prasa” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Matlachowski (wchodzi z prawej). Oj! coś naszym panom dyablo miny spadły na kwintę po tym wypadku z księciem. Siedzą przy stole jak struci — mało co jedzą. Nawet Bajkowski stracił apetyt. A nasz pan — Chryste Jezu — taki zły, że strach. Nic nie mówi, tylko wąsy kręci. I coby nie, tyle przypadków, przygotowań — a tu nic z tego, tylko wstyd, bo jak się to rozniesie po okolicy, to będzie z tego śmiechu nie mało. Oj! dyablo sobie ten książę zadrwił z naszych panów. A to wszystko przez pana Juliusza, bo gdyby nie on (słychać pukanie w pierwsze drzwi na lewo). A tam co? któż się tam dobywa? (Idzie do drzwi). Kto tam?
Natalka (za drzwiami z gniewem). Proszę mnie puścić, bo ja nie myślę tu siedzieć Bóg wie dokąd!
Matlachowski (mocno zdziwiony). Jakaś kobieta!... Kto to być może.
Juliusz (wchodzi z prawej). Trzeba korzystać z czasu i zanim goście wstaną od stołu, wyprawić tę... (spostrzega Matlachowskiego). Masz tobie!... (gł.) Czego Matlachowski się tu kręci? Tu nie ma żadnej roboty. Proszę iść sobie.
Matlachowski (tajemniczo). Bo tam proszę pana, jakaś obca kobieta w pokoju naszej panienki (słychać przewracanie stołka). O! jak się tłucze!
Juliusz (niecierpliwie). Niech Matlachowski nie wtrąca się do tego co do niego nie należy, i idzie sobie do wszystkich dyabłów!
Matlachowski (n. s.) O! coś mi się to podejrzanem wydaje. Muszę ja to powiedzieć starszej pani, bo to jakaś nieczysta sprawa! (Wychodzi głębią, patrząc z podełba na Juliusza).
Juliusz. (Przekonawszy się że Matlachowski poszedł, wraca i otwiera drzwi dobijającej się Natalce, która wchodzi). Dlaczego wyprawiasz hałasy, skoro prosiłem, żebyś siedziała cicho.
Natalka. Cóż ty myślisz mnie tu głodem zamorzyć. — Skończmy już raz tę sprawę, bo mnie to nudzić zaczyna. Ja muszę iść, tam czekają na mnie.
Juliusz. (Nasłuchuje). Wstają od stołu. Teraz niepodobna. (Popycha ją lekko ku drzwiom). Goście tu idą, schowaj się... tędy w żaden sposób wyjść nie można!
Natalka (wskazuje na pokój, z którego wyszła). A tamtędy? Tam są jakieś drzwi z tamtej strony.
Juliusz. Idź do kredensu. Tam służba ciągle się kreci.
Natalka. To dopókiż ty mnie myślisz trzymać w tym areszcie?
Juliusz. Musisz zaczekać do zmroku, goście się tymczasem rozjadą, a wtedy łatwiej mi będzie przeprowadzić cię. Przyjdę sam po ciebie. — A teraz idź, bo nadchodzą.
Natalka. Ależ ja głodna jak pies!
Juliusz. Każę ci przynieść co z obiadu — sam przyniosę — tylko idź już... idź (popycha ją i zamyka). Ach, żeby się to już skończyło! (Wychodzi środkiem).
Leonidas (wchodzi z prawej i paląc papierosa, puszcza duże kłęby dymu — ujrzawszy Julka, woła). Julek — Julek — pst! słysys! Poleciał jak salony!... (Do ojca, który chmurny, zły, kwaśny idzie za nim, paląc cygaro). Ucieka psed nami, bo mu wstyd, że się tak okrutecnie zblamował z tym księciem. (Siada obok ojca i zakładając nogę na nogę, pali jak wyżej — kłęby dymu irytują ojca i dlatego je odpędza ręką).
Petronela (wchodzi z prawej). Ach, skończył się nareszcie ten obiad.
Kwaskiewicz. Obiad? (Wzrusza ramionami). To obiad?!... To stypa pogrzebowa! (Do Leonidasa). A dajże u sto dyabłów pokój z tymi papierosiskami! Dymi i dymi, jak z komina! (Wstaje i odchodzi na lewo).
Leonidas. Ciekawym, co ojcu moze skodzić, ze ja kuzę!
Kwaskiewicz. Jak ja byłem w twoim wieku, tom jeszcze nie wiedział, co to papieros albo cygaro.
Leonidas. To tez z ojca i teraz jesce nie tęgi kuzac.
Kwaskiewicz. Będziesz ty cicho!... Ja ci dam odzywać się tak do ojca!
Petronela. Ależ dajżesz chłopcu pokój.
Leonidas. Tatko dziś nie w humoze, to mu wsystko skodzi.
Petronela (całuje Leonidasa w czoło, idąc na prawo).
Kwaskiewicz. A z czegóż to mam mieć humor, trutniu jakiś. Namówiliście mnie z matką na te zbytki, zaciągnąłem nowe długi, a teraz co? Pieniądze się rozeszły, a tyś mi został na karku. A!... (Rzuca cygaro rozgniewany, potem staje nad siedzącym Leonidasem). I co ja teraz biedny człowiek zrobię z tym nicponiem?
Leonidas (wstaje z dumą). Już niech ojca o to głowa nie boli! Niech no ja tylko wysumię, to sobie potem posukam jakiej posaznej panny i ozenię się, a wtedy psy moich zdolnościach zobacy ojciec, jakie ja sobie stanowisko wyrobię na świecie.
Petronela (do męża). Słyszysz? Jeszcze będziesz się szczycił takim synem. (Całuje Leonidasa w czoło).
Kwaskiewicz. E! (Macha ręką i na bok odchodzi).
Aurora (wchodzi z prawej, prowadząc Idalię). Idalio, zmiłuj się, panuj nad sobą — regarde — patrzą na nas. (Sadza ją na kanapie).
Idalia. Ach Maman, taki zawód! „Je perdu tout expoir“.
Aurora. Uspokój się! Pojedziemy na karnawał do Lwowa, albo do Wiednia, gdzie zechcesz! Rozerwiesz się, zapomnisz o tym niewdzięczniku!... Wierz mi, to nie był mąż dla ciebie. Pomyśl tylko jaka różnica wieku! On sam zapewne rozważył sobie niestosowność takiego związku i dlatego niemiał odwagi przyjechać.
Bajkowski. (Wchodzi z prawej z Żuryłą pod rękę). Pan miałeś święty rozum, żeś się trzymał zdaleka.
Kwaskiewicz. (Zbliża się do nich). Oj wielki rozum, żeś się nie dał namówić na te szopki, komedye.
Bajkowski. A wszystkiemu temu Lechiccy winni, jak Boga kocham! Jak zaczęli panie namawiać, że wypada, że należy, że to jest naszym obowiązkiem, tak panie wmówili w nas, a my osły daliśmy się wziąć na to.
Kwaskiewicz. Żeby im kasztany z ognia wyciągać własnemi łapami.
Żuryło. Jak to?
Kwaskiewicz. No! Bo przecież to jasne, że oni mieli tylko swój interes na względzie. Polowali na tytuły, na ordery.
Aurora. A może i na coś więcej!
Żuryło. No, na cóż jeszcze?
Aurora. Na małżeństwo panny Broni z księciem.
Żuryło. Cooo?
Aurora. Jakto? Pan tego nie spostrzegłeś?
Żuryło. Przyznam się pani, że anim pomyślał.
Aurora. Bo pan nie jesteś kobietą.
Petronela. Ale my kobiety, mamy nos na takie rzeczy.
Bajkowski. To też dobrze im tak. Ja ich nie żałuję ani trochę, bo przez ich głupią ambicyę myśmy się także dali wystrychnąć na dudków! O! zjedzą dyabła, jeżeli im się uda złapać nas na drugi raz na coś podobnego. Po kiego kroć dyabłów mamy się wysługiwać jakimś tam zagranicznym pankom?
Żuryło. Brawo! Panie Bajkowski, brawo! Otóż to nazywa się rozumnie mówić! Bo to straszna wada nasza, że się lubimy wysługiwać obcym, popisywać się przed obcymi, szukać pomocy u obcych, zamiast ufać we własne siły.
Bajkowski. O, niedoczekanie ich, żeby Bajkowski zrobił jeszcze kiedy coś podobnego! Pójdziemy panie o własnych siłach — prawda? co?
Żuryło. Tak! Dalej zajdzie kto się na drugich nie ogląda. (Przechodzi głębią na prawo ku przodowi sceny).
Kwaskiewicz. I nie pozwolimy, żeby lada kto drwił sobie z uczciwych obywateli i traktował ich jak fagasów. Prawda panie Żuryło!
Aurora. Nie pozwolimy się lekceważyć. — „N’est ce pas, ma chère“?
Giętkowski. (Wchodzi tajemniczo na palcach i mówi zniżonym głosem). Panowie! Państwo! Powiem wam coś, czego się ani spodziewacie, ani się domyślacie nawet! Coś nadzwyczajnego!
Kwaskiewicz i Bajkowski. Co takiego? (Wszyscy prócz Żuryły, zbliżają się i grupują koło niego).
Giętkowski (tajemniczo). Książę jest tutaj.
Kwaskiewicz. Co?
Bajkowski (przestraszony). Gdzie?
Giętkowski. Tu w tym domu u Lechickich.
Bajkowski (ogląda się trwożliwie). Rany Boskie, a ja tak gębę rozpuściłem na niego. (Zatyka sobie usta).
Giętkowski (do Aurory). „Ile est içi — ma foi“.
Idalia. O ja to przeczuwałam!
Aurora (całuje ją w czoło uradowana). Dziecko moje!
Bajkowski. E, żartuj sobie zdrów!
Giętkowski. Ależ jak honor kocham! Parole d’honneur!
Bajkowski. Gdyby tak było, tobyśmy go przecież widzieli.
Kwaskiewicz. Tak! Dlaczegóż miałby się ukrywać!
Giętkowski. Je ne sais pas, mais, to wiem na pewno, że jest tu.
Petronela. Któż to panu powiedział?
Giętkowski. Kto? Mój spryt... mój zmysł spostrzegawczy i zdolności kombinacyjne. Ecouter!... Wyszedłem sobie na spacer po obiedzie, bo to już mój zwyczaj, że zawsze po obiedzie muszę przynajmniej tysiąc kroków promenować — to pysznie robi, hrabia Artur uprawia ten sport od lat kilku i...
Bajkowski. No, no! Do rzeczy! co nam tam do hrabiego...
Kwaskiewicz. Cóż dalej?
Giętkowski. Otóż zapaliwszy cygaro, promenuję po ogrodzie, gdy w tem... słucham... ktoś za sztachetami rozmawia po niemiecku, czysto wiedeńskim żargonem. Uderzyło mnie to... zbliżam się i z poza krzaku bzu, widzę jakichś dwóch jegomościów, ubranych z wiedeńskim szykiem — jeden wyglądał na exwojskowego, a drugi na Stahlmajstra, lub coś podobnego. Qu ’est ce que cela? myślę sobie... Wiedeńczyki tutaj?... Coś mnie piknęło, jakby przeczucie i wyszedłem przez furtkę, która była uchylona. Gdy mnie zobaczyli, przestali mówić i cofnęli się do powozu, który stał opodal. Ale ja nic, śmiało zbliżam się do nich i pytam, rozumie się także z wiedeńska... Panowie nie tutejsi?... Spojrzeli na mnie, jakby się porozumiewali spojrzeniem — i nic nie odrzekli. Więc ja znowu... Panowie może szukacie kogo... jestem tutejszy, mogę panów objaśnić. Oni znowu nic, ani słowa.
Bajkowski (niecierpliwie). Ale mówże u sto dyabłów raz, co odpowiedzieli ostatecznie, bo tego czego nie mówili, tośmy wcale nie ciekawi.
Petronela. Mów pan, mów pan, bo umieramy z ciekawości. Co powiedzieli ?
Giętkowski. Otóż w tem sęk, że nic nie chcieli powiedzieć. Szło im widocznie o zachowanie sekretu. Ale od czegóż dyplomacya. Jak ich zacząłem zręcznie z różnych stron zachodzić pytaniami, wyciągać na słówka, tak w końcu dowiedziałem się, że przyjechali tu w towarzystwie jakiejś osoby, która już poprzednio zawiadomiła tu kogoś o swojem przybyciu, że ta osoba najętym powozem przyjechała tu sekretnie ze stacyi kolei, weszła przez furtkę, przez ogród do dworu i obecnie tu się znajduje.
Aurora (uradowana). No to książę... nie ma wątpliwości...
Leonidas. Jak amen w paciezu.
Kwaskiewicz. Ale dlaczegóż te tajemnice? To ukrywanie się?
Giętkowski. Nie wiem! nie mogłem wybadać. Coś musi być w tem...
Żuryło. Ależ panowie! przecież książę nie szpilka, żeby go można schować do kieszeni, gdyby tu był tobyśmy go przecież widzieli.
Kwaskiewicz. To prawda!
Petronela. A tu go nigdzie nie ma!
Leonidas. Moze u Julka! — albo w kancelaryi pana Lechickiego.
Bajkowski. Byłem tam przed chwilą, nie ma nikogo.
Aurora. Chybaby u babci.
Giętkowski. Bardzo być może!
Petronela. Czekajcie, pójdę zobaczyć! (Chce iść, w tem słychać hałas w pierwszym pokoju na lewo).
Giętkowski. „Silense (nadsłuchuje). Avez-vous entendu“! Ktoś przewrócił stołek w tamtym pokoju!
Aurora. To mieszkanie Broni, pewnie ona.
Bronia (ukazuje się we drzwiach głównych i mówi do Żuryły.) Panie Żuryło, czy można pana prosić na słóweczko?
Żuryło. Służę ci aniołku (idzie do niej i rozmawiając odchodzą).
Petronela (żywo). A więc nie Bronia!
Aurora. Tylko książę.
Giętkowski. „Attandez“! Zaraz się przekonamy (idzie do drzwi) zamknięte! (tryumfująco). A co?
Kwaskiewicz. Nie ma wątpliwości, tam go schowano!
Petronela (zgorszona). W pokoju córki!
Aurora. „Fi donc!... Shocking“!
Leonidas. Skandaliczne.
Bajkowski (do Giętkowskiego, który zaglądał przez dziurkę). Cóż? widziałeś co.
Giętkowski. Nic. — Dziurka zatkana.
Juliusz (wchodzi z prawej, za nim służący z dużą tacą, na której potrawy i napoje, spostrzegłszy zgromadzonych chce się cofnąć). Odnieś to!
Kwaskiewicz. Dlaczego? Czemuż nie każesz zanieść tego obiadu osobie, dla której go przeznaczono?
Giętkowski. Proszę, cię nie żenuj się. Nie masz powodu robić przed nami sekretu. My wiemy dobrze, kto tam jest. (Klepie go poufale po ramieniu).
Juliusz (stawiając się). Więc cóż z tego? Jakiem prawem wtrącacie się państwo do tego, co mnie tylko obchodzić może?
Bajkowski. A przepraszam cię, mój Julku, gdyby to była osoba prywatna, to mógłbyś z nią robić co ci się podoba, ale to jest osoba publiczna.
Juliusz (gwałtownie). Bajkowski proszę cię!...
Kwaskiewicz. A jako taka, jest własnością nas wszystkich, i my mamy równe prawa, jak i ty do osoby księcia!
Juliusz. Księcia?
Kwaskiewicz. O, nie spodziewałeś się, że ci wywąchamy tę tajemnicę!
Bajkowski. Myślałeś, że wam się uda ukryć go przed nami! Ha! ha! ha!
Giętkowski. To ja odkryłem! Prawda, jaki ze mnie dyplomata!
Juliusz (n. s.) Skorzystam z tej pomyłki (gł.) A więc, skoro już wiecie, nie będę taił dłużej przed wami, że książę jest rzeczywiście w tym pokoju!
Giętkowski. A co?... Moja kombinacya?
Juliusz. Ale jest panowie „incognito“ i życzy sobie zachować to „incognito“ do końca.
Bajkowski. (Z żalem, prawie z płaczem). Ale dlaczego?
Juliusz (tajemniczo). Względy polityczne! (Kładzie palec na ustach — mina poważna).
Kwaskiewicz. (Powtarza z czcią). Polityczne!
Bajkowski. (Po namyśle, wzruszając ramionami). Nie rozumiem!
Giętkowski (Poważnie do Juliusza). Ale ja rozumiem. Tajemnica gabinetu! n’est ce pas? Dyplomatyczna intryga — co, prawda? (Bierze go na bok). Jednak, jakkolwiek książę jest niewidzialny dla nikogo, to spodziewam się, że dla nas zrobi wyjątek. N’est ce pas ?
Juliusz. Dla nikogo!
Giętkowski. A ja ci zaręczam, że zrobi to specialment pour nous. Skoro się tylko dowie, que ma femme et Idalie sont içi — to z pewnością będzie chciał koniecznie widzieć się z niemi — bo ci powiem pod sekretem, że on tu właściwie dla niej przyjechał.
Juliusz. Dla kogo?
Giętkowski. Pour notre Idalie. (Do ucha). Zakochany po uszy. Mais silence! (Kładzie palec na ustach i odchodzi do żony i córki, które usiadły na boku na prawo).
Petronela (do Juliusza, półgł. błagalnie). Panie Juliuszu! Wyrób ty mi sekretnie audyencyę u księcia. Nie na długo, na parę minut, bym mu mogła powiedzieć kilka słów o moim Leonidasie i polecić jego względom i protekcyi.
Juliusz. To już ja sam zrobię!
Petronela. O nie! Pan byś nie umiał, bo pan nie jesteś matką, to nie wiesz jak matka może i umie przemawiać, gdy idzie o szczęście jej najdroższego dziecka! Ja sama muszę mówić z księciem. (Ściska go za rękę). Panie Juliuszu! Ja panu do śmierci będę wdzięczną za to. (Ściska go znowu). Pamiętaj pan, że losy mego Leonidasa w pańskim ręku. (Odchodzi do męża i syna i rozmawia z nimi).
Bajkowski (łapiąc Juliusza, który chciał się wysunąć z pokoju i prowadząc naprzód). Wiesz Julku, ja ich tylko ztąd wyprawię, a ty mnie potem wprowadzisz do księcia. Dobrze? Widzisz, ja muszę koniecznie wypowiedzieć mój afekt serdeczny dla jego osoby, moje przywiązanie, żeby tam w Wiedniu wiedziano, jakie tu serca biją dla nich. (Tłucze się po piersiach). No, cóż? Zrobisz to dla mnie?
Juliusz (zakłopotany). To nie zależy odemnie, muszę pierwej zapytać księcia, czy pozwoli, czy się zgodzi.
Bajkowski. Przedstaw mu gorąco, kto jestem, co dla kraju zrobiłem, jakiem pałam do niego przywiązaniem, a jestem przekonany, że mi nie zamknie drzwi przed nosem. Powiedz mu.
Juliusz (niecierpliwie). Ależ nic nie powiem, jak tak ciągle tutaj stać będziecie.
Bajkowski. Czekaj! Ja ich tu zaraz wyprawię, (gł.) Panowie! Ponieważ książę życzy sobie pozostać incognito, więc uszanujmyż jego wolę, choćby przez cześć, jaką mamy dla jego osoby — i oddalmy się!
Giętkowski. (uroczyście). Wola jego jest dla nas rozkazem. (Cicho do Juliusza). Pamiętaj. (Głośno). Messieurs-allons! (Wychodzi pompatycznie).
Petronela (ściska rękę Juliusza). Matka cię prosi. (Wychodzi z mężem i synem).
Bajkowski (Do Julii). Będę czekał tam w ogrodzie! — (Wskazuje na okno).
Juliusz (Po wyjściu wszystkich). A! nareszcie! (Spotrzega Aurorę i Idalię). Panie tutaj?
Aurora. Idalii się słabo zrobiło!
Juliusz. Bo też tu tak duszno! parno. Świeże powietrze orzeźwi panią. Służę (podaje ramię i wyprowadza obie głębią).
Lechicki (Wchodzi z prawej). Cóż ten Matlachowski naplótł mi jakieś niestworzone rzeczy, że w pokoju Broni jest jakaś dama uwięziona, że wzywała pomocy (próbuje drzwi). A w istocie zamknięte!... Cóż to ma znaczyć? Hej, kto tam jest, proszę otworzyć!
Bronia (wchodzi z lewej). Ojciec! Boże! Pewno się już dowiedział.
Lechicki (szarpiąc drzwi). Cóż u licha! (Bije pięścią). Proszę otworzyć!
Bronia (rzucając mu się do kolan). Ojcze! Błagam cię! Zlituj się!
Lechicki. Bronia? A ty tu czego chcesz?
Bronia (j. w.). Ojcze daruj! Ona niewinna, ona go kocha.
Lechicki. Kto? Kogo... co ta plecie?... (Podnosi ją). O kim ty mówisz?
Bronia. No, o tej nieszczęsnej, która tam jest ukryta.
Lechicki. Więc tam jest rzeczywiście jakaś dama ukryta? Widziałaś ją?
Bronia. I mówiłam z nią. Wyznała mi całą prawdę.
Lechicki. Jaką prawdę?
Bronia. Że się z Julkiem kochają oddawna. Że jest jego narzeczoną — więcej niż narzeczoną.
Juliusz. (Wraca środkiem i spostrzegłszy ojca, n. s.) Teraz ojciec znowu, a co za fatalność! (Chce się cofnąć).
Lechicki. Julek? Co to wszystko ma znaczyć? Co tam za kobieta? Bronia mi mówi.
Juliusz. Przedewszystkiem każ jej ojciec odejść. Oddal się Broniu proszę cię!
Lechicki (do wahającej się Broni). No idź, kiedy Julek sobie życzy.
Bronia (składa błagalnie ręce). Ach, ty jej nie przeklniesz ojcze, nie odepchniesz, prawda?
Juliusz (bierze ją za rękę). Proszę cię, zostaw nas samych, ja już ojcu wszystko wyjaśnię.
Bronia (całuje ojca w rękę). Bądź pobłażliwym ojczulku! (Do Juliusza, który ją do drzwi odprowadza). Odwagi bracie! (Wychodzi).
Lechicki. A teraz wytłumacz się co to wszystko znaczy? Czy to prawda, że tam jest osoba, którą kochasz?
Juliusz. E! cóż znowu.
Lechicki. Bronia mi mówiła.
Juliusz. Plecie sama, nie wie co!
Lechicki. Więc któż to jest?
Juliusz. No, taka sobie zwyczajna znajomość; któryż z młodych ludzi niema podobnych grzeszków na sumieniu. (W czasie tej rozmowy Bronia wprowadza Karola, pokazuje mu giestem ojca i Juliusza i odchodzi).
Lechicki (surowo). Jakto? I taka awanturnica miała czelność wejść w nasz dom, profanować pokój twojej siostry, i ty pozwoliłeś na to?
Juliusz. Cóż miałem robić. Przyszła tu bez mojej wiedzy, Musiałem ją gdzieś ukryć, aby nie zobaczono...
Lechicki. I czegóż chce od ciebie ta kobieta?
Juliusz. Rości sobie jakieś pretensye, żąda wynagrodzenia.
Lechicki. Skoro żąda musi mieć do tego jakieś prawa. Należało zapłacić i wyprawić ją co prędzej.
Juliusz. Nie miałem pieniędzy.
Lechicki. Jak to? A te co wziąłeś za las?
Juliusz. Wszak wiesz ojcze, że byłem we Lwowie.
Lechicki. No, to co?
Juliusz. Podróż — pobyt przez parę tygodni.
Lechicki. I dwa tysiące reńskich?
Juliusz. Musiałem przecież żyć na odpowiedniej stopie, przyjmować u siebie, bywać w klubie.
Lechicki. I dwa tysiące reńskich? I ty chcesz się nazywać praktycznym człowiekiem? Sprzedać las, który był świętą relikwią babki, osłodą jej starości, aby w ciągu paru tygodni roztrwonić te pieniądze na hulanki i parady — to twoja praktyczność! Oddałem ci gospodarstwo, abyś je podniósł i stworzył nowe źródła dochodów, a ty co zrobiłeś? Nic, prócz wielkich projektów i długów. O nic z tego, mój paniczu, wolę ja stary system i od dziś sam znowu będę gospodarował.
Juliusz. Ojciec chciałbyś mnie tak kompromitować wobec ludzi?
Lechicki. Wolę to, niż narażać nasz majątek na ruinę. Naucz się ty pierwej szanować grosza, a teraz przedewszystkiem wypraw mi z domu tę lafiryndę. Powiedz jej, że zapłacę, co żąda, tylko niech mi się wynosi co prędzej. Jeżeli nie zechce dobrowolnie, każę wypędzić, psami wyszczuję.
Juliusz. Ależ zastanów się ojcze — skandal — wstyd!
Lechicki (chodzi wzburzony). Niech będzie. Wstydź się, kiedyś zasłużył na to. (Wychodzi na prawo).
Karol (n. s.). Biedny Julek — trzeba go ratować. (Wychodzi na lewo II-gie drzwi).
Bajkowski (naprzód zagląda, potem wchodzi) — (cicho). A cóż mówiłeś z nim?
Juliusz (roztargniony). Mówiłem! mówiłem!
Bajkowski. No i cóż powiedział?
Petronela (wchodzi z mężem i synem i staje z drugiej strony Juliusza). Panie Juliuszu, cóż książę.?
Bajkowski (do Petroneli i wchodzących Giętkowskich). Przepraszam państwa, ale tu nie można teraz wchodzić. (Chce ich usunąć).
Petronela (stawiając się). Ciekawam dlaczego nie można. Jeżeli panu wolno...
Giętkowski (który wszedł z żoną i córką). My wszyscy mamy tutaj równe prawo.
Juliusz (zniecierpliwiony). Ależ powiedziałem państwu już raz, że książę nie życzy sobie z nikim mówić i nikogo widzieć nie chce. (Wchodzi Lechicki drzwiami z prawej).
Giętkowski (wskazując na Juliusza i Lechickiego). Jeżeli jednak panowie mogliście być dopuszczeni przed jego oblicze, to dlaczegóż my tylko mamy być wyłączeni? (Do Lechickiego). No bo przecież pan się nie zaprzesz, że rozmawiałeś z księciem.
Lechicki. (Patrzy osłupiały na Giętkowskiego i wszystkich). Z jakim księciem? Juliuszu, co to ma znaczyć!
Kwaskiewicz. Mój kochany nie udawaj. My wiemy dobrze, że książę jest tutaj.
Lechicki. Czyście powaryowali?
Petronela (do Leonidasa — z oburzeniem). Jak udaje.
Leonidas. Swiętosek.
Kwaskiewicz. Znamy się na tem. Chcecie dla siebie wyłącznie mieć księcia i dlatego nie dopuszczacie nas przed jego oblicze.
Bajkowski. I nie pozwalacie nam wyrazić naszych najserdeczniejszych afektów. (Bije się po piersi).
Giętkowski. Ale my coute que coute musimy widzieć się
z księciem.
Lechicki (w pasyi). Z jakim księciem? Gdzie? Co?
Petronela (z gniewem, wskazując pokój). Tam! Tam!
Lechicki. Czyście zmysły stracili, tam jest...
Juliusz (cicho). Ojcze, na miłość boską, nie wyprowadzaj ich z błędu, bo mnie zgubisz! Będę skompromitowany.
Kwaskiewicz (do Bajkowskiego). Uważasz jak się zmawiają, coś kręcą.
Bajkowski. Ale im się nie uda (podnosi głos). My musimy
widzieć księcia, żeby tam nie wiedzieć co.
Lechicki (z politowaniem). Ależ waryaty, miejcież trochę zastanowienia. Gdyby książę był w istocie, dlaczegóż bym go ukrywał? Jakiż miałbym powód?
Kwaskiewicz. My już wiemy jaki!
Petronela. Bardzo dobrze wiemy.
Bajkowski. Chce się wam wyłącznie dla siebie zagarnąć wszystkie korzyści z pobytu księcia.
Lechicki (oburzony). Korzyści? ja?
Giętkowski. Tak pan, pan i pański synalek!
Aurora (z przekąsem). A może i ktoś trzeci jeszcze.
Petronela. My się znamy na takich sztuczkach.
Lechicki. Jakto? Więc posądzacie mnie, że dla osobistego interesu mógłbym dopuścić się takiej podłości, zadrwić sobie z was w tak niegodny sposób. (Po chwili). Milczycie? A więc przypuszczacie, że byłbym zdolny do tego?
Giętkowski. Jeżeli tam niema księcia, to dlaczegóż zamykacie drzwi? Dlaczego wzbraniacie nam wstępu?
Kwaskiewicz (wytykając do Lechickiego palcem). A!
Lechicki (do Kwaskiewicza). Więc i ty śmiesz przypuszczać?
Kwaskiewicz (stula ramiona). Nie ja jeden!
Lechicki. Skoro tak, skoro mi nie wierzycie, zaraz się przekonacie. Julek otwórz drzwi...
Juliusz. Ale ojcze! (Cicho). Zlituj się!
Kwaskiewicz (do Giętkowskiego i Petroneli). A co? Widzicie? nie chce!
Giętkowski. Bardzo wierzę!
Lechicki (do Juliusza groźnie). Otwórz drzwi mówię.
Juliusz (cicho). Ojcze pomyśl jaki wstyd.
Lechicki. Wolę to, niż żeby mnie miano posądzać o szelmostwo. Gdzie jest klucz?
Juliusz. Ojcze!
Lechicki. Daj mi klucz. (Juliusz wyjmuje powoli klucz. — Lechicki wyrywa mu niecierpliwie i rzuca go na ziemię). Macie, idźcie, zobaczcie tego księcia!
Juliusz. (W czasie gdy Bajkowski i Kwaskiewicz otwierają drzwi n. s.) Takie upokorzenie to okropność.
Wszyscy (ujrzawszy wchodzącego Karola). Pan Karol? Karol? (Cofają się gromadnie).
Juliusz (n. s.). Karol? Co to znaczy?
Karol (z uśmiechem). Tak! To ja panowie. Mieliście zupełną słuszność, utrzymując, że książę we własnej osobie raczył ukrywać się w tym domu.
Kwaskiewicz (do Lechickiego tryumfująco). A co, słyszysz?
Karol. Pan Lechicki nie wie o niczem, bośmy to przed nim trzymali w sekrecie. Ja tylko i Julek byliśmy wtajemniczeni.
Giętkowski. Więc książę jest tam? (Chce iść do pokoju).
Karol (zatrzymując go). Już go niema. Przed chwilą opuścił ten dom.
Bajkowski. To nieprawda!
Karol. Nie wierzycie państwo. Możecie się sami przekonać, proszę (odstępuje od drzwi, do których się cisną wszyscy, prócz Lechickiego i Juliusza).
Lechicki. Panie Karolu? Co to wszystko znaczy!
Juliusz (z wyrzutem). Coś ty zrobił.
Karol (wesoło). Nie obawiajcie się, już jej tam nie ma. Zaspokoiłem jej żądania i wyprowadziłem tylnemi drzwiami przez kredens do ogrodu.
Juliusz (ściska go za rękę). O mój drogi, tego ci do śmierci nic zapomnę.
Lechicki. Poczciwy z ciebie chłopiec. Przyjmij i od biednego ojca serdeczne dzięki, żeś mu oszczędził wstydu i upokorzenia.
Karol (do wchodzących i skonfundowanych). A co, przekonaliście się państwo!
Kwaskiewicz. Jak pech, to pech.
Karol. Pocieszcie się jednak panowie tem, że książę odjeżdżając polecił mi zapewnić panów (z galanteryą) i panie, o swojej wysokiej życzliwości i powiedzieć wam, że długo w pamięci zachowa tę krótką chwilę, spędzoną na naszej ziemi. Kazał z tego powodu wyrazić wam serdeczne podziękowanie za przyjęcie, jakie zgotowaliście dla niego.
Bajkowski (wzruszony ociera łzy i mówi czule). Więc wie o naszych zasługach?
Karol Wie i będzie umiał je ocenić.
Kwaskiewicz (j. w.). Jak tu nie kochać takiego pana?
Bajkowski (j. w.). Ale dlaczegóż odjechał? Dlaczego tak prędko?
Karol (tajemniczo). Względy polityczne. (Szepce do ucha Bajkowskiemu).
Bajkowski. (Wysłuchawszy ze czcią robi ważną minę). A!
Kwaskiewicz. (Z ciekawością do Bajkowskiego). Co takiego? (Gdy mu Bajkowski powiedział do ucha, robi także poważną minę). A!...
Giętkowski (do Kwaskiewicza). Co powiedział? (Gdy mu Kwaskiewicz mówi do ucha). Domyślałem się tego (szepce żonie, ta Idalii, Kwaskiewicz żonie, ta Leonidasowi, wszyscy z wielką powagą przyjmują tę wiadomość).
Karol. Tylko panowie sza! Ani słowa przed nikim, bo to tajemnica dyplomatyczna.
Wszyscy (prócz Lechickiego i Juliusza). Pst! sza! (Przykładając palce do ust).
Giętkowski (uroczyście). Parol d’honneur!
Kwaskiewicz. Jak sekret, to sekret.
Petronela (patetycznie, wskazując na piersi). U mnie jak w grobie!
Giętkowski. (Stojąc w oknie, żywo). Panowie! widzę jeszcze powóz księcia za drzewami.
Wszyscy (biegnąc do okna). Gdzie? gdzie?
Gutkowski. W tej chwili ruszył.
Idalia (słaniając się na matkę). Ach! maman!
Giętkowski. Panowie! Śpieszmy do ogrodu stamtąd będziemy mogli jeszcze wznieść okrzyk na cześć księcia! (Wybiega, za nim żona i córka).
Kwaskiewicz. Brawo, śpieszmy. (Wybiega z żoną i synem).
Bajkowski. Niech choć głos nasz do niego doleci. (Wybiega).
Żuryło (wchodzi z Bronią). Powiedz że mi raz otwarcie panie Lechicki, czy chcesz mego chłopca za zięcia, czy nie?
Lechicki. (Idąc do niego z otwartemi rękami). Ależ chcę! chcę! (łączy Karola i Bronię, a potem bierze Żuryłę za obie ręce) i piszę się całem sercem na twój system panie Żuryło „oszczędnością i pracą“.
Żuryło. Brawo! A wtedy nie będziemy już mieli ciężkich czasów! (Ściskają się — Karol całuje ręce Broni. Za sceną słychać okrzyki i wiwaty). „Wiwat!“ „Niech żyje!“ „Hoch!“