Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga druga/Rozdział dziesiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Burza to dzicz olbrzymia.

Naraz patron pochwycił tubę:
Cargate todo, hombres. Baczność na bloki! Pociągnąć podwójne liny — zahaczyć górą — poderwać dolne żagle — przytroczyć górne! Ku zachodowi! Na pełną wodę! Dziobem na beczkę! Dziobem na dzwon! Tam przestronno być musi. Jeszcze nie wszystko stracone.
— Próbujcie — rzekł doktór.
Powiedzmy mimochodem, że owa beczka z dzwonem, rodzaj ślepej latarni, dopiero w r. 1820 z miejsc tamtych została usunięta. Żyją jeszcze, choć już bardzo starzy, żeglarze, którzy ją pamiętają. Ostrzegała ona, ale zwykle zapóźno.
Rozkazu patrona usłuchano natychmiast. Langwedokczyk pracował jako trzeci majtek. Zresztą wszyscy pomagali, jak mogli. W oka mgnieniu, można powiedzieć, że nie zwinięto żagle, ale je zdarto; wprawiono w ruch wszystkie bloki, poruszono wszystkie węzły, poprzytraczano wszystko aż do najdrobniejszej linki; poprzeciągano wpoprzek liny drabinowe, które tym sposobem posłużyły do utrwalenia stanowiska masztów ukośnych; silnie utwierdzono maszt środkowy; pozabijano gwoździami klapy bocznych otworów, co miało posłużyć niejako do zrobienia okrętu ile możności nieprzystępnym wodzie. Jakkolwiek manewru dopełniono nader pospiesznie, niemniej jednak dokładnie. Orka, słowem, postawiona została na stopie najrozpaczniejszego jak być może uproszczenia. W miarę jednak, jak statek, uprzątając z siebie wszystko, ile mógł się zmniejszał, wzrastało wzburzenie przeciw niemu, równie powietrza jak wody. Wysokość przewalających się w ciemności bałwanów dochodziła niemal rozmiarów podbiegunowych.
Orkan, niby oprawca, któremu pilno, rozpoczął wreszcie ćwiertować statek. W oka mgnieniu nastało jakby straszliwe rozszarpywanie. Gniazda bocianie zleciały jakby zdmuchnięte, wyższe żagle poszły w szmaty, osłony pomostów w drzazgi, sam pomost wymieciony został do czysta, maszt prysł w połowie, słowem klęska zdawała się wszystko na cztery wiatry roznosić. Nareszcie pękły nawet liny główne, choć na długość czterech sążni wkoło kotwic okręcone.
Natężenie magnetyczne, właściwe nawałnicom śnieżnym, niemało dodawało linom kruchości. Pękały tyleż skutkiem działania nieujętego prądu, ile z powodu szaleństwa wichrów. Mnóstwo łańcuchów, ześliznąwszy się z bloków, przestało już działać w jakikolwiek sposób. Zręby przednie, zarówno jak i kręgi belkowania od tyłu, uginały się i trzeszczały pod uporczywym naciskiem wichru. Nareszcie bałwan jakiś silniejszy zerwał busolę i uniósł ją razem z budką. Inny porwał czółno uczepione u przedniego masztu, stosownie do dziwnego asturyjskiego obyczaju. Inny oderwał poprzeczny z przodu maszt wraz z żaglami. Inny wreszcie Najświętszą Pannę od sztaby i klatkę latarniową.
Rudel już tylko pozostał.
Brak latarni zastąpiono granatem, który kłakami natkawszy i zalawszy smołą, powieszono na krańcu zgięcia dzioba.
Maszt na dwoje strzaskany, najeżony furczącemi szmatami żagli, mnóstwem pozrywanych lin, pogruchotanych bloków i drągów zawadzał na pomoście. Padając, zdruzgotał prawą burtę statku.
Patron, zawsze stojący przy sztabie, wołał:
— Dopóki jeszcze sterować można, nic nie stracone. Szlachetne członki jeszcze w statku żyją. Toporów! Siekier! Maszt w morze! Oczyścić pomost!
Osada i podróżni zarówno pałali gorączką stanowczego boju. Dano kilka potężnych cięć topora; maszt runął do reszty; zepchnięto go poprzez krawędź statku. Pomost został oswobodzony.
— A teraz — rzekł znowu patron — weźcie jaki tęgi postronek i przywiążcie mię do sztaby.
Przywiązano go do rudla.
Przez czas, kiedy go przywiązywano, śmiał się. Krzyczał z całych płuc ku morzu:
— Wyj, czarownico, wyj! Miałem ja nie taką robotę przylądka Machichaco.
I kiedy go przykrępowano, schwytał rudel obiema pięściami, z tą radością szaloną, którą daje tylko niebezpieczeństwo.
— Wszystko dobrze, dzieci! Niech żyje Nąjświętsza Panna z Buglozy! A teraz ku zachodowi!
A wtem nadszedł ogromny wał poprzeczny i całym ciężarem zwalił się na tył statku. Zawsze wpośród burzy zjawia się ten rodzaj fali-tygrysa, bałwan dziki i stanowczy, który widocznie zmierza ku jakiemuś zgóry oznaczonemu miejscu, czas jakiś jakby na brzuchu pełza po powierzchni morza, aż nagle wyskakuje, i z rykiem i zgrzytaniem zwala się na statek zrozpaczony i rozrywa go w kawały. Pośród zachłyśnięcia się pianą odmętu, zdającego się chłonąć całą tylną część Matutiny, słyszeć się dał trzask głuchy, zwiastujący jakieś zdruzgotanie. Kiedy się na chwilę uspokoiła nieco ta zapalczywa trzaskawica morza i nocy, kiedy się nareszcie ukazał znowu tył statku, nie było tam już ani patrona, ani rudla.
Wszystko naraz zostało oderwane.
I sztaba i człowiek, którego do niej przykrępowano, poszły sobie razem z falą w tym rażącym zamęcie nawałnicy.
Przywódca gromady bystro spojrzał w ciemności i zawołał:
— Te burlas de nosotros?[1]
Po tym buntowniczym wykrzyku słyszeć się dał inny:
— Kotwicę rzucić! Ratować patrona!
Skoczono do kołowrotu. Łańcuch zgrzytnął, zapadła kotwica. Orki nie miały zwykle więcej nad jedną. Na nic się to nie przydało. Dno było z żywej skały, rozpasanie się wód ogromne. Pękł łańcuch, jakby włosek cienki.
Kotwica pozostała na dnie morza.
Ze sztaby pozostał już tylko anioł, poglądający przez lunetę.
Od tej chwili orka była już tylko rozbitym czerepem. Matutina stała się już nieuleczalnie obezwładnioną. Ten statek zręczny, niedawno jeszcze temu skrzydlaty i niemal straszliwy w swoim pędzie, stał się teraz bezsilny. Nie miał już w sobie cząstki jednej, któraby nie była strzaskana lub wywichnięta. Sparaliżowany i bierny, był posłuszny dziwacznym zachceniom żeglugi bez rudla. Na to, ażeby w ciągu kilku minut z lotnego orła pełzający mógł się zrobić kaleka, trzeba wyjątkowego szaleństwa, jakie tylko na morzu spotkać można.
Podmuchy przestworu były coraz potworniejsze. Wichry są to przerażające płuca. Nieustannie dorzucają one ponurych spotęgowań temu, co już nie ma odcieni, ponieważ całe jest czarnością. Dzwon pośród morza podzwaniał rozpaczliwie, jakby wstrząsany straszną jakąś dłonią.
Matutina przepadała na igraszce bałwanów. Korek, puszczony na wodę, nieinaczejby sobie radził; nie żeglowała już, tylko pływała. Zdawała się co chwila gotową wykręcić się brzuchem na powierzchnię wody, podobnie jak uśnięta ryba. Co ją jednak zbawiało od ostatecznej zaguby, to najzupełniejsze dotąd zachowanie pudła, nigdzie nie nadwerężonego. Nie poruszył się najmniejszy zrąb w zwierzchniej części ścian okrętu. Nie było nigdzie najmniejszej szpary, ani pęknięcia, i ani kropla wody nie przeciskała się do wnętrza. Wielkie szczęście, że tak było, znaczne bowiem uszkodzenie dotknęło pompę i całkiem ją uczyniło bezużyteczną.
Orka zdawała się tańczyć opętanie, wpośród zawrotnego udręczenia otchłani. Pomost doświadczał wtrząśnień osierdzia, które się krztusi do wymiotów. Powiedziałbyś, że robi wysiłki, ażeby wyrzucić rozbitków. Ci zaś, bezwładni, czepiali się resztek lin bezczynnych, szczątków drabin, tłukących się łańcuchów, pozostałych krawędzi statku, poręczy, wreszcie jeżących się drzazg, potrzaskanego rudla, haków odstających, desek, których gwoździe rozdzierały im ręce, szczętów kłody zrąbanego masztu, lada wreszcie drzwi, lada przedmiotu, lada wyskocznej części zburzonego statku. Od czasu do czasu nastawiali ucha. Dźwięk dzwonu coraz słabnął w oddali. Rzekłbyś, że i on także konał. Brzmienie jego wydawało się już tylko przerywanem rzężeniem. Potem i to rzężenie ucichło. Gdzież się więc znajdowali? I w jakiej mogli być odległości od pływającej beczki? Poprzednio przeraził ich głos dzwonu, teraz jego milczenie przeszywało ich trwogą. Wiatr północno-zachodni pchał ich w drogę być może niepowrotną. Czuli, że ich unosi szalone jakieś nabranie tchu. Rozbity czerep w czarność pędził. Oślepiona szybkość, cóż nad to okropniejszego? Czuli przepaść przed sobą, pod sobą, na sobie. Nie był to już pęd, ale spadanie.
Nagle, w niezmiernym zgiełku mgławicy śnieżnej, czerwoność jakaś zabłysła.
— Latarnia! — krzyknęli rozbitkowie.




  1. Czy ty z nas kpisz?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.