Człowiek śmiechu/Część druga/Księga ósma/Rozdział ósmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ ÓSMY
Byłby dobrym bratem, gdyby nie był dobrym synem.

W galerji nie było już nikogo. Gwynplaine wszedł do półkolistej komnaty, z której wyniesiono wszystkie poprzednie przyrządy, tak że nie było już tam ani śladu obrzędów jego przyjęcia. Świeczniki i zwierciadła, na przemian przy ścianach idące, wskazywały kierunek do wyjścia. Dzięki tej nitce światłości, pośród owego labiryntu komnat i galeryj, bez trudu mógł odnaleźć drogę, którą odbył poprzednio w towarzystwie królewskiego herolda i woźnego od Czarnego Pręta. Nie spotykał już nikogo, prócz chyba starego jeszcze jakiego zapóźnionego para, oddalającego się ciężkim krokiem, z odwróconemi plecami.
Nagle, pośród ciszy tych wszystkich komnat opustoszałych, poczęły go dochodzić niezrozumiałe zrazu wybuchy głosów, rodzaj niby nocnego gwaru, mocno dziwnego w podobnem miejscu. Skierował kroki ku stronie, z której go ten zgiełk dochodził, i znalazł się w obszernym, słabo oświetlonym przedsionku, stanowiącym jedno z bocznych wyjść gmachu Izby lordów. W głębi widać było szerokie szklane drzwi otwarte, poza niemi zajazd, a w nim mnóstwo służby z pochodniami; dalej zaś dziedziniec pałacowy, na którym karoce jeszcze czekały. Stamtąd to dochodził ów zgiełk, który był Gwynplaine zasłyszał.
W przedsionku, tuż pod zwieszoną od sufitu latarnią, stała gromadka ożywiona, rozprawiając, jak się zdawało, nad er burzliwie. Gwynplaine podszedł tam, obrzucony półcieniem.
Była to żwawa sprzeczka. Po tej stronie stało kilkunastu młodych lordów, usiłujących wyjść koniecznie, a tymczasem we drzwiach człowiek jakiś, w kapeluszu, jak i oni, nader wyniośle się temu sprzeciwiał.
Któż był ten człowiek? Tom-Jim-Jack.
Niektórzy z tych panów mieli jeszcze na sobie opończe parowskie; inni już byli całkiem po codziennemu przebrani. Tom-Jim-Jack miał kapelusz z piórami, ale nie białemi, jak parowie, tylko zielonemi z pomarańczową kitką w środku, suknie zaś ozdobnie haftowane złotem mnóstwo też wstążek i koronek, mianowicie u rękawów i szyi. Mówiąc gorączkowo, niemniej gorączkowo wykręcał lewą pięścią rękojeść szpady, przewieszonej przez ramię na złotolitym pasku, na którym, równie jak na pochwie oręża, błyszczały kotwice admiralskie.
Jego to głos wyłącznie słychać było. Mówił zaś następujące słowa:
— Powiedziałem wam, żeście nikczemni. Chcecie, żebym cofnął moje słowa? Dobrze. A więc nie jesteście nikczemnicy, ale niedołęgi. Rzuciliście się wszyscy na jednego. To nie jest tchórzostwo, powiadacie? Niech sobie będzie. Ależ w takim razie jest to conajmniej głupota. Mówiono do was, a wyście nie zrozumieli słowa. Tu, w tej naszej izbie, starzy mają słuch, a młodzi umysł tępy. Nie nadarmom ja jeden z pomiędzy was; prawo mam wszelkie prawdę wam wyciąć w oczy. Ten nowoprzybyły to cudak, nie przeczę temu; gadał niestworzone rzeczy, to prawda, ale były tam i słowa warte zastanowienia. Był to groch z kapustą najniestrawniejszy w święcie, najnędzniej przyprawiony; zanadto często powtarzał: — Czy wiecie? Czy wiecie? — ale też człowiek, który niedalej jak wczoraj jeszcze był jarmarcznym pajacem, niekoniecznie obowiązany jest mówić, jak Arystoteles lub doktór Gilbert Burnet, biskup Sarum. Wzmianka o plugastwie, o lwich grzywach, wreszcie zwrot do pomocników pisarza, wszystko to było w bardzo złym smaku. Do licha, nikt wam w tem nie przeczy. Było to rozwlekłe i nieskładne bajanie, kulawe od początku do końca, a jednak tu i owdzie przeświecały tam błyski nielada. I tak aż nadto dobrze na niego, który się przecież wymowy nie uczył; chciałbym widzieć, czybyście się lepiej popisali! To, co opowiadał o zarażonych trądem, jest rzeczą najprawdziwszą w świecie; zresztą, jeśli rzeczywiście głupstwa prawił, toż ani w tem pierwszy jest, ani ostatni. Wkońcu, moi panowie, wiedzieć chciejcie, że nierad widzę kilku opadających jednego; taka jest już moja fantazja, i upraszam waszych dostojności, ażeby mi wolno było upatrzyć w tem osobistą moją urazę. Żeście mi się narazili, nie moja w tem wina. Niebardzo ja tam silnie wierzę w Boga, to jedno przecież stanowczo mnie o Jego istnieniu przekonywa, że niekiedy zdarza Mu się spełnić dobry uczynek. Tak i tu wielcem Mu wdzięczny, że wreszcie wyciągnął z błota tego całkiem prawowitego Anglji para; zaczem, nie wchodząc nawet w to, czy podobne odkrycie na złe, czy na dobre mi wychodzi, znajduję rzeczą oryginalną oglądać na własne oczy przemianę pełzającego stonoga w orlę skrzydlate, czyli, innemi słowy, Gwynplaina w lorda Clancharlie. Milordowie, zabraniam wam być innego zdania, niż moje. Żałuję mocno, że nie widzę pomiędzy wami Lewisa de Duras. Znieważyłbym go z wielką przyjemnością. Panowie, wiedzieć chciejcie, że Fermain Clancharlie znalazł się tu, jak lord prawdziwy, wy zaś, jak hecarze. Bowiem, co do jego śmiechu, nie jest on wcale jego winą. A wyście się śmiali z tego śmiechu. Widziałże kto, żeby się śmiano z cudzego nieszczęścia? Otóż jesteście głuptasy. I to głuptasy okrutne. Jeżeli wam się zdaje, że z wasby się śmiać nie można, wierutnie się mylicie; zaledwieście podobni do ludzi, i to jeszcze ubieracie się Bóg wie po jakiemu. Milordzie Hoversham, widziałem niedawno twoją kochankę, jest ohydna. Księżniczka, ale małpa. Panowie śmieszkowie, powtarzam, że radbym mocno słyszeć którego z was, mówiącego rozsądnie choćby pół minuty. Mnóstwo ludzi gada, ale mało kto mówi co się zowie. Sądzicie, że coś umiecie, dlatego, że, zanim zasiedliście jako parowie na ławach Westminsteru, siedzieliście jako osły w Oxfordzie i Cambridge, w kolegjum Gonewill i Cains. Ja wam tu śmiało patrzę w oczy. Bezwstydnieście się popisali z przyjęciem nowego towarzysza. Powiadacie, że to potwór. Tak jest, przyznaję to, ale potwór rzucony na pastwę zwierzętom. W każdym razie wolałbym być nim, niż wami. Byłem na posiedzeniu, siedząc na dawnem mojem miejscu, jako domniemany dziedzic parostwa, i wybornie wszystko słyszałem. Nie miałem tam prawa się odezwać, ale niemniej mam prawo być szlachcicem. Cała wasza uciecha piekielnie mię znudziła. A ja, kiedy mi się co nie podoba, to gotów jestem pójść choćby na górę Pondlehill, by urwać tam trawę, która, jak wiadomo, ściąga piorun na tego, kto się jej dotknie. Z tego tedy powodu przybyłem właśnie czekać was tu przy wyjściu. Czasem porozmawiać nie zawadzi, a my właśnie mamy z sobą do pogadania. Czyście się też nie domyślali, że w tym razie mnie samemu ubliżacie? Bądź co bądź, szanowni panowie, czuję w sobie nieprzepartą chętkę zabić któregokolwiek z was tu obecnych. Otóż wiedzcie wszyscy, ilu was tu jest, Tomaszu Tufton, hrabio Thanet, Savage, hrabio Rivers, Karolu Spencer, hrabio Sunderland, Laurence Hyde, hrabio Rochester, wy, baronowie, Gray de Rolleston, Cary Hundson, Escrick, Rockingham, ty, mały Carteret, ty, Robercie Darcey, hrabio Holderness, ty, Williamie, wicehrabio Halton, i ty, Ralfie, książę Montagu, i wszyscy inni, którzy będą chcieli, że ja, Dawid Dirry-Moir, żołnierz marynarki, wyzywam was, zaledwie dając wam czas do wybrania sobie sekundantów, i czekam choćby tego jeszcze wieczora, choćby natychmiast, albo jutro, jak i kiedy zechcecie, w dzień biały, w noc czarną, przy słońcu czy przy pochodniach, wszędzie, gdzie będzie dosyć miejsca na długość dwóch oręży, i mądrze uczynicie, bacznie opatrzywszy kurki swoich pistoletów oraz ostrza szpad, mając na uwadze, żem sobie zrobił postanowienie pozostawić próżne miejsca na ławach, na których zasiadacie. Ogle Cavendish, przygotuj się dobrze i pomyśl o swojej dewizie: Cavendo tutus. Marmaduku Sanglade, dobrzebyś zrobił, by, tak jak twój przodek Gundold, kazać wieźć za sobą trumnę. Jerzy Booth, hrabio Warington, nie zobaczysz już palatyńskiego hrabstwa Chester i twego labiryntu na wzór Krety i wysokich wieżyczek Dunham Massie. A co do lorda Vanghau, jest dosyć młody, by gadać impertynencje, i za stary, by za nie odpowiadać; zażądam zadośćuczynienia za jego słowa od jego siostrzeńca Ryszarda Vanghau, członka Izby Gmin za miasto Merioneth. Ciebie, Johnie Campbell, hrabio Greenwich, ciebie zabiję jak Achon zabił Matasa, ale uderzeniem wprost nie ztyłu, gdyż mam zwyczaj pokazywać serce a nie plecy ostrzu rapiera. I tak zrobię, jak mówię, milordowie. Także konno czy pieszo, wszystko mi jedno. Nawet na środku ulicy, jeżeli chcecie, w Piccadilly albo w Charing-Cross, gdzie — mam nadzieję — powydłubują kamienie z bruku dla ułatwienia nam spotkania, podobnie jak to zrobiono w dziedzińcu Luwru dla pojedynku Gwizjusza z Bassompierrem. Wszyscy. Czy słyszycie? Z wszystkimi wami bić się chcę. Zawiadamiam was, mości panowie, że ani myślę dopuścić, żebyście sobie więcej pozwalali w mojej obecności. I jako żywo, dam się wam we znaki. Póki życia nie daruję wam, żeście wyśmiali lorda Fermaina Clancharlie. On sto razy więcej wart, niż wy wszyscy. Jako Clancharlie, ma w żyłach tę samą krew szlachetną, którą wy macie; jako Gwynplaine zaś, ma rozum, którego wam braknie. Sprawę jego za moją przyjmuję, jego zniewagę za moją zniewagę, wasze zaś drwiny moim gniew m płacę. I zobaczymy, kto z tego wszystkiego żyjącym wyjdzie, gdyż ja was na śmierć wyzywam, na wszelką broń i na wszelkie możebne sposoby, ażebyście sobie wybrać mogli taką śmierć, jaką zechcecie; a ponieważ tyleż się okazaliście motłochem, ile szlachtą, chcę zastosować wyzwanie do różności waszego uzdolnienia, i z tego powodu wolno wam wybrać broń wszelką, poczynając od szpady, której używają książęta, aż do pięści, którą sobie oberwańcy uliczni miażdżą podłe gnaty.
Na ten szalony potok słów, dumna garstka lordów zimnym tylko odpowiedziała uśmiechem.
— Zgoda — rzekli.
— Ja wybieram pistolety — odezwał się Burlington.
— Ja zaś — rzekł Escrick — staroświecki pojedynek w szrankach, na osęk i maczugę.
— A ja — rzekł Holderness — walkę na dwa noże, jeden długi, drugi krótki, z obnażonem aż do pasa ciałem.
— Lordzie Dawidzie — rzekł hrabia Thanet — wszakżeś ty podobno Szkot? Otóż ja wybieram clajmorę.
— Ja szpadę — rzekł Rockingham.
— A ja — rzekł książę Ralph — wybieram pięść. To broń daleko szlachetniejsza.
A wtem Gwynplaine wystąpił z cienia.
Podszedł wprost ku temu, którego dotąd miał za Tom-Jim-Jacka i w którym teraz począł się domyślać całkiem czego innego, i rzekł:
— Dziękuję, milordzie. Ale rzecz ta cała do mnie jednego należy.
Wszystkie głowy ku niemu się zwróciły.
Gwynplaine bliżej jeszcze przystąpił. Czuł, że go coś pociąga ku temu człowiekowi, którego słyszał jak nazywano lordem Dawidem, a który był może czemś więcej jeszcze, niż jego obrońcą.
Ale, widząc go, Dawid wtył się cofnął.
— A, to ty! — zawołał. — To i ty tu? Jakże się to wybornie składa. Mam ja i z tobą coś do załatwienia. Tylko co poważyłeś się mówić o pewnej kobiecie, która, kochanką będąc Linnaeusa Clancharlie, sprzeniewierzyła mu się dla drugiego.
— Tak jest, mówiłem to.
— A więc, mości panie, znieważyłeś pamięć mojej matki.
— Twojej matki? — zawołał Gwynplaine. — W takim razie, domyślałem się tego, w takim razie jesteśmy...
— Braćmi — odrzekł lord Dawid.
I, to mówiąc, uderzył w twarz Gwynplaina.
— Tak jest, braćmi jesteśmy — mówił dalej. — Co sprawia, że się z sobą bić możemy. Bowiem z równymi tylko bić się można. A któż równiejszy komu od brata? Za chwilę przyślę ci moich świadków. Niedalej jak jutro staniemy do walki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.