Clerambault/Część czwarta/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część czwarta Cały tekst |
Indeks stron |
Warunkiem takiego zjednoczenia się jest atoli, aby żaden z tych dwóch światów nie chciał panować nad drugim, gdyż żaden z nich nie powinien być uciskany przez drugi. A jednak ci młodzi intelektualiści z tych grup rewolucyjnych, dziwnym sposobem, uważali to właśnie za punkt honoru, aby podlegać tej drugiej grupie. Z uczuciem wyższości tłumaczyli Clerambaultowi, że nowa zasada wymaga tego, aby inteligencja została oddana na usługi ludu robotniczego.... „Dienen, dienen!... “ było ostatnie słowo dumnego niegdyś Ryszarda Wagnera, ale jest to także hasło niejednej zawiedzionej dumy. Chcą być albo panami, albo sługami. — Najtrudniej jest na tym świecie (myślał Clerambault) znaleźć uczciwych ludzi, którzyby chcieli poprostu być mi równymi. Jeżeli jednak trzeba się tego wyrzec i jeżeli musi koniecznie panować jakaś tyranja, to wolę jeszcze tę, która czyniła ciała Ezopa i Epikteta niewolnikami, ale zostawiała wolność ich duszom, aniżeli tę, która nam przyrzeka wolność zewnętrzną, a zarazem niewolę dusz...
Nie mogąc uznać tych zasad, czuł się niezdolny wiązać się z jakąkolwiekbądź partją, albowiem niechciał się wyrzec niezawisłości swej duszy. Jest to
właśnie błąd wszystkich demokracji, że chcą, aby wszyscy mieli te same obowiązki i aby się zaprzęgli do tej samej pracy. Ale w społeczeństwie, które postępuje naprzód, praca musi być różnorodna. Podczas gdy główna część armji walczy, aby uzyskać natychmiast wynik pomyślny, inni muszą bronić tego, co ma wieczną wartość, zarówno przed zwycięzcami jutrzejszymi, jak i wczorajszymi, albowiem to, co ma wieczną wartość, wyprzedza wszystkich i oświetla wszystkich; światło jego pada na drogę, już poza dymem, unoszącym się na polu walki. Clerambaulta za długo oślepiał dym ten i nie chciał przeto znów rzucić się w wir boju. Ale na tym świecie ludzi ślepych już samo dążenie, by widzieć jasno, wydaje się rzeczą niewłaściwą i może nawet zbrodnią.
Przekonał się o tej prawdzie pełnej ironji dosadnie w czasie rozmowy, w której ci młodzi następcy Saint-Just’a dali mu ostrą odprawę i porównywali go dość zuchwale z „Astrologiem, który upadł w głąb studni“:
„Rzekli mu: Biedny, biedny, głupcze,
Nie widzisz blisko, tuż obok stóp własnych,
A pragniesz czytać w gwiazdach ponad głową.“
A ponieważ nie był pozbawiony humoru, znalazł to porównanie poniekąd uzasadnione. Tak jest, on należał poniekąd do społeczności tych ludzi, którzy „zajmują się lekkomyślnie chimerami, chociaż sami znajdują się w niebezpieczeństwie, jużto co do swych osób, już to co do swych interesów.“
Ale cóż? Czy wasza rzeczpospolita zamyśla obejść się bez astronomów, jak tamta, pierwsza, obchodziła się bez chemików? albo chcecie ich może zmobilizować? Wtedy dopiero będziemy mieli widoki, że spadniemy wszyscy razem w głąb studni. Czy pragniecie tego? Nie powiedziałbym nie, gdyby szło tylko o to, aby dzielić wasz los. Ale nie chcę dzielić waszej nienawiści.
— Pan masz także i swoją własną nienawiść, — zawołał jeden z owych młodzieńców.
A właśnie w tej chwili wszedł inny z dziennikiem w ręku i wykrzyknął do Clerambaulta:
— Gratuluję panu, pański wróg Bertin nie żyje...
Popędliwy dziennikarz padł ofiarą zapalenia płuc, które go zabrało w niespełna kilka godzin. Od sześciu miesięcy ścigał on nieustannie, z wściekłością, wszystkich łych, których podejrzywał, że dążą do pokoju, pragną go lub choćby o nim marzą. Albowiem stopniowo doszedł do tego, że uważał za coś świętego, już nie samą ojczyznę, ale wojnę. Pomiędzy ofiarami jego złośliwości, Clerambault był najbardziej ulubioną; Berlin nie mógł mu tego wybaczyć, że zaczepiony śmiał mu stawić czoło. Odpowiedzi Clerambaulta zrazu rozdrażnił go w wysokim stopniu; następnie zaś pogardliwe milczenie, jakiem Clerambault odpowiadał na jego zjadliwe wycieczki, sprawiło, ze stracił wszelkie panowanie nad sobą. Wygórowana i nadęta próżność jego odczuła tę ranę tak dotkliwie, że tylko całkowite ostateczne zmiażdżenie przeciwnika mogło ją pomścić. Clerambault wydawał mu się nietylko wrogiem osobistym, ale nieprzyjacielem państwa, wysilał się, aby znaleźć na to dowody: uczynił z niego środek wielkiego spisku pacyfistycznego, co w innych czasach niewątpliwie wywołałoby śmiech jedynie, ale w owym czasie ludzie zatracili wszelką zdolność do rozumnego myślenia. W ostatnich tygodniach polemika Bertina przewyższyła gwałtownością i nemiętnością wszystko, co kiedykolwiek napisał była istną groźbą dla wszystkich tych, których podejrzywano lub którym udowodniono tę herezję, że oczekują niecierpliwie zawarcia pokoju.
Tak tedy wiadomość o śmierci tego przeciwnika przyjęto na tem małem zgromadzeniu z głośnem zadowoleniem i wygłoszono mu mowę pogrzebową w stylu, który nie ustępował energją mistrzom na tem polu. Clerambault, zatopiony w czytaniu dziennika, nie słuchał jej prawie. Jeden z młodzieńców siedzący obok niego, poklepał go po ramieniu i zapytał:
— No i cóż, sprawia to panu przyjemność?
Clerambault wzdrygnął się.
— Przyjemność! — zawołał. — Przyjemność! — powtórzył raz jeszcze.
Pochwycił kapelusz i wyszedł szybko z pokoju.
Znalazł się wśród ciemnej ulicy, której światła, były pogaszone z obawy napadu nieprzyjacielskich lotników.
Przed oczyma duszy ujrzał znów delikatną twarz chłopięcą o bladej cerze, o pięknych ciemnych oczach z wyrazem pieszczotliwym, o włosach kędzierzawych, ustach żywych i śmiejących się i słyszał jego głos dźwięczny i śpiewny; był to Bertin, taki, jakim go widział, gdy się pierwszy raz spotkali i gdy obaj mieli siedmnaście lat. Przypomniał sobie długie wieczory, razem spędzane, ich serdeczną poufałość, ich rozmowy i marzenia... W owym czasie Bertin oddawał się także marzeniom. Nawet jego zmysł praktyczny, jego przedwczesna ironia, nie chroniły go od niemożliwych nadziei, od wzniosłych zamiarów uszlachetnienia ludzkości. O, jak przyszłość przedstawiała się różowo ich oczom dziecięcym. Jak w tych wizjach, w tych chwilach cudnego zachwytu, serca ich tajały w przyjaźni i miłości obopólnej!
I oto, co życie zrobiło z nich obydwóch! Ta walka pełna nienawiści, ta niedorzeczna zajadłość Berlina, to deptanie po swych dawnych marzeniach i po przyjacielu, który je wiernie przechowywał on, on, Clerambault dał się również porwać temu samemu zabójczemu prądowi i starał się oddawać każdy cios, aby zranić do krwi swego przeciwnika... A nawet w pierwszej chwili, gdy się dowiedział o śmierci dawnego przyjaciela — (ze zgrozą musiał to wyznać sam przed sobą) — doznał z tego powodu uczucia ulgi!... Jakiżto obłęd ogarnia nas! Jaklżto szał złośliwy zwraca się przeciw nam samym!...
Pogrążony w tych myślach, zabłądził w drodze. Spostrzegł, iż idzie w kierunku przeciwnym, aniżeli do swego domu. Na nieboskłonie, przeciętym antennami projektorów, słychać było straszne wybuchy: zeppeliny nad miastem, groźne pomruki fortów, walkę powietrzną. Te narody, ogarnięte szałem, szarpią się wzajemnie. W jakim celu? Aby dojść tam, gdzie teraz znajduje się Bertin, do nicości, która oczekuje zarówno wszystkich tych ludzi i wszystkie te państwa... I także wszystkich rewolucjonistów, którzy przygotowują inne akty gwałtu, którzy przeciwstawiają tamtym inne ideały mordercze, nowych bogów rzezi, których człowiek wykuwa sam sobie, aby uszlachetnić w ten sposób swe instynkty zbrodnicze.
Ach Boże! Jak to możliwe, że oni nie odczuwają niedorzeczności swych szalonych uczynków, wobec otchłani, w którą się zanurza, wraz z każdym umierającym, cała ludzkość. Miljony istot ludzkich, które żyją ledwie chwilę, wysilają się, aby ją uczynić piekielną, przez swą zajadłą i śmieszną walkę poglądów. Są oni wszyscy żebrakami, mordującymi się wzajemnie o garść miedziaków, które im się rzuca, i które nadomiar są fałszywe. Są wszyscy ofiarami, jednakowo skazanemi, a zamiast się jednoczyć, walczą między sobą... Nieszczęśliwi! Wymieńmy raczej pocałunki pokoju. Na każdem czole, które obok mnie się przesuwa, widzę krople potu śmiertelnego.
Ale fala ludzka, którą napotkał, mężczyżni i kobiety, krzyczeli i wyli z radości
— Upadł! Jeden z nich upadł! Świnie spalą się żywcem...
— A znów te drapieżne ptaki, które unosiły się w górze, triumfowały w sercach swych, pizy każdym pocisku śmiertelnym, który rzucały na dół i na miasto. Tak jak gladjatorzy, którzy się przebijają na arenie, aby zadowolić jakiegoś niewidzialnego Nerona.
O moi biedni towarzysze w łańcuchach!