Clerambault/Część czwarta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część czwarta Cały tekst |
Indeks stron |
Clerambult przeszedł przez nową strefę niebezpieczeństw. Wędrówka jego w samotności była podobna do wspinania się na górę, gdzie człowiek znajduje się nagle otoczony mgłą i czepia się skały, nie mogąc iść naprzód. Nie widział nic przed) sobą, a w którą stronę się obracał, słyszał, jak szumi w głębi potok cierpienia. A jednak nie mógł pozostać nieruchomy. Pochylał się nad przepaścią i groziło mu, że straci ostatnie oparcie.
Był na jednym z zakrętów, pogrążonych w mroku. Ponadto jeszcze, tego samego dnia, wiadomości z zewnątrz, które dzienniki podawały z wielkim rozgłosem, przytłaczały duszę swojem szaleństwem: bezużyteczne hekatomby, które zahipnotyzowany egoizm czytelników w głębi kraju uważał za zupełnie naturalne, okrucieństwa ze wszystkich stron, zbrodniczy odwet za zbrodnie, — co ci dawniej uczciwi ludzie obecnie oklaskiwali i czego się domagali. Nigdy widnokrąg, który zamyka biedne zwierzęta ludzkie w ich jamach, nie wydawał się posępniejszy i bardziej pozbawiony litości.
Clerambault zapytywał się sam siebie, azali prawo miłości, które czuł w sobie, nie było stworzone dla innych światów i dla innych społeczeństw ludzkich. Między listami jakie otrzymał właśnie, znalazł znów kilka listów z pogróżkami; a wiedząc, że w tej tragicznej niedorzeczności, jaka w owym czasie panowała, życie jego było na łasce pierwszego lepszego szaleńca, życzył sobie potajemnie, aby to spotkanie nie dało na siebie zbyt długo czekać. Jednak pochodząc z dobrej rasy i silnie zakorzenionej, szedł dalej swoją drogą, jak zwykle, wypełniał systematycznie swoje codzienne obowiązki i przestrzegał ich ściśle, aby z głową wysoko wzniesioną, nie uginając się, iść do celu swej drogi, bez względu na to, dokąd ona zawiedzie.
Tego dnia przypomniał sobie, że ma iść odwiedzić swoją siostrzenicę Alinę, która powiła dziecko. Była to córka jego siostry, która już nie żyła i którą bardzo kochał. Niewiele starsza od Maksyma, była niegdyś towarzyszką jego zabaw dziecinnych. Jako młoda dziewczyna, miała charakter dziwnie złożony: była niespokojna, niezadowolona, odnosiła wszystko do siebie, pragnęła, by ją kochano, chciała tyranizować drugich, była zanadto ciekawa i nęciły ją niebezpieczne doświadczenia. Z natury nieco oschła, a przytem namiętna, pamiętająca urazy, wybuchająca gniewem, umiała się nagle stawać tkliwa i czuła i jednać sobie sympatje. Między Maksymem a nią gra zaszła dość daleko, trzeba było mieć na nich baczne oko. Maksym, pomimo swej ironji, nie mógł się oprzeć wpływowi tych małych ostrych źrenic, które go przenikały swemi elektrycznemi promieniami, Alina zaś była rozdrażiona i przyciągana ironją Maksyma. Kochali się oboje, a przytem dokuczali sobie wzajemnie, ile mogli. Potem zajęli się czem innem. Młoda dziewczyna wzbudziła niepokój w sercach kilku młodzieńców i wyszła w końcu zamąż bardzo rozumnie, gdy uczuła, że pora i sposobność jest stosowna po temu — (wszystko ma swoją porę) — za poważnego kupca, który miał sklep z meblami artystycznemi i przyborami kościelnemi przy ulicy Bonapartego i robił dobre interesy. Była właśnie w odmiennym stanie, gdy męża wysłano na front. Nie można było nawet o tem powątpiewać, że jest gorącą patrjotką, albowiem kto kocha siebie, kocha także i swoich i zaiste nie do niej byłby się mógł zwracać Clerambault o zrozumienie dla swych poglądów o braterskiej litości. Miała niewiele tego uczucia dla swoich własnych przyjaciół, nie miała zaś żadnej litości dla wrogów. Byłaby ich najchętniej potłukła w moździerzu na miazgę z tą samą zimną rozkoszą, z jaką niegdyś dręczyła serca ludzkie lub nieszczęsne owady, by się zemścić za przykrości, jakie inni jej wyrządzili.
Ale w miarę, jak dojrzewał płód, który nosiła w swoim żywocie, cała uwaga jej skupiła się na nim; wszystkie siły jej serca płynęły do jej wnętrza. Wojna stawała się dla niej odległa; nie słyszała już grzmotu dział pod Noyon. Gdy mówiła o niej, — można było mniemać, że ma na myśli jakieś dalekie wyprawy kolonjalne. Niezawodnie przypominała sobie niebezpieczeństwa, jakie groziły jej mężowi; niewątpliwie współczuła z nim, tym „biednym chłopakiem“, a na ustach jej pojawiał się uśmiech politowania, który zdawał się wyrażać: „Rzeczywiście on nie ma szczęścia! Nie jest dość zręczny!“ Ale nie zatrzymywała się długo przy tym temacie i nie zostawiał on u niej Bogu dzięki śladów. Sumienie miała w spokoju, zapłaciła wszakże swój udział. I szybko wracała myślą do swego jedynego ważnego zadania. Można było sądzić, że najważniejszym wypadkiem na całym świecie było jajo, które miała znieść.
Clerambault, zaprzątnięty swojemi walkami, nie widział Aliny od kilku miesięcy, nie wiedział tedy nic o tej zmianie w jej usposobieniu. Gdy Rozyna wspomniała o tem pobieżnie w jego obecności, uwaga jego była gdzie indziej zwrócona. Ale dowiedział się nagle, w przeciągu dwudziestu czterech godzin, o dwóch wypadkach prawie równocześnie Alina wydała na świat dziecko, a mąż jej podobnie jak Maksym, „znikł“. Pomyślał natychmiast, jak ciężkie musi być zmartwienie młodej matki. Widział ją taką, jaką ją zawsze znał — między radością a boleścią, bardziej zdolną do odczuwania boleści, aniżeli radości. Widział ją, jak się cała oddawała boleści i nawet w radości szukała uporczywie jakich powodów do cierpienia; gwałtownie się unosząca, pełna goryczy, wzburzona, wyzywająca wobec losu i na wszystkich rozgniewana. Nie był nawet pewny, czy nie ma do niego osobistej urazy, za jego przekonania pojednawcze, podczas gdy ona sama pałała niezawodnie nienawiścią i żądzą zemsty. Wiedział, że jego zachowanie się wywoływało zgorszenie u całej rodziny i że Alina była najmniej skłonna je znosić. Ale pragnął bez względu na to, czy dozna dobrego lub złego przyjęcia, okazać jej w nieszczęściu swoje serdeczne przywiązanie. I chyląc już poniekąd teraz plecy pod gwałtowną ulewą, która miała spaść na niego, wszedł po schodach na górę i zadzwonił u drzwi mieszkania swej siostrzenicy.
Zastał ją na łóżku wyciągniętą, z twarzą wypoczętą, odmłodzoną, wypiękniałą, rozrzewnioną i promieniejącą szczęściem; obok niej małe dziecko, które kazała położyć obok swego łóżka. Miała wygląd promiennej starszej siostry niemowlęcia w powijakach, spoglądała na nie z uśmiechem wesołego uwielbienia, podczas gdy ono, leżąc na plecach, z otwartemi ustami, wymachiwało w powietrzu drobnemi rączętami, jak chrząszcz swemi nóżkami. Wydawało się jeszcze całe pogrążone w odrętwieniu z epoki przed swojem narodzeniem się, śniące o złotej nocy i o cieple w matczynym żywocie.
Alina powitała Clerambaulta z wyrazem triumfu na twarzy:
— A, mój poczciwy wujaszku! Jaki wujaszek dobry! Niech wujaszek przystąpi tu szybko, by zobaczyć mój drogi skarb, moje kochanie!
Radowała się, że może pokazywać swoje arcydzieło i była wdzięczna każdemu, kto je oqlądał. Nigdy Clerambault nie widział jej jeszcze tak czułą i tak piękną. Pochylił się nad dzieckiem, ale prawie wcale nie patrzył na nie, robiąc jednak uprzejme gesty i dając wyraz swemu zachwytowi w okrzykach, których matka oczekiwała i które chwytała w locie, jak jaskółka. On spoglądał jedynie na nią, na tę twarz jaśniejącą szczęściem, na te dobre śmiejące się oczy, na ten dobry śmiech dziecinny!... Jaka to piękna rzecz szczęście i jak dobrze działa widok jego!... Wszystko, co chciał jej powiedzieć, znikło mu z pamięci — było niepotrzebne, niewłaściwe. Musiał tylko patrzeć na ten cud i podzielać uprzejmie zachwyt młodej kury znoszącej jajo. O, jaki to cudowny, chełpliwy niewinny śpiew rozkoszny!
Chwilami jednak przed oczyma jego przesuwał się cień wojny, obraz nikczemnej i niedorzecznej rzezi, zabitego syna, męża, który zaginął bez śladu i pochylony nad dziecięciem, ze smutnym uśmiechem na twarzy, nie mógł się powstrzymać od tych myśli:
— Niestety, na co płodzić dzieci, czyż na taką rzeź? I cóż zobaczy on za lat dwadzieścia, ten biedny mały?
Ona jednak nie zaprzątała sobie tem głowy. Każdy cień niknął od światła, jakie rzucało jej słońce. Ze wszystkich tych trosk, bliskich czy dalekich — wszystkie były jej teraz dalekie — nic nie widziała, promieniała szczęściem...
— Wydałam na świat istotę ludzką!...
W tę istotę ludzką wcielają się dla każdej matki po kolei wszystkie nadzieje ludzkości... Gdzie jesteście smutki i szaleństwa obecnej doby?... Cóż na was zależy! To ono być może, ono, to nowonarodzone dziecko, usunie je wszystkie ze świata. Wszak dla każdej matki jest jej dziecko cudem przynoszącym zbawienie!...
Pod sam koniec rozmowy, odważył się Clerambeult wspomnieć ze smutkiem i współczuciem o jej mężu. Westchnęła głęboko.
— Biedny Armond rzekła. — Musi być w niewoli...
Clerambault zapytał:
— Czy masz jakie wiadomości?
— Nie... Ale to rzecz prawdopodobna... Jestem tego prawie pewna... Inaczej słyszanoby już coś o nim...
Uczyniła ruch ręką, by oddalić dokończenie myśli nieprzyjemnej, tak, jak się odpędza muchę natrętną... (Idź precz! Po co ją tu wpuszczono?).
I znów pojawił się w jej oczach ów uśmiech swobodny...
— Czy wiesz? — dodała. — To nawet dla niego o wiele lepiej... Będzie mógł nieco wypocząć... Jestem teraz o wiele spokojniejsza o niego, aniżeli, gdy był w swoim rowie strzeleckim...
A potem bez żadnego przejścia, rozmowa wróciła znów do tematu, który wyłącznie panował w jej duszy.
— O, jaki będzie szczęśliwy, gdy zobaczy po powrocie moje najdroższe maleństwo!...
Dopiero gdy Clerambault wstał, by się pożegnać, raczyła sobie przypomnieć, że są jeszcze zmartwienia na ziemi; przypomniała sobie o śmierci Maksyma i wyraziła kilku grzecznemi słowami swoje spółczucie... można było poznać z łatwością, że jest w głębi duszy zupełnie obojętna, miała jednak dobrą wolę. A ta dobra wola była u niej czemś nowem... I jeszcze coś bardziej dziwnego. W tem rozrzewnieniu, jakiem ją przejmowało szczęście własne, ujrzała, na przeciąg jednej sekundy, przygnębioną twarz starego człowieka i wyczytała zmartwienie w jego sercu; przypomniała sobie niejasno jego nierozważne uczynki i przykrości, jakich z tego powodu doznawał i zamiast mu czynić wyrzuty, jak to było jej obowiązkiem, z wspaniałomyślnym uśmiechem udzieliła mu milcząco swego przebaczenia. Jak mała księżniczka; rzekła mu serdecznie, jednak tonem nieco protekcjonalnym:
— Mój poczciwy wujaszku, proszę się tylko nie kłopotać... Wszystko się jakoś załatwi... Pocałuj mnie wujaszku...
I Clerambault wyszedł, rozweselony tem, że ta kobieta, którą przyszedł pocieszać, starała się być jego pocieszycielką. Czuł, jaką drobnostką są nasze cierpienia dla obojętnego uśmiechu Natury. Dla niej jest rzeczą najważniejszą, aby zakwitła na wiosnę. Padajcie, martwe liście! Drzewo będzie tem lepiej rosło, wiosna zakwitnie dla innych... O ty, droga wiosno!
Ale jakaś ty okrutna dla tych, dla których już nie zakwitniesz, o wiosno! Dla tych, którzy stracili drogie sercu swemu osoby, swoją nadzieję, siłę i młodość, całą treść swego życia!...
Świat był przepełniony duszami i ciałami pokaleczonemi, które szarpała rozpacz; jedni opłakiwali szczęście stracone, drudzy, jeszcze bardziej godni politowania, opłakiwali szczęście, którego nigdy nie zaznali, którego ich pozbawiono, w całej pełni ich dwudziestoletniej młodości, gdy miłość wabiła ich ku sobie swym niezrównanym czarem!
Pewnego wieczora, pod koniec stycznia, wśród wilgotnej i przejmującej chłodem mgły, Clerambault wrócił do domu. Stał kilka godzin w ogonku, przed składem drzewa, na ulicy wśród tłumu, czekając, aż przyjdzie na niego kolej; poczem oznajmiono im, że tego dnia już nie będzie się nic rozdawało. U bramy swego domu słyszał wymówione swoje nazwisko. Jakiś młodzieniec zapytywał o niego dozorcę, wręczając mu list. Clerambault przystąpił do niego. Młody człowiek wydawał się tem spotkaniem zakłopotany. Prawy rękaw jego był przyszpilony do łopatki, oko prawe pokryte przepaską; bladość oblicza zdradzała, że przebył właśnie dłuższą chorobę. Clerambult przyjął go przyjaźnie i chciał wziąć list, ale młodzieniec cofnął go szybko mówiąc, że to już niepotrzebne. Clerambault zaprosił go, aby wstąpił do niego na pogadankę. Nieznajomy młodzieniec wahał się i gdyby Clerambault był bardziej domyślny, byłby poznał, że gość jego chce mu się wymknąć. Będąc jednak nieco powolny w odczytywaniu obcych myśli, rzekł dobrodusznie:
— Prawda, że piętro moje jest nieco wysoko położone...
Młodzieniec, zadraśnięty w swej miłości własnej, odpowiedział natychmiast:
— Potrafię jeszcze iść po schodach w górę.
I wszedł na schody.
Clerambault domyślał się, że oprócz innych ran, miał on jeszcze niezawodnie ranę w sercu, która mu najgorzej dopiekała.
Usiedli w nieopalonym gabinecie. Tak samo, jak pokój, tak i rozmowa była zrazu zimna. Clerambault otrzymywał od swego gościa odpowiedzi szorstkie, gwałtowne i niejasne, w tonie podrażnionym. Dowiedział się, że młodzieniec ten nazywa się Julian Moreau, że był słuchaczem na wydziale literatury uniwersytetu i że spędził właśnie trzy miesiące w szpitalu Val de Grace. Mieszkał sam w Paryżu, w pokoiku w Dzielnicy Łacińskiej, chociaż miał w Orleanie matkę wdowę i kilku krewnych. Zrazu nie wyjawił, dlaczego się do nich nie udał.
Nagle po chwili milczenia, zdecydował się mówić. Zdławionym głosem. który był szorstki, gdy wychodził z gardła, poczem stopniowo łagodniał, wyznał Clerambaultowi, jak zbawiennie na niego oddziałała lektura jego artykułów, które przyniósł ze sobą do rowu strzeleckiego pewien urlopnik i które tam krążyły od ręki do ręki: Odpowiadały one tłumionemu okrzykowi duszy: »Nie kłamać!“ Dzienniki i pisma, które przesyłały bezwstydnie armji kłamliwy jej obraz, te podrabiane listy z frontu, ten kabotyński heroizm, te niestosowne dowcipy i nikczemna fanfaronada różnych błaznów i pismaków, którzy sami siedząc w bezpiecznem miejscu, ze śmierci innych ludzi tworzyli patetyczne frazesy — to wszystko przepełniało ich wściekłością. Te brudne i niechlujne pocałunki, któremi ich plamili ci prostytuowani z prasy były dla nich ohydą: było to tak, jak gdyby wystawiano na pośmiewisko ich cierpienia. W osobie Clerambaulta znaleźli wreszcie echo upragnione dla siebie. Nie, jakoby ich rozumiał! Nikt nie mógł ich rozumieć, kto nie dzielił ich losu. Ale miał przynajmniej litość nad nimi. Mówił po prostu, z ludzkością, o ludziach nieszczęśliwych we wszystkich obozach. Ośmielił się nazwać po imieniu niesprawiedliwość, wspólną wszystkim narodom, która słała się powodem tych powszechnych cierpień. Nie milczał o ich katuszach, lecz podnosił je na wyżynę, na której stawały się zrozumiałe wszystkim i znośne.
— ...O, gdybyś pan wiedział, jak się tam odczuwa potrzebę słów szczerej sympatji. Chociaż jesteśmy zatwardziali po tem wszystkiem, cośmy wiedzieli, cośmy przecierpieli sami i po tych cierpieniach, jakie zadaliśmy innym, — chociaż jesteśmy starzy (są między nami ludzie siwi, o plecach przygarbionych), — jesteśmy jednak wszyscy, w pewnych chwilach, zabłąkanemi dziećmi, które szukają matki, oby znaleźć u niej słowa pociechy. A te matki, często... ach, te matki, są od nas tak daleko, one również... Otrzymujemy od rodziny listy, które nas przerażają... Własna nasza krew opuszcza nas...
Clerambault ukrył oblicze w dłoniach i począł wzdychać.
— Co panu jest? — zapylał Moreau. — Czyś pan cierpiący?
— Przypominasz mi pan właśnie złe, które popełniłem.
— Pan? Nie. To inni popełnili.
— Ja narówni z innymi. Przebaczcie nam wszystkim.
— Pan jesteś ostatni, który powinien to mówić.
— Powinienem być pierwszy, ponieważ jestem jeden z tych nielicznych ludzi, którzy zdają sobie sprawę ze swych zbrodni.
I począł wygłaszać oskarżenie przeciw swojemu pokoleniu, — które przerwał po chwili, z gestem zwątpienia.
Tego wszystkiego nie można już naprawić. Opowiadaj mi pan, coście tam wycierpieli.
W głosie jego było tyle pokory, że Moreau odczuwał serdeczną sympatję dla tego starego człowieka, który się sam oskarżał. Cała nieufność jego roztopiła się. Otworzył tajne wrota swych myśli gorzkich i ciężką boleścią dotkniętych. Wyznał, że już kilkakrotnie przybył aż do bramy domu i nie mógł się zdobyć na wręczenie swego listu, — (którego zresztą nie chciał pokazać). — Odkąd wyszedł ze szpitala, nie mógł mówić z nikim. Osoby, które pozostały poza frontem w głębi kraju, oburzały go, rozgłaszając publicznie swoje drobne interesy, swoje prywatne sprawy, swoje przyjemności i ograniczenia tych przyjemności, oburzały go swoim egoizmem, brakiem wiedzy i zrozumienia sytuacji.. Czuł się między nimi bardziej obcy, aniżeli między dzikimi z Afryki. Zresztą, — (tu przerwał swoje opowiadanie, poczem podjął je znów, mówiąc półsłówkami, które mu z trudem wychodziły z gardła i w których znać było zakłopotanie i rozdrażnienie) — nietylko między nimi, ale w ogóle między wszystkimi ludźmi czuł się obcy; odcięty od życia normalnego, od radości i pracy wszystkich ludzi, wskutek swego kalectwa, które robiło z niego łachman ludzki. Był jednooki i bez jednej ręki i odczuwał z tego powodu wstyd niedorzeczny, który go palił. Przelotne spojrzenia litości, jakie zdawało mu się, że widzi na ulicy, wywoływały na twarz jego rumieniec wstydu, jak jałmużna, którą ktoś rzuca z boku, odwracając głowę od widoku niemiłego. Albowiem w swojej miłości własnej przesadzał jeszcze swoje oszpecenie; miał wstręt do wszystkiego, co niekształtne. Myślał o straconych rozkoszach, o swej zniszczonej młodości i gdy spotykał pary miłosne, ogarniała go zazdrość gwałtowna i zamykał się w swym pokoju, aby się wypłakać swobodnie.
Ale to nie było jeszcze wszystko. Gdy już zwierzył się z głównego swego cierpienia przed współczuciem Clerambaulta, który go zachęcał do mówienia, doszedł później do właściwego powodu nieszczęścia które on i jego towarzysze znosili z trwogą, jak wrzód złośliwy, na który nie mają odwagi nawet patrzeć. — Poprzez słowa jego niejasne, gwałtowne, pełne boleści, Clerambault poznał to, co gnębi dusze tych młodzieńców. Była to nietylko ich młodość stracona, ich życie oddane na ofiarę, (chociaż i to już była boleść straszliwa... O, jak to łatwo sercom zastygłym i starym egoistom i wymuszonym starym mędrkom ganić surowo tę miłość młodego życia i rozkosz z powodu jego utraty !...) Ale najokropniejsze było to, że nie wiedzieli, dlaczego właściwie poświęcają to życie i że ich trapiło straszliwe podejrzenie, że to wszystko nastąpiło bez żadnego powodu. Albowiem prosta ponęta chełpliwego zwierzchnictwa jednej rasy nad innemi albo spór o szmat ziemi między państwami nic wystarczał, aby uspokoić boleść ofiar. Wiedzieli teraz, jakiego kawałka ziemi człowiek potrzebuje, aby umrzeć i że krew wszystkich ras ludzkich jest tem samem źródłem życia, które życia rozlewa.
A Clerambault, któremu świadomość jego obowiązku człowieka znacznie starszego wobec tych młodzieńców dawała spokój, któregoby zresztą sam nie był miał, wypowiedział do ich przedstawiciela słowa nadziei i pociechy.
— Nie, wasze cierpienia nie poszły na marne. One są wynikiem okrutnego błędu. Ale te błędy również nie są bez znaczenia, klęska dzisiejsza jest wybuchem choroby, która trawi Europę już od wieków. Pycha i chciwość, fanatyzm państwowy bez sumienia, jad kapitalizmu, maszyna potworna „cywilizacji,“ utworzona z nietolerancji, obłudy i gwałtu. Wszystko trzeszczy, wszystko trzeba odnowić i praca jest niezmierna. Nie mówcie teraz o braku odwagi, albowiem macie przed sobą największe dzieło, jakie kiedy czekało jakieś pokolenie. Idzie o to, aby wiedzieć jasno, poprzez ogień rowów strzeleckich i poprzez gazy zabójcze, któremi was oślepiają, narówni z wrogami, podżegane z wnętrza kraju. Aby widzieć prawdziwą walkę, która nie jest skierowana przeciw poszczególnemu ludowi, ale przeciw społeczeństwu niezdrowemu, opartemu na wyzysku i współzawodnictwie ludów, na poddaniu wolnego sumienia pod jarzmo maszyny państwowej. Ludy zrezygnowane lub sceptyczne nie byłyby tego poznały z taką dokładnością tragiczną, bez cierpień tej wojny, które je podkopują. Nie błogosławię cierpień. Zostawmy to zboczenie nabożeństwom dawnych religji. My dzisiaj nie miłujemy boleści i pragniemy radości. Ale skoro boleść przybędzie, niechaj nam przynajmniej służy do pewnego celu. Jeżeli wy cierpicie, niechaj inni tego nie cierpią. Dlatego nie ugnijcie się. Uczono was, że skoro raz w bitwie dano hasło do ataku, jest jeszcze niebezpieczniej cofać się, aniżeli iść naprzód. Dlatego nie oglądajcie się poza siebie, zostawcie za sobą wasze zgliszcza i ruiny i idźcie naprzód, ku nowemu światu.
W miarę jak mówił, widział oczy swego młodego gościa, które zdawały się mu mówić:
— Jeszcze! Jeszcze! Jeszcze więcej, aniżeli sama nadzieja! Daj mi pewność, daj mi rychłe zwycięstwo!
Wszyscy ludzie, nawet najlepsi, chcą, aby ich mamiono. Wzamian za swe ofiary, złożone u stóp ideału niejasnego i leżącego w przyszłości, pragną, by im przyrzeczono rychłe spełnienie się tego ideału albo przynajmniej jakąś wieczystą nagrodę, jak to czynią religje. Ale kto chce być szczery, nie może przyrzekać zwycięstwa. Musi znać niebezpieczeństwa; może zwycięstwo nie będzie osiągnięte, w każdym razie będzie to wymagało dłuższego czasu. Dla zwolenników jakiejś idei myśl taka jest przytłaczająca swoim pesymizmem. Mistrz jednak sam nie jest pesymistą. Ma spokój człowieka, który dostawszy się na wyżynę, obejmuje z niej spojrzeniem całą okolicę. Oni zaś widzą tylko nagą spadzistość, po której się mają wspinać w górę. Jak więc udzielić im ten spokój?... Ale jeżeli nie mogą widzieć oczyma mistrza, mogą widzieć przynajmniej jego oczy, w których odbija się wizja, im jeszcze niedostępna; czerpią tam pewność, że on, który zna prawdę (tak przynajmniej wierzą!), wolny jest od niepokoju, który ich trawi.
Ale Clerambault, dręczony swem własnem cierpieniem, nie posiadał tej pewności duszy, tej harmonji wewnętrznej, której w jego spojrzeniu szukały oczy Juljan Moreau.. Czy nie posiadał jej w istocie?... Otóż, spoglądając na Juljana z pokornym uśmiechem, jak gdyby się chciał przed nim usprawiedliwiać, spostrzegł... spostrzegł, że Juljan znalazł ją w nim... I podobnie jak ktoś, idzie w górę wśród mgły, znajduje się nagle w świetle, poznał, że światło jest w nim samym. Wstąpiło w niego, ponieważ miał niem oświecać innego.