Clerambault/Część czwarta/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część czwarta Cały tekst |
Indeks stron |
Moreau od niejakiego czasu zachowywał się wobec Clerambaulta dziwnie wyzywająco, W czasie rozmowy przerywał mu w sposób niegrzeczny, cierpki i rozdrażniony. Można było sądzić, że chce go umyślnie dotknąć.
Ale Clerambault nie obrażał się tem wcale. Był pełen litości dla nieszczęśliwego młodzieńca abowiem wiedział, że Moreau cierpi i wyobrażał sobie gorycz młodego życia, złożonego w ofierze, któremu nie może odpowiadać pokarm moralny, cierpliwość i rezygnacja, wystarczający dla żołądka pięćdziesięcioletnego.
Pewnego wieczora, kiedy Moreau był szczególnie nieuprzejmy, a jednak uparł się, aby odprowadzić Clerambaulta do domu, jak gdyby nie mógł się zdobyć na to, aby się z nim rozstać; gdy szedł obok nieco chmurny i milczący, Clerambault zatrzymał się chwilę i biorąc go przyjaźnie za rękę, zapytał go z uśmiechem:
— I cóż, mój biedny chłopcze, nie idzie ci dobrze?
Moreau, zrazu zmieszany, zapanował nad sobą i zapytał oschle, po czem można poznać, że „mu nie idzie dobrze“.
— Po tem, że pan byłeś dzisiejszego wieczora taki niedobry, — odpowiedział Clerambault dobrodusznie.
Moreau zaprotestował.
— Ależ tak. Zadawałeś pan sobie tyle trudu, aby mi wyrządzić przykrość. Tak, choćby nieco przykrości. Wiem bardzo dobrze, że pan tego na serjo, nie pragnie... A gdy taki człowiek jak pan chce komuś sprawić cierpienie, czyni to dlatego ponieważ sam cierpi... Czy nieprawda?
— Wybacz mi pan, — odpowiedział Moreau. — Tak jest, to prawda. Cierpiałem, widząc, że pan nie wierzy w powodzenie naszych planów.
— A pan? — zapytał Clerambault.
Moreau nie rozumiał pytania.
— A pan? powtórzył Clerambault. — Czy pan w nie wierzysz?
— Czy ja wierzę? — wykrzyknął Moreau z oburzeniem.
— Nie, — rzekł łagodnie Clerambault.
Moreau chciał wybuchnąć gniewem, potem rzekł słabym głosem:
— Owszem, wierzę.
Clerambault, idąc kilka kroków naprzód odpowiedział:
— Dobrze, to pańska rzecz. Pan wiesz lepiej odemnie, co myślisz.
Szli czas jakiś, nic nie mówiąc. Po kilku chwilach Moreau chwycił Clerambaulta za ramię i zawołał:
— Jak pan mogłeś to odgadnąć?...
Opór jego był przełamany. Wyznał zwątpienie, jakie się kryło pod jego wolą dążącą do wierzenia, do działania. Toczył go straszny pesymizm. Było to naturalne następstwo przesadnego Idealizmu, śmiertelnie zranionego zawodem swych złudzeń. Dusze religijne w dawnych czasach były bardzo spokojne; stawiały królestwo Boskie poza tym światem, gdzie go nie mógł dosięgnąć żaden wypadek. Ale dusze dzisiejsze, które je umieszczają na tym świecie, w dziełach rozumu ludzkiego i miłości, przejmuje zgroza przed życiem, gdy ono zdmuchnie ich cudowne marzenia. Były także dni, w których Moreau byłby sobie najchętniej rozpruł żyły. Ludzkość cała wydawała mu się gnijącym owocem; widział z rozpaczą klęskę, upadek, zawody wypisane od samego początku na karcie przeznaczeń rodu ludzkiego, robaka lęgnącego się w bujnym kwiecie i nie mógł znieść myśli tego niedorzecznego i tragicznego przeznaczenia, którego ludzie nie mogą nigdy uniknąć. Jak Clerambault, czuł on także, że ma w swych żyłach jad wiedzy i rozumu, ale gdy Clerambault, przezwyciężywszy kryzys widział niebezpieczeństwo jedynie w chaosie duszy, a nie w jej samej istocie, Moreau przerażał się na myśl, że ów jad jest już składnikiem inteligencji. Chorobliwe podniecona wyobraźnia jego wynajdowała różne obrazy, któremi się dręczył, wskazywała mu myśl jako chorobę, która znaczy ród ludzki swojem niezatartem piętnem. Widział już z góry ciężkie nieszczęścia, do których ona wiodła, Czyż nierozgrywało się już przed ich oczyma tragiczne widowisko rozumu, kołyszącego się z pychą dumnego z sił, jakich mu dostarczała wiedza, ufnego w demony przyrody, które mu oddawały pod jego władzę magiczne formułki chemji i w obłędzie tej zbył nagłej potęgi skłaniającego się do samobójstwa!
Ale Moreau był zanadto młody, aby zostać pod brzemieniem tych strasznych widziadeł. Pragnął za wszelką cenę działać, aby nie zostać sam z niemi.
Nie wstrzymujcie nas od czynów! Raczej zachęcajcie nos do nich.
— Mój przyjacielu rzekł Clerambault, nie należy popychać innych do czynów niebezpiecznych, chyba gdy człowiek sam z nimi współdziała. Nie mogę znieść podżegaczy, nawet szczerych, którzy nie dając sami przykładu popychają innych do męczeństwa. Błędem jest, gdy ludzie nakładają sami na siebie obowiązki nadludzkie i nieludzkie. Dla większości ludu jest niezdrowo wysilać się na to, by stać się nadczłowiekiem i jest to, być może, dla nich źródłem bezużytecznych cierpień. Ale każdy człowiek może dążyć do tego, by promienieć w swojem małem kółku światłem wewnętrznem, by szerzyć w niem porządek, spokój, dobroć. I w tem właśnie leży prawdziwe szczęście człowieka.
— To dla mnie niedość, — odpowiedział Moreau.
— To zostawia za wiele miejsca wątpliwościom. Wszystko albo nic.
— Tak wasza rewolucja nie zostawia miejsca wątpliwościom. O wy, serca płomieniste i twarde, mózgi geometryczne! Chcecie mieć wszystko albo nic. Żadnego przejścia stopniowego! A czemże byłoby życie bez takiego przejścia? Ono jest właśnie jego pięknością, jego dobrocią. Prawda, że to piękność krucha, że to dobroć słaba, ale należy ją kochać i pomagać jej, kochać, pomagać, codziennie, na każdym kroku. Świat nie zmienia się nagle i zupełnie, ani przemocą, ani ciosami z łaski zadanemi, ale sekunda po sekundzie przechodzi on w nieskończoność, a człowiek najbardziej maluczki, który to czuje, bierze udział w nieskończoności.... Cierpliwości! Jedna niesprawiedliwość zatarta nie wyzwala ludzkości, ale oświetla jeden dzień swym blaskiem. Potem przyjdą inni ludzie, inne światła, inne dni. Każdy dzień przynosi swoje słońce. Czy chciałby pan temu przeszkodzić?
— Nie możemy dłużej czekać, — odpowiedział Moreau. — Nie mamy czasu. Każdy dzień, który przeżywamy, stawia przed nami zagadnienia, które nas pochłaniają całkowicie i które musimy natychmiast rozwiązać. Jeżeli nie będziemy ich panami, staniemy się ich ofiarami... My?... Nietylko nasze osoby. One już są ofiarami. Ale wszystko, co kochamy, co nas jeszcze wiąże z życiem: nadzieja na przyszłość, zbawienie ludzkości... Patrz pan, co nas przynagla, jakie to dręczące pytania dla tych, którzy przyjdą jutro, dla tych którzy mają dzieci: ta wojna jeszcze się nie skończyła i jest rzeczą niewątpliwą, że swojemi zbrodniami i kłamstwami kryje w sobie groźbę nowych i rychłych wojen. Na cóż wychowuje się dzieci? Na co rosną? Czy po to, aby je rzucić. na ofiarę podobnej rzezi. Jakież tu rozwiązanie możliwe? Rychło się wyczerpie wszystkie środki zapobiegawcze.... Opuścić te państwa zatrute jadem wścieklizny i nienawiści, ten stary kontynent oszalały i wyemigrować? Dokąd? Czyż jest na tej kuli ziemskiej pięćdziesiąt morgów ziemi, gdzieby się mogły schronić dusze uczciwe i niezawisłe? Czy można uczynić jakiś wybór?.. Widzisz pan, że trzeba się zdecydować, albo za rządem, albo za rewolucją. — Inaczej cóż zostaje do zrobienia? Niestawianie oporu złemu? Czy tego pan pragniesz? To może mieć znaczenie tylko w tym razie, gdy człowiek ma wiarę religijną; inaczej jest to rezygnacja baranów, które się dają zarzynać. Ale największa część ludzi niestety nie decyduje się na nic, wolą wcale nie myśleć, odwracają oczy od przyszłości, mamią się, że to, co widzieli i wycierpieli, już się nigdy więcej nie powtórzy... Dlatego my powinniśmy, zamiast nich, powziąć postanowienie i czy chcą, czy nie chcą, popędzić ich naprzód, ocalić ich nawet wbrew ich woli.
— Nie podobałoby mi się to, — odpowiedział Clerambault, — aby ktoś inny za mnie postanawiał i nie chciałbym także za innych decydować. Wolałbym pomóc każdemu, aby był wolny i aby nie krępował wolności drugich. Ale wiem, że żądam za wiele...
— Żądasz pan rzeczy niemożliwych, — zauważył Moreau. — Gdy się raz zaczyna chcieć, nie można się już zatrzymać w drodze. Są tylko dwa rodzeje ludzi: ci, którzy chcą za wiele (jest ich może kilkunastu w całych dziejach ludzkości) — i ci, którzy chcą za mało, ci, którzy nie umieją niczego chcieć. Są to wszyscy inni; to my, to ja sam... Sam pan widziałeś to dobrze... Ja chcę jedynie przez rozpacz.
— Dlaczegoż rozpaczać? — zapytał Clerambault. — Przeznaczenie człowieka wypełnia się codziennie j nikt go nie zna; ono jest tem, czem my jesteśmy. Gdy tracimy odwagę, odbieramy i jemu odwagę.
Ale Moreau odpowiedział z przygnębieniem
— Nie jesteśmy dziś silni. Sądzisz pan, że ja nie widzę, jakie małe widoki ma u nas rewolucja, w obecnych warunkach, po tych zniszczeniach, klęskach ekonomicznych wśród tej demoralizacji i śmiertelnego wyczerpania, spowodowanego wojną cztoroletnią?
I dodał z otwartością.
— Skłamałem pierwszym razem, kiedy pana widziałem twierdząc, że wszyty moi towarzysze odczuwają cierpienie tak samo, jak my i są niem rozgoryczeni. Gillot to potem panu wyjaśnił: jest nas tylko mała garstka. Inni przeważnie dobrzy chłopcy: ale słabi. Oceniają sytuację dość dobrze, ale wolą, zamiast uderzać głową o mur, raczej o tem nie myśleć i wynagradzają to sobie szyderstwem. Ach ten śmiech francuski, to jest nasze bogactwo i zarazem nasza zguba. Jaki piękny, ale równocześnie jaką broń daje w rękę naszym gnębicielom. „Niechaj śpiewają pieśni szyderskie, byleby tylko płacili podatki!“ mówił ów Włoch... „Niechaj się śmieją, byle-by tylko umierali!“ A potem ta straszna siła przyzwyczajenia, o której panu mówił Gillot. Można człowieka do najbardziej niedorzecznych i przykrych warunków życiowych zniewolić, byleby tylko dłużej trwały i byleby był w gromadzie, przyzwyczai się do wszystkiego, do gorąca, do zimna, do śmierci albo do zbrodni. Całej siły odpornej używa człowiek, aby się przystosować, a potem zapcha się w jakiś kąt i nie rusza się z obawy, aby przez jakąś zmianę nie obudził znów swej uśpionej męczarni. Takie straszne znużenie przygniata nas wszystkich. Ody żołnierze nasi powrócą do domu, będą mieli tylko jedno pragnienie: zapomnieć i spać.
— A ten szalony Lagneau, który mówi o tem, że należy wszystko porozbijać na kawałki?
— Lagneau? Znam go dobrze od samego początku wojny. Widziałem go, jak był po kolei zapalonym żołnierzem, marzącym tylko o odwecie i o zaborach, potem znów międzynarodowcem, socjalistą, anarchistą, bolszewikiem, a w końcu głosił zasadę „je mijeu fiche“ (nie dbam o nic). Będzie jeszcze kiedyś zapewno reakcjonistą i pójdzie na któregokolwiekbądź wroga, którego wybierze nasz rząd z pomiędzy naszych dzisiejszych przyjaciół lub nieprzyjaciół... Czy lud podziela nasze przekonanie? Tak jest i tak samo inne sprzeczne z niem przekonania. Lud podziela po kolei wszystkie przekonania.
— Widzę, że pan jesteś rewolucjonistą z rozpaczy, — zauważył, śmiejąc się, Clerambault.
— Jest wielu takich między nami.
— A jednak Gillot powrócił z wojny większym optymistą, aniżeli był poprzednio.
— Gillot może zapomnieć, — odpowiedział z goryczą Moreau, — nie zazdroszczę mu jego szczęścia.
— Nie należy mu go burzyć, — rzekł Clerambault, — Powinien mu pan pomagać, on potrzebuje pańskiej pomocy.
— Mojej? — zapylał Moreau z niedowierzaniem.
— Potrzebuje, aby być silny, by wierzono w jego siłę, Powinien pan w nią wierzyć.
— Czy można wierzyć, czy się tego pragnie?
— Wszak pan — wiesz najlepiej, że nie... ale można wierzyć z miłości.
— Z miłości ku tym, którzy wierzą?
— Czyż człowiek zawsze nie wierzy z miłości? Czyż można wierzyć inaczej, aniżeli przez miłość?
Moreau’a ogarnęło wzruszenie. Jego młodość intelektualna, płonąca i trawiona żądzą wiedzy, cierpiała, jak u najlepszych jednostek z klasy mieszczańskiej, z powodu braku przywiązania braterskiego. Z wychowania dzisiejszego jest wykluczone wspólne pożycie. To pierwotne uczucie ludzkie, stale tłumione, obudziło się zwolna i nieufnie w rowach strzeleckich, w tych rowach, gdzie żywe i cierpiące ciała ludzkie były razem skupione w gęstym natłoku. Ale obawiano się poddać mu się. Zatwardziałość ogólna, lęk przed uczuciowością, ironja zasklepiały serca. Jednak od czasu choroby Moreau’a, powłoka pychy jego była mniej odporna i Clerambault potrafił ją skruszyć bez trudu. Dobrodziejstwa, jakie ten człowiek wyświadczał, polegały na tem, że przy zetknięciu się z nim samolubstwo każdego znikało, albowiem sam był od niego zupełnie wolny. Każdy ukazywał się przed nim, tak jak on przed wszystkimi, w swej prawdziwej postaci, ze swemi słabostkami i błędami, które fałszywa duma uczy ukrywać. Moreau, który poznał na froncie, nie przyznając się do tego sam przed sobą, wyższość ludzi z niższych klas społecznych, swoich towarzyszów lub wyższych stopniem służbowym, odczuwał dla Gillota sympatję i cieszył się, że Clerambault się do niej odwołuje. Clerambault wyjawił mu to, co było jego tajnem pragnieniem, mianowicie, że ktoś potrzebuje jego pomocy.
A równocześnie Clerambault podszepnął Gillotowi, aby był optymistą za dwóch i podtrzymywał tem samem Moreau’a na duchu. Tak tedy obaj, w potrzebie wzajemnego wspomagania się, znaleźli pomoc dla siebie, albowiem wielka zasada życiowa opiewa: „Kto daje, ten ma sam.“
W jakimkolwiek czasie człowiek żyje, jakiekolwiek nieszczęścia go otaczają, nic jeszcze nie jest stracone, póki zostaje jeszcze w duszy rasy tląca iskra męskiej przyjaźni. Obudźcie ją! Zbliżcie do siebie te serca odosobnione, które przejmuje chłód. Niechaj jednym z owoców tej strasznej wojny nerodów będzie przynajmniej zjednoczenie się wybranego kwiatu klas społecznych, związek dwóch młodzieży; oba światy, świat robotników fizycznych i pracowników umysłowych, powinny, uzupełniając się wzajemnie, odnowić przyszłość.