Człowiek śmiechu/Część druga/Księga ósma/Rozdział siódmy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy się drzwi zamknęły, kiedy już i woźny od Czarnego Pręta był z powrotem, lordowie delegaci opuścili urzędowe swe miejsca i zasiedli przed ławami książąt, każdy gdzie mu przynależało. W tedy lord kanclerz głos zabrał:
— Milordowie, ponieważ ciągnące się już od dni kilku obrady nad billem, zalecającym zwiększyć o sto tysięcy funtów szterlingów uposażenie roczne Jego Królewskiej Wysokości Księcia małżonka najmiłościwszej naszej pani, obecnie za wyczerpane już i zamknięte uważać należy, przejdziemy zatem do głosowania, a to, stosownie do dawnego zwyczaju, poczynając od najmłodszego na ławie baronów. Lord każdy, po wymienieniu swego nazwiska winien. wstać i odpowiedzieć: przystaję, albo nie przystaję. Poczem wolno mu wymienić powody swojego przekonania, jeśliby to za stosowne uznał. Mości pisarzu, chciej przystąpić do zbierania głosów.
Tu pisarz parlamentu, stojący, roztworzył szeroki foljał, leżący na złoconem podwyższeniu, który był księgą imienną wszystkich parów Anglji.
Najmłodszym Izby był w owym czasie lord Jan Hervey, mianowany baronem i parem w roku 1703. Od niego pochodzą dzisiejsi margrabiowie Bristolu.
Pisarz zawołał:
— Milord Jan Herwey, baron Hervey.
Na to wezwanie wstał z miejsca swego staruszek w płowej peruce i rzekł:
— Przystaję.
— Poczem usiadł.
Pomocnik pisarza zaciągnął głos do księgi.
Pisarz ciągnął dalej:
— Milord Francis Seymour, baron Convey de Kiltultagh.
— Przystaję — szepnął przez zęby, zaledwie napół podnosząc się z miejsca, bardzo wykwintny młodzieniec, z twarzyczką pazia, który ani się domyślał, że miał być dziadem margrabiego Hertford.
— Milord Jan Leweson, baron Gower — mówił dalej pisarz.
Lord ten, z którego wyjść mieli książęta Sutherlandu, wstał i rzekł, siadając znowu: — Przystaję.
Pisarz ciągnął dalej:
— Milord Heneage Finch, baron Guernesey.
Pradziad hrabiów d’Aylesworth, niemniej młody i wytworny od przodka margrabiego Hertford, godnie odpowiadając swojej dewizie: Aperto vivere voto:
— Przystaję — zawołał wyniośle.
Podczas gdy siadał, pisarz przyzywał piątego z porządku barona:
— Milord Can, baron Grandville.
— Przystaję — odrzekł, wstając i siadając, lord Grandville de Potheridge, na którym w roku 1709 wygasnąć miało jego parostwo.
Pisarz przeszedł do szóstego:
— Milord Karol Mountague, baron Halifax.
— Przystaję — rzekł lord Halifax, noszący tytuł, pod którym miało wygasnąć nazwisko Mountague, podobnie jak już poprzednio wygasło Saville. Nawiasem mówiąc, Mountague co innego jest, niż Montagu, oraz Mountacute.
Do swojego głosu lord Halifax dodał jeszcze następną uwagę:
— Książę Jerzy ma wprawdzie uposażenie jako małżonek Jej Królewskiej Mości, ma także inne jeszcze jako książę Duński, jako książę Cumberlandu i jako lord wielki admirał Anglji i Irlandji, ale nie ma żadnego, jako generalissimus. Jest to wielka niesprawiedliwość. Należy tedy jej zapobiec, w sprawie samego ludu angielskiego.
Poczem wychwalać począł wiarę chrześcijańską, surowo ganić papistów i zakończył, raz jeszcze potwierdzając swoje przyzwolenie.
Pisarz znowu czytał dalej:
— Milord Krzysztof, baron Barnard.
Lord Barnard, z którego początek wziąć mieli książęta Cleveland, wstał i rzekł:
— Przystaję.
Poczem siadał z ostrożnością, bowiem miał przepyszne wyłogi koronkowe, które zaprawdę warto było zauważyć. Był to zresztą skądinąd bardzo zacny pan i dzielny żołnierz ten lord Barnard.
Podczas kiedy się to działo, pisarz, przechodząc do następnego nazwiska, nieco się jakoś zawahał. Poprawiwszy okularów, pilniej się nieco niż wprzódy w listę lordów wpatrzył, poczem, prostując głowę, rzekł wreszcie:
— Milord Fermain Clancharlie, baron Clancharlie i Hunkerville.
Na to Gwynplaine wstał i rzekł:
— Nie przystaję.
Wszystkie głowy, jak jedna, ku niemu się zwróciły. Gwynplaine stał. Snopy światła, bijące od świeczników, umieszczonych po obu stronach tronu, żywo w twarz uderzały, uwydatniając ją wpośród tej sali przymroczonej, z wyskocznością zarysów maski, ukazującej się na tle tumanu.
W chwili tej Gwynplaine uczynił był wysilenie, które, jak to wiemy, przy pewnem natężeniu woli, było mu możebnem. To, coby komu drugiemu wystarczyło do ukrócenia dzikości tygrysa, u niego sprowadzało na chwilę wyraz powagi na twarz, przykrojoną do wiekuistego śmiechu. Długo to jednak trwać nie mogło; można się oprzeć temu, co jest dla nas prawem lub przeznaczeniem, ale tylko na krótko; toż i odmęt morski dźwiga się niekiedy wbrew prawom ciążenia, wzdyma w trąbę i staje się górą, ale pod warunkiem, że wróci znowu do urównania się w płaszczyznę. Było coś podobnego i w owej walce z sobą Gwynplaina. W chwili, którą uważał za przedziwnie uroczystą, nadludzkiem niemal naprężeniem woli, nie na dłużej jednak, jak na oka mgnienie, rzucił sobie na czoło ponurą zasłonę swojej duszy; precz odepchnął od siebie swój uśmiech nieuleczalny; słowem, z tej twarzy, którą mu wbrew jego woli urobiono, wszelki wyraz uciechy wycofał. W chwili tej był już tylko przerażający.
— Któż jest ten człowiek? — ogólnie pytano.
Niewypowiedziany dreszcz przeleciał po wszystkich ławach. Włosy te zjeżone gęstym lasem, te wgłębienia czarne pod brwiami, to przenikające wejrzenie oczu, których dobrze widać nie było, dzikie kształty tej głowy, na której kojarzyły się w sposób groźny światła z cieniami, wszystko to dziwnie było przeszywające. Przechodziło to najwybujalsze oczekiwania. Jakkolwiek lekceważąco wprzódy mówiono o Gwynplainie, to przecież, ujrzawszy go, znaleziono potężnym. Ci nawet, którzy na coś dziwnego byli przygotowani, pokazało się, że czegoś podobnego się nie spodziewali. Wyobrazić sobie, na górze poświęconej bogom, w uroczystość pogodnego wieczoru, gdy zebrali się wszyscy wszechmocni, i twarz Prometeusza, rozorana dziobem sępa ukazująca się nagłe jak krwawy księżyc na widnokręgu. Olimp spostrzegający Kaukaz, jakąż wizją! — Więc też starzy i młodzi, z roztwartemi usty, milczący, utopili tylko wzrok w Gwynplainie.
— Naraz starzec ogólnie bardzo poważmy, który w życiu i wypadków dużo i ludzi widział i który był przeznaczony na księcia, Tomasz hrabia Warton, wstał przerażony.
— Co to ma znaczyć? — zawołał.
— Kto się ośmielił wprowadzić tego człowieka do Izby? Wydalić go stąd!
I wyniośle zwracając się ku Gwynplainowi, rzekł:
— Co za jeden jesteś? Skąd się wziąłeś?
Gwynplaine odpowiedział:
— Z otchłani!
I, krzyżując ręce na piersiach, powiódł okiem po całem zgromadzeniu.
— Kto ja jestem? Nędza jestem. Milordowie, mam z wami do pomówienia.
Milczeli wszyscy, Gwynplaine mówił dalej:
— Milordowie, stoicie wgórze. Bardzo to dobrze. Należy sądzić, że Bóg do tego ma swoje powody. Posiadanie władzy macie, dostatki, środki wszelkiego rodzaju uciech, nieporuszone słońce na waszym zenicie, władzę bez granic, używanie bez podziału, ogromne zapomnienie o wszystkich, co nie są wami. Niech i tak będzie. Cóż, kiedy i pod wami znajduje się także coś. Czy tylko nie ponad wami? Otóż milordowie, przybywam zwiastować wam rzecz może dla was nową. Istnieje ród ludzki na świecie.
Zgromadzenia są podobne do dzieci; wypadki są dla nich niespodziankami, których się boją i które lubią. Zdaje się niekiedy, że sprężyna się rozpręża i że z dziury wyskakuje djabeł. Tak we Francji Mirabeau, także potwornie brzydki.
Gwynplaine, w chwili obecnej, czuł w sobie dziwne jakieś spotężnienie. Tłum ludzi, do którego się przemawia, jest niby trójnogiem. Znajdujesz się wtedy, możnaby powiedzieć na samym wierzchołku góry z dusz utworzonej. Czujesz tam pod stopą drganie ludzkich wnętrzności. Gwynplaine nie był już tym człowiekiem, który nocy poprzedniej przez chwilę stał się niemal małym. Tumany nagłego wyniesienia, które go zrazu oszołomiły, stopniowo wgórę się unosząc, rozrzewniały i przejrzystem i się stałym słowem, że tam, gdzie poprzednio próżność kusiła Gwynplaina, obecnie powołanie m u się nastręczało. Tem, co go zrazu obniżyło, tem samem teraz urastał. Jaśniał teraz jednym z tych wielkich błysków, które obowiązek z siebie: krzesze.
Wkoło Gwynplaina zewsząd wołać zaczęto:
— No, no, słuchajmy, słuchajmy!
On tymczasem, nadludzkiem wysileniem, trzymał na swojej twarzy surowe i posępne powściągnięcie, poza którem drżał niesfornie wiekuisty śmiech jego potworny, gotów się wymknąć lada chwila, na podobieństwo dzikiego, tylko co ujarzmionego rumaka.
Mówił dalej:
— Jestem tym, który przychodzi z przepaści. Milordowie! Wyście wielcy i bogaci. To niebezpieczne. Korzystajcie z nocy. Ale uważajcie, istnieje wielka moc, świt. Jutrzenka nie może być zwyciężona. Przyjdzie. Już nadchodzi. Ma ona w sobie niepowstrzymany pęd dnia. I któż przeszkodzi tej procy rzucić słońce w niebo? Słońce, to prawo. Wy, wy, jesteście przywilejem, Trwóżcie się. Prawdziwy pan domu zastuka do drzwi. Kto jest ojcem przywileju? Przypadek. A kto jest jego synem? Nadużycie. Ani przypadek ani nadużycie nie są trwałe. Jeden i drugi mają złe jutro. Ostrzec was przychodzę. Przychodzę przed wami samymi wasze szczęście zaskarżyć. Powstało ono z cudzego nieszczęścia. Macie wszystko i to „wszystko“ składa się z „nic“ innych. Milordowie! Jam adwokat zrozpaczony, który się podjął bronić sprawy przegranej, którą jednak Bóg wygra. Jam nic innego, tylko głos. Wysłuchać mię musicie. O, wielcy Anglji parowie! Jam przyszedł odsłonić oczom waszym ogromne maluczkich rojowisko. Pochylam się pod brzemieniem tego, co, mam do powiedzenia. Od czego tu zacząć? Nie wiem. Wpośród ogromnego cierpień rozproszenia rozpierzchającą się moją zbierałem obronę. Jak sobie teraz pocznę? Ona mię przygnębia; więc bezładnie rzucę ją przed siebie. Czyż ja przewidzieć mogłem możność: jej wypowiedzenia? Nie więcej ode mnie zdumieni jesteście. Wczoraj jeszcze pajacem byłem, dziś jestem lordem. Głęboka to igraszka! Czyja? Czegoś nieznanego. Zadrżyjmy wszyscy! Milordowie! Cały nieba błękit jest po waszej stronie. Całego tego niezmierzonego świata ogromu świąteczną tylko oglądacie szatę; ale dowiedzcie się, że są tam i powszednie cienie. Wśród was nazywam się lord Fermain Clancharlie, ale właściwą moją nazwą jest Gwynplaine — imię biedaka! Nędzarz jestem, Wykrojony z materjału wielkości praypadkowem woli wyższej upodobaniem. Oto moje dzieje. Są wśród was tacy, co znali mojego ojca; jam go nigdy nie znał. Stroną swą średniowieczną łączy się on z wami, jam mu pokrewny od strony wygnania. Bóg nieomylnie tylko działa. W otchłań rzucony zostałem. Poco? Abym dno jej zbadał. Nurek jestem, który z tej głębi prawdy perłę wynosi. Mówię, bo wiem. Wysłuchać mię musicie. Wycierpiałem. Wypatrzyłem, O, niedola nie czcze to słowo. Ubóstwo — jam w niem wzrósł; chłód — jam w nim drżał; głód — jam z niego przymierał; pogarda — jam ją znosił; trąd jam go doznał; upokorzenie — jam je ze łzami połykał. A teraz wyrzucę je z siebie i wszystkie te nędze u stóp się wam rozbryzną i rozpłyną. Wahałem się nimem przyszedł na miejsce, na którem teraz jestem, gdyż mam gdzieindziej inne obowiązki. I nie tu jest moje serce. To co się we mnie działo nie obchodzi was; gdy człowiek, którego nazywacie wodnym od Czarnego Pręta, przyszedł po mnie z polecenia kobiety, którą zwiecie królową, chciałem przez chwilę odmówić. Ale wydało mi się, że ukryta ręka Boga pcha mię w tę stronę, i usłuchałem. Poczułem, że trzeba, bym wszedł pomiędzy was. Dlaczego? Z powodu moich wczorajszych łachmanów. Bóg mię zmieszał ze zgłodniałymi, bym przemówił wśród sytych. O, miejcie litość! Oh, nie znacie tego strasznego świata, do którego myślicie należeć; tak wysoko, jesteście nazewnątrz; ja wam powiem, co to jest. Doświadczenie mam. Przychodzę z pod ucisku. Mogę wam powiedzieć ile ważycie. O, wy panowie, czy wiecie czem jesteście? Czy widzicie, co robicie? Nie. A! Wszystko jest straszliwe. Nocy jednej, burzliwej nocy, mały, opuszczony, osierocony, sam pośród niezmiernego stworzenia, wszedłem w tę ciemność, którą wy nazywacie społeczeństwem. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, było prawo pod postacią szubienicy; drugą, było bogactwo, było wasze bogactwo, pod postacią kobiety zmarłej z zimna i głodu; trzecią, była przyszłość, pod postacią konającego dziecka; czwartą, było dobro, prawda, sprawiedliwość, pod postacią włóczęgi, mającego za jedynego towarzysza i przyjaciela, wilka.
Tu, owładnięty dotkliwem wzruszeniem, uczuł Gwynplaine, jak mu się łkanie rzuciło do gardła, skutkiem czego — o straszliwa sprzeczności! — gwałtownym wybuchnął śmiechem. W oka mgnieniu wrażenie się udzieliło. Ponad zgromadzeniem całem chmura ciężyła; pęknąć ona mogła w grozę, tymczasem pękła od śmiechu. Tak jest, śmiech, rozpasana pustota, odrazu wszystkich lordów porwała.
Zgromadzenia ludzi władczych błaznują z wielką ochotą. Mszczą się w ten sposób za swoją powagę.
Śmiech królów jest podobny do śmiechu bogów; ma zawsze odrobinę okrucieństwa.
Lordowie wybornie się bawić poczęli. Wkrótce drwiny przyłączyły się do śmiechu; poczęto klaskać mówcy i obrzucać go zniewagami. Stąd i zowąd rzucono ku niemu mnóstwo pociesznych wykrzyków, wesoły to był grad, ale zarazem kaleczący.
— Dobrze, Gwynplainie! — Dzielnie, śmiejący się człecze! — Wybornie, mordo z Green-Boxu! — Przepysznie, ryju z Tarinzeau-Fieldu! — A, przyszedłeś dać nam tu twoje przedstawienie! No, no, szczekaj dalej! — To mi zabawna bestja! — Ale jak to się śmieje to bydlę! — Jak się masz, pajacu? — Witaj, lordzie klownie, — Cóż tam więcej powiesz jeszcze? — I to ma być par Anglji, ten tam... — Niech mówi! — Niech się nie waży gadać! — Tak, taki — Dalej!
Lord kanclerz sam nie wiedział, co zrobić ze swoją osobą.
Jeden z lordów, James Butler, książę Ormond, trąbkę do ucha przyłożywszy, gdyż był głuchy, spytał na cały głos swego sąsiada, księcia Saint-Albana:
— Jakie on dał votum?
Tam ten wrzasnął w niebogłosy:
— Nie przystaję.
— Ha, ha! Nie dziwię się wcale — odpowiedział pytający. — Kto ma twarz podobną...
Kiedy się tłum rozpierzcha — a zebrania podobne tłumem także są — niech kto spróbuje znów go sprowadzić w kupę. Wymowa jest wędzidłem; jeśli to wędzidło pęknie, ogół wtedy na kieł bierze i dopóty wierzga, dopóki ze strzemion mówcy nie wysadzi. Ogół słuchaczy nienawidzi mówcy. Nikt na to dosyć nie zwraca uwagi. Ściągać cugle zdaje się w takim razie jedyną ucieczką, a właśnie żadną nie jest. A przecież każdy mówca tem się zwykł ratować. Zachowawcze to niby przeczucie. Zrobił i Gwynplaine tę próbę.
Chwilę popatrzał na tych śmiejących się ludzi.
— A więc. — zawołał — naigrawajcie się z nędzy! Milczeć, parowie Anglji! Sędziowie, obrony wysłuchajcie. O, błagam was, litość miejcie. Litość nad kim? Litość nad wami. Kto jest w niebezpieczeństwie? Wy sami. Czyż nie widzicie, że jesteście na wadze i że na jednej szali jest wasza potęga a na drugiej wasza odpowiedzialność? Bóg was waży. Oh! Śmiać się przestańcie. Raczej zastanowić się chciejcie. To wahanie się wagi bożej, to drżenie sumienia. Nie jesteście źli. Jesteście ludźmi, jak inni; ani lepszymi, ani gorszymi. Myślicie, że jesteście bogaci, a jeśli jutro będziecie chorzy, zobaczycie jak drży w gorączce wasza boskość. Jedniśmy warci drugich. Zwracam się ku popędom uczciwym, bo się tu znajdują; zwracam się ku podniosłym umysłom, bo i tych tu nie braknie; zwracam się ku szlachetnym duszom, bo i tych tu pod dostatkiem. Jesteście ojcami, synami lub braćmi, zatem doznawać musicie wzruszeń serca. Kto z was dzisiejszego poranku zbudzenie się swojego dziecięcia oglądał, koniecznie dobrym być musi. Wszystkie serca są sobie równe; a ludzkość nie czem innem jest jak sercem. Między uciskającymi a uciskanymi różnica polega tylko na miejscu, w którem się znajdują. Nogi wasze stąpają po głowach, to nie wasza wina. To wina społecznej wieży Babel. Poroniona budowla, cała w nawiasach. Jedno piętro przygniata drugie. Posłuchajcie mnie; ja wam wszystko opowiem. O, ponieważ potężni jesteście, bądźcie drugim braćmi; ponieważ wielcy jesteście, miejcież, słodycz w duszy. Gdybyście wiedzieli, na com ja patrzał! Niestety, wdole jakaż męka! Rodzaj ludzki jest w katowni. Ilu niewinnych potępionych! Brak światła, brak powietrza, cnoty brak; niema nadziei; i co najstraszliwsze, czeka się. Zdajcie sobie sprawę z tej nędzy.
Są w Anglji istoty, które w śmierci żyją. Znajdziecie tam dziewczęta od ósmego roku życia wydane na pastwę rozpuście, w dwudziestym roku zgrzybiałej już dosięgające starości. Co zaś do srogości kar, to te są dziwnie straszliwie. Mówię nieco bez związku, słów nie dobieram ani myśli. Prawię, co mi do głowy przychodzi. Niedalej jak wczoraj, jako żywo, widziałem człowieka łańcuchami spętanego i nagiego, kamieniami gniecionego, konającego w powolnej męczarni. Czy wiecie o tem? Nie. Gdybyście wiedzieli, co się dzieje, żaden z was nie śmiałby być szczęśliwy. Kto z was naprzykład był kiedy w Newcastle-on-Tyne? W kopalniach tamtejszych ludzie węgiel żują dla oszukania własnego głodu. W hrabstwie Lancaster jest Ribblechester, ludne niegdyś miasto, które tak zubożało, że dziś to tylko wioska licha. Nie uważam, żeby Książę Jerzy duński potrzebował sto tysięcy gwinej więcej. Godzi się, ażeby przyjmowano do szpitali nędzarzy chorych, nie każąc im zgóry płacić kosztów pogrzebu. W Caernarvon, w Traith-maur, w Traith-bichan ludzie z głodu umierają i przeciążenia pracą. W Stratfordzie trujących wyziewami bagien niema za co wysuszyć. W Lancashire wszystkie fabryki sukna, z powodu wygórowanych opłat, pozwijano.
Wszędzie roboty brak. Czy wiecie wy o tem, że rybacy w Harlech trawę morską jadają, ilekroć chybi połów śledzi? Czy wiecie, że w Burton-Lazers znajdują się jeszcze trądem dotknięci biedacy, do których strzelają strażnicy, ilekroć głód zmusi ich do wyjścia z kryjówek, w których są oblegani? W mieście Ailesbury, którego jeden z was jest lordem, głód jest rzeczą najpowszedniejszą w świecie. W Coventry, w którem tylko co tak hojnie uposażyliście biskupa, ludzie łóżek nie znają po chatach i, już od dziecka przyuczając się w dołach ziemnych sypiać, zamiast od kolebki rozpoczynać życie, rozpoczynają je od grobu. Ja na własne moje oczy widziałem to wszystko, milordowie. Milordowie, czy wiecie kto płaci podatki, które wy uchwalacie? Ci, którzy konają. Niestety, mylicie się. Idziecie fałszywą drogą. Zwiększacie nędzę nędzarza, żeby powiększyć bogactwo bogacza. Trzebaby robić przeciwnie. Co, brać od pracowitego, żeby dawać bezczynnemu, brać od obdartego, żeby dawać sytemu, brać od nędzarza, żeby dawać księciu! O, tak, mam starą krew republikańską w żyłach. Brzydzę się tem wszystkiem. Tych królów nie znoszę! I jak kobiety są bezwstydne! Opowiadano mi smutną historję. Oh, nienawidzę Karola I!-go! Kobieta, którą mój ojciec przenosił nad życie, zdradzając go haniebnie, oddala się temu królowi, jak pierwsza lepsza nierządnica, podczas gdy mój ojciec umierał na wygnaniu! Karol II, Jakób II; po nicponiu drań! Co jest w królu? Człowiek, słaby i wątły poddany potrzeb i chorób. Poco król? Tę królewskość pasorzytniczą wydymacie. Z tej glisty ziemnej robicie boa dusiciela. Z tego solitera robicie smoka. Łaski dla biednych! Zwiększacie podatki na korzyść tronu. Miejcie się na baczności przed prawami, które uchwalacie. Uważajcie na to bolesne mrowisko, które rozgniatacie. Spuśćcie oczy. Spojrzyjcie koło waszych stóp. O wielcy, istnieją mali! Miejcie litość. Tak, litość nad sobą, gdyż tłumy konają, i dół umierając sprowadza śmierć góry. Śmierć jest końcem, który nie omija żadnego członka. Gdy noc nadchodzi, nikt nie zachowuje kawałka dnia. Czy jesteście egoistami? Ratujcie innych. Zguba okrętu nie jest obojętna żadnemu pasażerowi. Niema utonięcia tych bez pochłonięcia tam tych. Oh, wiedzcie o tem, otchłań jest dla wszystkich.
W tem miejscu śmiech ogólny, niepowstrzymany, jeszcze bardziej spotężniał. Zresztą, by rozśmieszyć zebranie, wystarczało to, co jego słowa miały niezwykłego. Śmiesznym być nazewnątrz, w głębi boleścią wezbrawszy, jestże mocniej upokarzające cierpienie? Jestże głębszy powód do wściekłości? Właśnie Gwynplaine znajdował się w tem położeniu. Słowa jego działać chciały w jednym kierunku, twarz jego zupełnie co innego sprawiała, cóż za sprzeczność straszliwa! Więc też głos jego przybrał nagle zgrzytające wybuchy:
— Jakże sobie są radzi ci ludzie! Niech i tak będzie. Ironja staje twarzą w twarz przed agonją, Szyderczy śmiech ubliża charkotowi konania. Są oni wszechmocni! Możliwe. Dobrze. Zobaczymy. Oh, jestem jednym i nich. Jestem także jednym z was, o wy biedni! Król mię sprzedał, biedny mnie w dom przyjął. Kto mię okaleczył? Książę.
Kto mię uzdrowił i żywił? Biedak umierający z głodu. Jestem lordem Clancharlie, ale pozostaję Gwynplainem. Jestem połączony z wielkimi, a należę do małych. Jestem wśród tych, którzy używają, i z tymi, którzy cierpią. Ah, to społeczeństwo jest fałszywe. Kiedyś przyjdzie prawdziwe społeczeństwo. Wtedy nie będzie już panów, będą wolni żyjący. Nie będzie władców, będą ojcowie. Taka jest przyszłość. Nie będzie już czołobitności, ani płaszczenia się, ani niewiedzy, ani ludzi, zwierząt roboczych, ani dworaków, ani lokai, ani królów, tylko światło! Tymczasem ja jestem, mam prawo, używam go. Czy jest to prawo? Nie, jeżeli je wyzyskuję dla siebie. Tak, jeśli go używam dla wszystkich. Będę mówił do lordów, będąc jednym z nich. O moi bracia z dołu, powiem im waszą nędzę. Powstanę z garścią łachmanów ludu w dłoni i potrząsnę nad panami nędzą niewolników, i nie będą już mogli oni, uprzywilejowani i aroganccy, pozbyć się wspomnienia niedoli, i uwolnić się, oni, książęta, od bólu biednych, i trudno, jeśli to robactwo, i tem lepiej, jeśli ono spadnie na lwy.
Tu, zwróciwszy się ku pomocnikom pisarza, którzy klęczący pisali przy czwartym wańtuchu:
— Cóż to ja tu za ludzi widzę na kolanach? — zawołał. — Co wy tam robicie? Wstańcie, ludźmi przecie jesteście.
Ten nagły zwrot ku podwładnym, których lordowi nawet spostrzec się nie godzi, do najwyższego stopnia uciechę obudził. Poprzednio wołano tylko: brawo! obecnie krzyczeć poczęto: hurra! Klaskanie w ręce zmieniło się już w tupanie. Sądziłbyś, żeś w Green-Boxie. Tylko że tam śmiech ogólny był czcią oddawaną Gwynplainowi, tu zaś na proch go miażdżył. Zabić, jest ostatecznym wysiłkiem pośmiewiska. Wesołość człowiecza robi czasem co może, żeby życia pozbawić.
Śmiech zmienił się tu zaprawdę w czynną obelgę. Jak grad zewsząd leciały dowcipki. Najgłupszą stroną zgromadzeń bywa to, że usiłują mieć rozum zbiorowy.
Przesadzające się pomiędzy sobą drwiny zwykle nabok usuwają rzecz, zamiast się nad nią zastanowić, i wydają na nią potępiający wyrok, zamiast ją rozwiązać. Wypadek wszelki jest niby znakiem zapytania; wyśmiewać go jest to wyśmiewać zagadkę. Poza nią stoi sfinks; a ten się nie śmieje.
— Tu. i ówdzie słychać było najsprzeczniejsze wykrzyki:
— Dosyć! Dosyć! — Niech mówił Niech mówi!
William; Farmer, baron Leimpster, rzucał Gwynplainowi w twarz obelgę, jaką niegdyś Ryc-Quiney rzucił był Szekspirowi:
— Histrio! Minta!
Lord Vaughan, człowiek stateczny, dwudziesty dziewiąty z rzędu na ławie baronów, wołał:
— Wracamy znowu do czasów, w których przemawiały zwierzęta. Pośród ust ludzkich bydlęca morda się odezwała.
— Słuchajmy tedy, co nam prawi osioł Balaama — dodał lord Yarmouth.
Ten lord Yarmouth miał nos podobny do kartofla i całkiem krzywą gębę.
— Bezbożny Linnaeus ukarany jest w swojej mogile. Syn płaci za ojca — mówił Jan Hough, biskup Coventry, ten sam, którego uposażenie Gwynplaine był zaczepił.
— On kłamie — twierdził lord Cholmley, prawnik z zamiłowania, — To, co mu się podoba nazywać torturą, jest poprostu ciężką i twardą karą, bardzo pożyteczną przy badaniu. Tortura wcale w Anglji nie istnieje.
Tomasz Wentworth, baron Raby, zwracał się do kanclerza:
— Milordzie kanclerzu, racz zamknąć posiedzenie.
— Nie, nie, nie! Niech mówi dalej! Bawi nas! Hurra! Hep, hep, hep!
Tak wołali młodzi lordowie; wesołość ich w szal przechodziła. Czterech zwłaszcza niemal odchodziło od zmysłów z uciechy i zarazem nienawiści. Byli to: Laurence Hade, hrabia Rochester, Tomasz Tufton, hrabia Thanet, oraz wicehrabia Hatton i książę Montagu.
— A do budy, Gwynplainie! — mówił Rochester.
— Precz! Precz z tym błaznem! — krzyczał Thanet.
Wicehrabia Hatton wyciągnął groszaka i rzucił go Gwynplainowi.
I John Campbell, hrabia Greenwich, Savage, hrabia Rivers, Thompson, baron Haversham, Warrgton, Escrik, Rolleston, Rockingham, Carteret, Langdale, Bauester, Maynard, Hundson, Caernarvon, Cavendish, Burlington, Robert Dorcy, hrabia Holderness, Other Windsor, hrabia Plymouth, przyklaskiwali.
Prawdziwa wrzawa, niewiadomo już pandemonionu czy panteonu, wpośród której najzupełniej już przepadały słowa Gwynplaina. Słychać było tylko czasami:
— Strzeżcie się!
Ralph, książę Montagu, niedawno wyszły z Oxfordu, mający jeszcze swój pierwszy zarost, zszedł z ławy książąt, na której zasiadał dziewiętnasty, i stanął z rękoma skrzyżowanemi naprzeciw Gwynplaina. Istnieje w klindze miejsce, które najlepiej tnie, i w głosie ton, który najbardziej obraża. Montagu przybrał ten ton i, śmiejąc się szyderczo w nos Gwynplainowi, zawołał:
— Co ty powiadasz?
— Ja przepowiadam — odpowiedział Gwynplaine.
Śmiech wybuchnął z nową silą. A pod tym śmiechem ciągłym basem grzmiał gniew. Jeden z parów małoletnich, Lionel Cranseild Sackville, hrabia Dorset i Middlesex, podniósł się w swojej ławce, nie śmiejąc się, poważny jak przystało przyszłemu prawodawcy, i, bez słowa, spojrzał na Gwynplaina swoją świeżą dwunastoletnią twarzyczką, wzruszając ramionami. Co miało ten skutek, że biskup Saint-Asaph pochylił się do ucha biskupa Saint-David siedzącego koło niego i rzekł, pokazując Gwynplaina: — Oto szaleniec! — i pokazując dzieciaka: — Oto mędrzec!
Z zamętu najróżnorodniejszych drwinek wylatywały pojedyncze głośniejsze wykrzyki:
— A to paszcza smocza! — Co znaczy całe to błazeństwo? — Toż to zniewaga dla Izby! — Cóż za wyjątkowa bestja podobny człowiek! — Ależ to wstyd, sromota! — Zamknąć posiedzenie! — Nie, niech wygada swoje! — No, szczekaj, pajacu!
Lord Lewis de Duras, trzymając się za boki, wolał:
— Ach, ach! Ratujcie, umrę ze śmiechu. Proponuję wotum dziękczynne w następujących słowach: Izba lordów dzięki składa Green-Boxowi.
Gwynplaine, jak sobie przypominamy, marzył o całkiem innem przyjęciu.
Kto się kiedy wdzierał po piaszczystej a stromej pochyłości, ponad zawrotną gdzieś przepaścią; kto czuł, jak mu się pod rękami, pod paznogciami, pod łokciami, pod kolanami, pod stopami usuwa i wymyka punkt oparcia; kto, obsuwając się zamiast naprzód iść po tej odpychającej spadzistości, oddany na pastwę trwogom runięcia, zapadając zamiast się dźwigać, zstępując zamiast się podnosić, zwiększając tylko pewność zguby wysiłkami dostania się do szczytu, i za każdem niemal poruszeniem zwolna coraz groźniej ginąc, czuł straszliwie zbliżanie się ku sobie otchłani i wcześnie już doświadczał przechodzącej mu po kościach złowrogiej upadku drżączki, niby rozwartą paszczę widząc pod sobą — taki tylko zrozumiećby potrafił wrażenia Gwynplaina.
Czuł, jak się zapadało pod nim to, ku czemu piąć się spróbował; ci bowiem, do których skierował mowę, okazał? się otchłanią.
Znajdzie się zawsze ktoś do wyrzeczenia słowa, w którem wszystko się streszcza.
Lord Searsdale jednem wykrzyknięciem wypowiedział wrażenia całego zgromadzenia:
— Poco tu przyszedł ten potwór?
Bezprzytomny z oburzenia wyprostował się Gwynplaine koawulsyjnem, drgnięciem. Peczem, wszystkich bystrym ogarniając wzrokiem, rzekł przejmująco:
— Poco tu przyszedłem, pytacie? Przyszedłem, toby być straszliwym. Potworem jestem? Nie, jam lud. Jestem wyjątkiem? Nie, jam taki jak wszyscy. Wyjątkiem wy jesteście. Wy jesteście chimerą a ja rzeczywistością. Nie, jam Człowiek:! Jam straszliwy Człowiek śmiechu! Który się śmieje z czego? Z was, z siebie samego, z wszystkiego. Śmieję się, to ma znaczyć: płaczę.
Tu się wstrzymał przez chwilą.
Zaległo milczenie, śmiechy trwały, ale cichsze. Mógł pomyśleć, te to niejakie skupienie uwagi. Odetchnął i ciągnął dalej:
— Śmiech ten na mojem czole, król położył. Ten śmiech wyraża utrapienie powszechne. Ten śmiech oznacza nienawiść, wymuszone milczenie, wściekłość, rozpacz. Ten śmiech jest wytworem tortur. Ten śmiech jest wymuszonym śmiechem. Gdyby Szatan miał ten śmiech, śmiech ten skazywałby Boga. Ale wieczny nie jest podobny do śmiertelnych; będąc absolutem, jest sprawiedliwy; i Bóg nienawidzi uczynków królów. Ah, myślicie, że jestem wyjątkiem! Ja jestem symbolem. O wszechpotężni głupcy, otwórzcie oczy. Jestem wcieleniem wszystkiego. Przedstawiam ludzkość taką, jaką ją jej władcy zrobili. Człowiek jest kaleką. To, co mnie zrobiono, zrobiono rodzajowi ludzkiemu. Wypaczono mu prawo, sprawiedliwość, prawdą, rozum, inteligencję, tak jak mnie oczy, nozdrza i uszy; tak jak mnie, włożono mu w serce kloaką gniewu i bólu, a na twarz maskę zadowolenia. Tam gdzie spoczywał palec boży, oparły się szpony króla. Potworne nałożenie. Biskupi, parowie i książęta, lud, to cierpiący głęboko, który się śmieje na powierzchni. Milordowie, mówię to wam, lud, to ja. Dzisiaj go uciskacie, dziś drwicie ze mnie. Ale przyszłość to ciemna odwilż. Co było kamieniem, staje się falą. Wygląd stałości zmienia się w zalanie. Trzask, i po wszystkiem. Przyjdzie godzina, w której wstrząs złamie wasz ucisk, ryk odpowie na wasze drwiny. Ta godzina już przyszła — tyś do niej należał, o mój ojcze! Ta boża godzina przyszła, nazywała się Rzecząpospolitą, wypędzono ją, ona wróci. Tym czasem pamiętajcie, że ciąg królów zbrojnych w szpadę został przerwany przez Cromwella zbrojnego w topór. Drżyjcie. Zbliżają się nieprzekupne rozwiązania, obcięte paznokcie odrastają, języki wyrwane unoszą się, stają się językami ognistemi rozrzuconemi z wiatrem ciemności i wyją w nieskończoność; głodni pokazują swoje bezczynne zęby, raje zbudowane na czeluściach piekielnych chwieją się, ludzie cierpią; cierpią, cierpią, i to co jest wgórze się chyli, i to co jest wdole się rozwiera, cień chce być światłem, potępiony zaprzecza wybranemu, to lud, mówię wam, nadchodzi, to człowiek się wznosi, to początek końca, to czerwona jutrzenka katastrofy, i oto co jest w tym śmiechu, z którego się śmiejecie! Londyn jest wieczną zabawą. Dobrze. Anglja jest od końca do końca wołaniem. Tak. Ale słuchajcie: wszystko, co widzicie, to ja. Macie zabawy, to mój śmiech. Macie wesela publiczne, to mój śmiech. Macie śluby, święcenia i koronacje, to mój śmiech. Macie narodzenia książąt, to mój śmiech. Macie nad sobą grzmot piorunu, to mój śmiech.
I jakżeż się tu oprzeć rzeczom podobnym! Wesołość znowu wybuchnęła, tym razem pognębiająca. Ze Wszystkich rodzajów lawy, któremi krater ust ludzkich wybucha, najjadowitsze jest, rozradowanie. Żaden tłum nie oprze się zarazie szkodzenia na wesoło. Nie wszystkie egzekucje odbywają się na rusztowaniu, i ludzie, gdy się tylko zbiorą, czy będą tłumem czy zgromadzeniem, mają zawsze wśród siebie gotowego kata, którym jest sarkazm.
Niema katuszy, dającej się porównać z męczarnią obrzuconego pośmiewiskiem nędzarza. Właśnie katuszę podobną Gwynplaine cierpiał. Rozradowanie wokoło niego kamienowaniem mu było i rzucaniem żwiru w oczy. Był zarazem zabawką i wypchaną lalką, nawet poprostu tarczą strzelniczą. Skakano wokoło niego, wołano: Fora! — pokładano się ze śmiechu, tupano nogami z rozkoszy. Nabok poszła cała powaga miejsca. Chwytano się za rabaty. Majestat miejsca, purpura sukien, skromność gronostajów, in folio peruk, nic nie mogło przeszkodzić. Lordowie śmiali się, biskupi śmiali się, sędziowie śmiali się. Ława starców się rozweseliła, ława dzieci skręcała się ze śmiechu. Arcybiskup Canterbury dawał kuksańca arcybiskupowi Yorku. Henryk Compton, biskup Londynu, brat hrabiego Northampton, za boki się trzymał. Lord kanclerz wzrok spuszczał, by ukryć śmiech. A przy kratkach, posąg szacunku, woźny Czarnego Pręta, śmiał się.
Gwynplaine blady, skrzyżował ręce; i otoczony temi wszystkiemi twarzami młodemi i staremi, na których widniała wielka uciecha homerycka, w tym wirze klaskań w dłonie, tupań i okrzyków, w tem błazeńskiem szaleństwie, którego był środkiem, w tym wspaniałym wylewie śmiechu, pośród tej wesołości olbrzymiej, miał w sobie grób. Skończyło się. Nie mógł już opanować ani swojej twarzy, która go zdradzała, ani swoich słuchaczy, którzy mu wymyślali.
Nigdy wieczne prawo fatalne, groteskowość związana ze wzniosłością, śmiech odbijający ryk, parodja w objęciach rozpaczy, sprzeczność między tem czem się jest a tem czem się być wydaje, nie wybuchły z większą grozą. Nigdy bardziej złowrogie światło nie rozjaśniło głębokiej nocy ludzkiej.
Gwynplaine świadkiem był stanowczego rozbicia całej treści swego przeznaczenia jednym wybuchem śmiechu. Nie było już na to najmniejszej rady. Można się podnieść z upadku, ale, nigdy ze zmiażdżenia. A właśnie wszechpotężne wyśmianie na drobny proch go rozbijało. Nic już odtąd możebnem nie było. Wszystko od otoczenia zależy.
Co niegdyś zwycięstwem się stawało W Green-Boxie, w Izbie lordów upadkiem tylko było i klęską ostateczną. To, co tam zwało się oklaskiem, tu na potępienie wychodziło. Czuł w tej chwili niejako odwrotną stronę swojej maski. Z jednej strony tej maski była życzliwość ludu przyjmującego Gwynplaina; z drugiej nienawiść możnych, odrzucających lorda Fermaina Clancharlie. Z jednej strony przyciąganie, z drugiej odpychanie, obie siły sprowadzające go w ciemność. Czuł się jakby napadniętym ztyłu. Los ma zdradzieckie ciosy. Wszystko się później wytłomaczy, ale tymczasem, przeznaczenie jest pułapką i człowiek wpada w potrzask. Myślał, że się wznosi, witał go ten śmiech, — apoteozy mają grobowe zakończenie. Wytrzeźwię — smutneż to jest słowo! Wieszcza mądrość z upojenia urasta. Gwynplaine; spowity zewsząd w tej okrutnej wesołością swoją nawałnicy, dumał posępnie.
Szaleństwo śmiechu prąd to niepowstrzymany. W zebraniu, wesołością porwanem, niema już kierowniczej igły magnesowej. Nikt tam już nie wiedział, ani dokąd idzie, ani co czyni. Nie pozostawało nic innego, tylko zakończyć posiedzenie.
Więc też lord kanclerz, „wzgląd mając na nieprzewidziany wypadek“, odłożył dalszy ciąg głosowania do jutra. Izba rozchodzić się poczęła. Lordowie, królewskiemu krzesłu pokłony oddając, oddalali się gromadkami. Słychać było jeszcze śmiechy, gubiące się w głębi korytarzy. W salach podobnych, oprócz drzwi urzędowych, znajduje się jeszcze mnóstwo innych, poukrywanych bądź w obiciu, bądź we wgłębieniach, przez które bardzo szybko komnata wypróżniać się może. Niebawem sala była pusta. Stało się to prędko bardzo i niemal bez przejścia. Miejsce tłumnego tylko co zgiełku prawie odrazu milczącem się stało.
Pogrążenie się w dumaniu zachodzi tak daleko, że wkońcu człowiek sądzi, iż znajduje się gdzieś poza obrębem zjawisk tutejszego świata. Gwynplaine ocknął się nagle. Był sam. Wokoło pustka milcząca. Nie spostrzegł nawet, że zamknięto posiedzenie.
Wszyscy parowie znikli, nawet jego dwaj starzy towarzysze. Tu i owdzie snuli się tylko jeszcze posługacze izbowi, czekający dla naciągnięcia ław pokrowcami i pogaszenia lamp, póki się „Jego Dostojność“ nie oddali. Machinalnie tedy włożył kapelusz na głowę, wyszedł ze swojej ławki i skierował się ku wielkim drzwiom otwartym na galerję. W chwili, kiedy przebywał zaporę, woźny jakiś zdjął z niego płaszcz pstrowski. Gwynplaine zaledwie to zauważył. W chwilę potem znajdował się w galerji.
Posługacze, którzy się tam znajdowali, zauważyli ze zdziwieniem, że ten lord wyszedł nie oddając pokłonu tronowi.