Człowiek śmiechu/Część druga/Księga czwarta/Rozdział czwarty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Otóż, jak powiedzieliśmy, stosownie do surowych przepisów policyjnych ówczesnych, zawezwanie kogoś przez wapentake’a znaczyło zarazem rozkaz wszystkim obecnym zachowania się biernie.
Kilku jednak ciekawszych sprobowało towarzyszyć orszakowi, prowadzącemu Gwynplaina.
Był i Ursus pomiędzy nimi.
Zrazu całem tem zajściem mocno został odurzony, w błąkającem się jednak swojem życiu niejednokrotnie ze złośliwemi niespodziankami mając do czynienia, posiadał w tym razie uzdolnienie, któreby jedynie z przytomnością umysłu kapitana okrętu, przywołującego całą osadę statku w razie groźnej potrzeby, porównać można. W tej okoliczności osadę statku zastępowały wszystkie zasoby umysłowe Ursusa.
Coprędzej otrzeźwił się z odurzenia i począł się namyślać. Nie było tu czasu na wzruszenia, ale należało się uzbroić na wszelki możliwy wypadek.
Gotowym być na wszystko jest obowiązkiem każdego, komu nie braknie w głowie oleju.
Nie wysilać się nad zrozumieniem położenia, ale działać. Więc też natychmiast Ursus naradzać się z sobą począł.
Co tu było do zrobienia?
Po odejściu Gwynplaina, znajdował się wpośród dwóch obaw, jakby między młotem i kowadłem: jedną z nich była obawa o Gwynplaina, która mu nakazywała iść za nim, drugą zaś obawa o siebie, nakazująca mu zostać.
Ursus niewięcej posiadał nieustraszoności od muchy, tyleż zaś miał obojętności, co czułokrzew. Trudno opisać, jak się trząsł ze strachu. Zdobył się jednak na bohaterstwo postąpienia wbrew prawu, idąc za wapentake, tak go udręczał niepokój z powodu Gwynplaina.
To się dopiero bać musiał, kiedy się zdobył na podobną odwagę!
Do jakich to nieraz cudów waleczności śmiertelny przestrach popycha zająca!
Ścigana sama przeskakuje najstraszliwsze przepaści. Być wystraszonym aż do zuchwalstwa jest tylko jedną z odmian przerażenia.
Gwynplaine raczej porwany został, niż ujęty. Rzecz cała odbyła się tak szybko, że na rynku, mało zresztą zaludnionym w tej porze dnia, zaledwie się na tem spostrzeżono. Niemal nikt na całej przestrzeni Tarrinzeau-fieldu ani się domyślał, że wapentake przyszedł porwać Człowieka Śmiechu. To tłomaczy, dlaczego tak mało tego było świadków.
Przez przechodniów zaś, skutkiem starannego zapuszczenia sobie na twarz kapelusza, oraz otulenia się płaszczem, Gwynplaine także niełatwo mógł być poznany.
Przed udaniem się wślad Gwynplaina, Ursus przedsięwziął w domu niektóre ostrożności. Wziął na bok gospodarza, pachołka szynkowni, również Fibi i Vinos, i zalecił im najściślejsze o wszystkiem przed Deą milczenie; żeby ani się ważono powiedzieć jej cośkolwiek o tem, co zaszło; żeby jej wytłomaczono zajęciami około gospodarstwa nieobecność ich obu; że zresztą była to chwila, w której Dea miała zwyczaj kłaść się na spoczynek, zanim zaś się obudzi, oni już obaj będą z powrotem; wszystko to bowiem jest tylko nieporozumienie jakieś, mistake, jak mówią w Anglji, tedy z całej tej rzeczy łatwo im się przyjdzie zupełnie wytłomaczyć przed władzą. Otóż niech się nikt nie waży pisnąć choć słówka o tem Dei. Tak dopiero rzeczy zarządziwszy, udał się w drogę.
Za Gwynplainem usiłował iść, ile możności nie zwracając na siebie uwagi. Trzymał się ztyłu jak mógł najdalej, w taki jednak sposób, żeby Gwynplaina ani na chwilę nie stracić z oczu. Śmiałość w czatowaniu jest odwagą ludzi nieśmiałych.
Zresztą, jakkolwiek przybory ku temu wielce były uroczyste, Gwynplaine mógł być poprostu zawezwany do stawienia się przed jakąś podrzędną władzą z przyczyny mało znaczącego przekroczenia.
Ursus wmawiał w siebie, że się to zapewne skończy na poczekaniu.
Zresztą zaraz się rzecz wyjaśni samym już kierunkiem pochodu owej towarzyszącej Gwynplainowi straży, w chwili kiedy jej wyjść przyjdzie z rynku, ażeby się zapuścić w ciasne uliczki Little-Strandu.
Jeśliby się zwrócili w lewo, znak to, że sprawa się załatwi w ratuszu Southwarku. W takim razie rzecz to małej wagi, poprostu będzie tu szło o jakie drobne przekroczenie przeciwko miejskim przepisom, za co bura od urzędnika; w najgorszym zaś razie parę szylingów kary, poczem winowajca zostanie puszczony, i przedstawienie „Zwyciężonego Zamętu“ po starem u dzisiejszego jeszcze odbędzie się wieczora. Żywa dusza się nawet na niczem nie spostrzeże.
Jeśliby się zaś straż zwróciła w prawo, ha! — w takim razie kusa rada.
W stronie tej znajdowały się wcale nieprzyjemne miejsca.
W chwili, kiedy wapentake na czele swego oddziału przybył do wejścia w uliczki, Ursus z bijącem sercem wytężył wzrok. Bywają chwile, w których dusza cała w oczy zbiega.
W którą też stronę skręcą?
Skręcili w prawo.
Zadrżały nogi pod Ursusem i zmuszony był oprzeć się o mur, żeby nie upaść.
Nic mniej szczerego jak wyrazy: Chcę się dowiedzieć, co mnie czeka. Rzeczywiście bowiem wcale sobie człowiek prawdy w tym względzie nie życzy. Przeciwnie, lęka się jej jak najbardziej. W skład trwogi wchodzi poczęści nieokreślony wysiłek, wszelką pewność odpychający. Nie przyznałbyś się do tego, ale radbyś się wtedy cofnąć; jeśliś zaś naprzód poszedł, gorzko sobie to wymawiasz.
Właśnie się Ursus w podobnym znalazł wypadku. Pomyślał bowiem, drżąc cały:
— Oj, źle, do djabła! Co mi teraz po tej wiadomości? Nacóż się przyda iść dalej za Gwynplainem?
Wbrew jednak podobnej uwadze, tem bardziej przyśpieszył kroku, ażeby ani na chwilę nie zgubić z oczu orszaku i nie zerwać tym sposobem jedynej nici, jaka go jeszcze łączyła z Gwynplainem.
Gromadka posuwała się powoli, skutkiem uroczystej swej cechy.
Wapentake szedł na jej czele.
Zamykał ją zaś urzędnik straży bezpieczeństwa.
Porządek ten utrudniał pochód.
Niezrównana wspaniałość, na jaką tylko ceklarz zdobyć się może, świetniała zewsząd z owego urzędnika. Ubiór jego trzymał środek pomiędzy przepychem honorowej szaty doktora nauk wyzwolonych z Oxfordu oraz skromnym czarnym przyodziewkiem kandydata teologji z Cambridge. Przystrojony był wcale po pańsku, narzucony zaś z wierzchu płaszczykiem podbitym norweskiemi królikami. Miał w sobie jednocześnie coś gotyckiego i zarazem nowszego, na głowie bowiem jeżyła mu się peruka, jak u Lamoignona, rękawy zaś miał z wylotami od łokci na wzór Tristana Pustelnika. Duże jego okrągłe oczy zdawały się zjadać Gwynplaina swoim sowim wyrazem. Stąpał w sposób miarowy. Niepodobnaby znaleźć na świecie wstrętniejszego poczciwca.
Ursus, na chwilę z tropu zbity, dopędził znowu niebawem orszak, dzięki opóźnieniu, jakiemu ten uległ, zaskoczony na cmentarzu kościelnym przez zgraję psów i dzieci; w tym bowiem właśnie porządku (dogs and boys) wyrażają się o podobnych zbiegowiskach, wielce częstych naonczas w Londynie, stare sprawozdania policyjne z owej epoki.
Że jednak człowiek, prowadzony w ten sposób dokądkolwiek, nie bywał znowu tak rzadkim wypadkiem, a do tego każdy ma jakieś własne czynności do załatwienia, wkrótce tedy i ci nawet, co się byli wraz z Ursusem z miejsca ruszyli, stopniowo się na mieście rozeszli. Tym sposobem Ursus sam pozostał.
Orszak minął dwie kaplice, stojące tuż naprzeciw siebie, to jest Świątynię Religjonistów, oraz Ligi Halleluiah, dwóch sekt ówczesnych, które do dziś dnia istnieją.
Poczem snuł się wężykiem z uliczki w uliczkę, wybierając niezabudowane place, ścieżki porośnięte trawą i puste okolice; idąc jak najbardziej krętemi drogami.
Wreszcie nagle się zatrzymał.
Było to w bardzo ciasnym jakimś zaułku. Nigdzie domu; u wejścia tylko w tę uliczkę sterczało parę odwiecznych ruder. Po jednej zaś i po drugiej stronie ciągnął się nieprzerwany szereg murów, niski po lewej, wysoki zaś z prawej strony. Mur wyższy brudno wyglądał, architektury zaś był saksońskiej, z wyzębieniami, strażnicami, oraz ogromnemi kratami, oplatającemi ciasne otwory. Zato nigdzie okna; gdzieniegdzie tylko szczeliny, będące staremi strzelnicami od śmigownic i kusz ręcznych. U stóp tego muru, niby wejście do kretowiska, dostrzegać się dawały drzwiczki niewielkie, a zwłaszcza bardzo niskie.
Furtka ta, oprawna w ciężkie kamienne odrzwia łukowe, posiadała zakratowane okienko, żelazną kołatkę, szeroki zamek, grube i węzłowate wrzeciądze, do tego nabita była zewsząd gwoździami, oraz wzmocniona tęgiemi blachami i szynami, tak że się wydawała raczej z żelaza, niż z drzewa.
W całym zaułku nie było żywego ducha. Nigdzie też przechodniów. Słychać było tylko tuż obok zgiełk nieustający, właśnie jakby zaułek sąsiadował z jakim potokiem. Był to jednak poprostu hałas ulicznego tłumu i przejeżdżających powozów. Prawdopodobnie po drugiej stronie ciemnej budowli znajdowała się wielka jakaś ulica, zapewne główna w dzielnicy Southwarku, ta sama, co to jednym końcem wychodzi na drogę ku Canterbury, drugim zaś przytyka do Londyńskiego mostu.
Przez całą tedy długość pomienionego zaułka czatownik, oprócz orszaku prowadzącego Gwynplaina, z pewnością nie ujrzałby innej ludzkiej twarzy, jak pobladłe rysy Ursusa, czającego się ostrożnie w cieniu przez mur rzucanym i patrzącego ciekawie, jakkolwiek dziwnie się bał swej ciekawości. Przez ostrożność schronił się był Ursus w jedno z zapadłych wgłębień, w zakrętach uliczki.
Tymczasem orszak uszykował się w porządku przed opisanemi powyżej drzwiczkami.
Gwynplaine, jak wprzódy, znajdował się pośrodku, tylko że tym razem wapentake z laską swoją stał za nim.
Urzędnik straży bezpieczeństwa podniósł kołatkę i uderzył nią trzy razy.
Na ten znak otworzyło się okienko.
Wtedy urzędnik straży rzekł:
— W imieniu Panującego!
W tej chwili ciężkie dębowe drzwiczki ze zgrzytem wykręciły się na zawiasach, i ukazał się w głębi otwór ziejący zimnem i wilgocią, na podobieństwo wejścia do podziemnej pieczary. Straszliwe jakieś sklepienie gubiło się tam wśród mrocznej dali.
Niebawem Gwynplaine znikł pod tem sklepieniem.