<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna Perełka
Wydawca M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Data wyd. 1939
Druk M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Chociaż pan Alfred mówił przed sobą, że mu to zupełnie było jedno, iż go panna Lenora znać nie chciała, nazajutrz wszakże, przeszedłszy się po świecie, podrażniony kilku szyderskimi pytaniami i pewnym tonem, z jakim go po towarzystwach spotykano, musiał nieco zmienić przekonanie, gdyż z wieczora postanowił dostać się jeszcze do Lenory i rozmówić z nią koniecznie.
Zamknięte i wyraźnie zakazane mu drzwi jej nie zdawały się dlań przeszkodą nie do przemożenia, raz bowiem już ten próg mimo woli pani przestąpił, i nie wątpił, że powtórzyć to potrafi.
Był pewny prawie, że doktór będzie znów u swej pacjentki, postanowił z tego podobnie jak pierwszym razem korzystać. Znając bardzo dobrze miasto, zasiadł w niedalekiej cukierni, czatując na konsyliarza, którego karetka w istocie zatrzymała się przed pałacem Zamoyskich. Pan Alfred, przepuściwszy doktora przodem i dawszy mu wnijść na piętro, wsunął się za nim. A że rozmowy swej z panną Lenorą nie chciał go mieć świadkiem, skłonił się do wyczekiwania w korytarzu na spodziewane rychłe wyjście konsyliarza. Wszystko to wcale niezgrabnie było ukartowane, a jednak, jak wiele śmiałych pomysłów, udało się nieźle. W chwili gdy doktór wychodził nie patrząc na przyciemniony korytarz, pan Alfred poza nim niezaryglowane drzwi otworzył, szybko je za sobą zamknął i stanął przed zdziwioną tym zuchwalstwem Lenorą.
Wyraz jej twarzy malował dostateczne oburzenie, które nią całą wstrząsło na widok śmiałka, co się stawił, z dumą i zuchwalstwem narzucając. Nie znalazła wyrazów w pierwszej chwili na ustach... i ręka tylko konwulsyjnie podniesiona drzwi mu wskazała.
— Przepraszam panią! — gniewnie zawołał pan Alfred. — Czy się pani podoba, czy nie, rozmówić się raz musimy. Winnaś to pani jeśli nie mnie, to tej rodzinie, której obowiązana jesteś za wszystko... to pamięci mej ciotki.
Milcząca Lenora ruszyła ramionami, bała się ust otworzyć może, by zanadto nie powiedzieć.
— Tak jest — kończył pan Alfred krocząc ku środkowi pokoju — wymagam rozmowy stanowczej.
— Słucham pana.
— Raz rozrachunek między nami musi być skończony. Pani winnaś mej rodzinie byt, wychowanie, talenta, opiekę... i odwdzięczasz się jej za to, rzucając na nią swym postępowaniem cień... potwarz, posądzenie.
Lenora się podniosła z brwią straszliwie zmarszczoną.
— Anioł by nie wytrwał... nie przeniósł cierpliwie tego, co mi pan śmiesz mówić. Wam, rodzinie waszej, nie winnam nic, wszystko zmarłej mej świętej opiekunce... z wami nic mnie nie wiąże i nie chcę, by mnie cokolwiek łączyło. Otrząsłam proch z nóg mych, rzucając dom, który się stał waszym.
— Za cóż te gniewy? Za co? — podchwycił Alfred — czy za zawiedzione nadzieje, którymi ja nigdy pani nie karmiłem! Dla osłodzenia cioci ostatnich chwil musiałem potakiwać, nigdy nic nie przyrzekając.
Wielkim dzikim śmiechem otwarły się usta Lenory i ręce, uderzając je o siebie, załamała.
— Jak to? Pan myślisz, pan posądzasz mnie, że jam kiedykolwiek na jedną sekundę, na chwileczkę dała się uwieść tej komedii, że ja jej nie rozumiałam? A to wyborne? Pan nie wiesz, że miałabym się za najnieszczęśliwszą istotę na ziemi, gdyby mnie był los do was przykuł. Raczej śmierć! Jam także dla tej nieszczęśliwej opiekunki, dobrodziejki mej, tego anioła, musiała się skłonić do posłuszeństwa pozornego jej woli, aby o los mój spokojna usnęła. Stamtąd, z niebios, widzi ona moją ofiarę... spełnioną z rezygnacją mimo całego wstrętu mego do fałszu, którym ja także karmić ją musiałam. I pan pomyśleć mogłeś, że ja! — rozśmiała się dziko.
Pan Alfred obrażony stał kręcąc kapeluszem.
— Na miłość Boga, ja do was, panie Alfredzie, najmniejszego nie mam żalu. Waszą grę od pierwszej chwili widziałam jasno, rozumiałam doskonale i pomagałam jej dla spokoju staruszki.
— Przypuszczam, że tak było, jak pani mówisz — odparł sucho Alfred — za cóż gniewy? dąsania.
— Ani gniewu, ani dąsania, tylko pozwólcie, że żadnych stosunków mieć nie mogę i nie chcę z rodziną pańską. Ja, jak wy mówiliście nieraz, jestem sierotą spod płota wziętą, co prawda... wy należycie do innego świata.
Ukłoniła mu się odchodząc od okna, on stał zły.
— Ja wam wszystko winna, wy mnie nic? A zatem po cóż mnie dręczycie? Powiedzcie, com dłużna i jak mam wypłacić?
— Tym przynajmniej, abyś pani ku nam nienawiści nie miała — rzekł Alfred.
— Tej nie mam wcale... zaręczam, inne uczucie zostawiliście w mym sercu. Uwolnijcież mnie od tortury! Błagam. Czego pan chcesz?
Alfred zmieszał się i nie wiedział już, co mówić.
— Zgody — rzekł.
— Ani kłótni, ani zgody być nie może, gdzie społeczne stanowiska są tak różne, iż stosunku nawet nie dopuszczają.
Położyła rękę na czole, wskazując, że głowa ją paliła, odeszła znów do okna. Alfred stał jeszcze, myślał i zdobył się nareszcie na przemówienie.
— Z powodu pani — rzekł — towarzystwo całe rade, że coś do nas znalazło. Koso poczyna na mnie i na mamę spoglądać. Krążą niedorzeczne plotki. Jeszcze raz powtarzam pani, iż będąc naszej rodzinie winna tyle... obowiązana jesteś.
Lenora zrzuciła z siebie okrycie, jakby ją piekło, i podbiegła ku niemu.
— Com ja wam winna? — zawołała. — Co? żeście mnie jak psa dla zabawki wzięli, wychowali, wypieścili, aby go potem nogą wypchnąć, gdy został niepotrzebny?
Czym was prosiła o to, abyście mi dali wychowanie, nałogi, obyczaje, które dla mego stanu są ciężarem; byście lalkę zrobioną do salonu w balowej jej sukience, z rękami odwykłymi od pracy, wyrzucili na chłód i wicher ulicy! Tak! tak! winnam wam nienawiść, winnam pogardę... nic więcej. Nie uszanowaliście we mnie istoty ludzkiej, zrobiliście z niej igraszkę! Uboga, żebraczka, sponiewierana byłabym szczęśliwsza, miałabym choć przybraną rodzinę żebraków jak ja, jak ja sponiewieranych ludzi, dziś nie mam — żadnej.
Alfred, słuchając tego wybuchu, cofnął się o krok.
— A, to tak! — rzekł — jeśli tak, nie mam tu co robić!
— Dawnoś to pan powinien był zrozumieć. Dla mej matki, dobrodziejki, opiekunki mam cześć, mam miłość najwyższą, ona pojmowała inaczej swe macierzyństwo dla mnie. Dla was ja byłam istotą obcą, narzędziem, podrzutkiem, którego pozbyć się jak najprędzej pragnęliście. Jeszcze zwłoki mojej matki nie ostygły, a już chcieliście wygnać mnie z domu, chcieliście zabronić mi iść za jej pogrzebem! Wypędziliście... jak...
— To wszystko egzageracja — rzekł pan Alfred, łykając wyrazy — naturalnie było niepodobieństwem dozwolić, abyś pani szła z familią za jej trumną, ale nikt jej nie bronił asystować pogrzebowi.
Lenora z gwałtownego wzruszenia nie mogąc już odpowiedzieć, zaszła się od płaczu i pochylona na kanapę jęczała wołając:
— A któż mnie od tego człowieka uwolni?
— Ale ja idę! Idę sam! — zawołał coraz gniewniej pan Alfred — myślałem, że przecież rozsądnie będziemy mogli pomówić, bez tych tragedii! Nie jesteśmy wcale od tego, ażeby coś dla pani uczynić. Mama z chęcią jej ofiaruje dożywotnią pensję.
— Na miłość, na rany Chrystusa, uwolnij mnie pan od siebie i od tych ofiar upodlających! Wolę umrzeć z głodu, niż szeląg przyjąć od was... a dzięki Bogu, mam młodość, mam siły — mogę pracować i nie potrzebuję nic... nic... nic!
Była chwila milczenia. Pan Alfred wybierał się jakby do wyjścia, a jednak wyjść nie umiał... coś go przykuwało do tego progu... niepokój jakiś nie dozwalał mu porzucić tak tej, której podał był niegdyś dłoń u łoża konającej, jakby na pielgrzymkę życia.
— Niechże się pani raczy uspokoić — rzekł — bardzo przepraszam i odchodzę... a gdybym kiedykolwiek mógł być w czym użyteczny, niech pani wierzy...
Nie odebrawszy ani słowa odpowiedzi, zatrzymał się jeszcze, stał chwilę, a na ostatek trzaskając drzwiami wyszedł. Za progiem stanął, chcąc zapewne uspokoić się przed wyjściem na ulicę... obciągnął suknie na sobie, poprawił włosy... włożył kapelusz, spojrzał na zegarek, ruszył ramionami i powoli schodzić zaczął ze schodów.
Pomiędzy nim a Lenorą, między jego chłodnym spokojem a jej rozpaczą do szału dochodzącą, sprzeczność była rażąca, jednakże na twarzy tego człowieka praktycznego, rozsądnego, biorącego rzeczy zimno i przyzwoicie, malowało się coś, co zdradzało, że wrażenie sceny patetycznej, jaką przebył, dopiero teraz czuć mu się dawało.
Stanął na trotuarze, podnosząc laskę do góry i rzekł skrzywiony:
— Mama jest zbyt surowa, jabym jej zresztą dał procent od tych przeklętych dwóchkroć i byłby spokój, ale z mamą! Ma może słuszność... cóż z tego... ludzie będą paplać... to niemiłe! Lepiej by się wykupić!
Następnych dni nie było najmniejszego słychu o panu Alfredzie. Spełniwszy, co mu jego sumienie przyzwoitego człowieka nakazywało, ustąpił. Widziano tylko zajeżdżającą karetę przed pałac Zamoyskich i od niej wysłanego na drugie piętro lokaja, który za pośrednictwem Kasi bilet wizytowy jakiejś pani dosyć otyłej i poważnej przedstawił Lenorze... a ta przeprosić kazała, iż będąc chora przyjąć jej nie może. Po otrzymaniu tej odpowiedzi osoba siedząca w karecie spuściła okno tak mocno i gwałtownie, iż się potłukło. Twarz zaczerwieniona dała się widzieć przez otwór razem z najeżonym piórami kapeluszem. Kareta odjechała.
Matka pana Alfreda, której księżycowe oblicze mieliśmy szczęście oglądać na chwilę (ona to bowiem była), nieszczęśliwa ofiara, zmuszona poniżyć się do osobistego przybycia do tego podrzutka, rozkazała jechać do doktora. Gdy mu tę znakomitą oznajmiono klientkę, powszechnie używającą tytułu hrabiny, a w towarzystwie wyższym zwaną niegrzecznie bardzo — Pyzą — doktór wyszedł natychmiast do przedpokoju, był bowiem po staremu dla wszystkich bez różnicy kobiet grzeczny.
Hrabina zdyszana, czerwona, zmęczona schodami, wtoczyła się z obłokami na czole, wachlarzem się chłodząc i siadłszy na kanapie, na honorowym miejscu, zwrócona do doktora, długo do słowa przyjść nie mogła. Jakby na dobitkę, dla zwiększenia złego humoru pani, ulubiona papuga doktora, siedząca w klatce na otwartym balkonie, poczęła wrzeszczeć przeraźliwie:
Bon jour — na wszystkie możliwe tony, aż ją chustką przykryć musiano.
Hrabina czuła, jaki honor wyrządziła doktorowi, przybywając sama do niego, a nie wzywając do siebie; była więc pewna, iż konsyliarz zrozumie, jaką jej winien jest wdzięczność.
— Mój konsyliarzu — odezwała się — byłeś zawsze przyjacielem dobrym naszej całej rodziny... przyjechałam do ciebie, wiedząc, że na cię rachować mogę. Zróbże mi też tę grzeczność i zburcz tę wariatkę Lenorę. Co ta dziewczyna sobie myśli! Wielkie jakieś tony heroiny nieszczęśliwej sobie daje! Co toto jest! Wy wiecie, la populace, ulica, demagogi, wszystko to, co by nas rade w łyżce wody utopiło... z każdego pozornego skandalu korzysta. Rozbębnią, sfałszują to... Bóg wie, co zrobią. Alfred się znalazł niezręcznie.
Ale wystaw sobie, że ja sama tylko co przed chwilą chciałam u niej być, pour lui faire entendre raison... a to głupie dziewczynisko, pod pozorem choroby, mnie nie przyjęło. Ja wiem, że nie choroba, że kaprysi!
— Przepraszam panią hrabinę, ona istotnie chora jest; i dziś nawet w łóżku — dodał doktór.
— A to wszystko z dumy obrażonej! — zawołała hrabina. — Oto skutki dobrodziejstw naszych! Wziąć sierotę na wychowanie, dać edukację, a potem cierpieć od niewdzięcznej i widzieć się szkalowanymi!
Westchnęła pani hrabina, wachlując się. Doktór milczał.
— Kochany konsyliarzu — rzekła przybyła — weźże to na siebie... proszę cię... daj jej dobrą burę i przyprowadź do rozumu.
— Ale o cóż to idzie? — łagodnie ozwał się lekarz. — Ja przyznaję się, że niedobrze jakoś rozumiem... co pani hrabina poleca?
— Powiedz jej, niech nie gra tej roli pokrzywdzonej sieroty! Do czego to podobne, proszę cię! Wojewodzina, nieboszczka moja siostra, wy wiecie, jakie to było dobre, serdeczne aż do zbytku, a słabe — wydała na nią pewnie parękroć sto tysięcy. Wychowanie tej dziewczyny to była jej mania. Pozwoliliśmy jej zabrać z domu, co tylko miała od nieboszczki, nie wchodząc w to, że może pozabierała precjoza. Nabrała tego mnóstwo... i jeszcze niekontenta! I jeszcze się krzywi!
— Pani hrabina daruje — odezwał się konsyliarz — a ten legat, który jej uczyniła nieboszczka?
— Ale to była fikcja! Wojewodzina w ostatnich chwilach była słabomyślna, sama nie wiedziała, co robiła! Proszę cię... podrzutkowi jakiemuś dwakroć sto tysięcy! Żebym ci dała pojęcie, jak już nieboszczka dziwaczyła, to ci powiem, że chciała mego Alfredka żenić z nią! A jednak, aby jej dać spokojnie umrzeć biedaczce i na tośmy niby zezwolili! Jużcić nie idzie zatem, aby Alfred się z wychrzcianką jakąś czy Cyganką żenił i żebym ja jej dała te dwakroć. Ona sama dobrze zrozumiała, że do tego nie ma najmniejszego prawa, kiedy się zaraz zrzekła.
— Przepraszam — łagodnie znów szepnął doktór — znając mało ten skład okoliczności, ja niedobrze to zapewne rozumiem. Więc ten sam testament, którym wojewodzina pani dobrodziejce zapisała majątek, jest ważny, a ten legat...
— Ale kochany konsyliarzu, jak prawdziwie nie chcesz wniknąć w istotę rzeczy. Zapisać siostrze majątek miała prawo i obowiązek, ale czynić podrzutkowi legatu... takiego nigdy w świecie.
— Ach! — rzekł doktór niby zupełnie przekonany.
— I prosiłabym cię jeszcze, kochany konsyliarzu — dorzuciła — namów ją, niech sobie stąd jedzie. Tu ją wszyscy znali przy wojewodzinie na właściwym stanowisku. Chodziła w tyftykowych szalach! Po cóż teraz narażać siebie na nieprzyjemność, mnie i nas na złe języki. Mówią, że na złość chodzi z dzbankiem sama po wodę... komedie!
— O tym już z nią mówiłem — rzekł doktór — ale gdzież się podzieje?
— Gdzie chce! Ktoś to tam weźmie za guwernantkę! Albo niech jedzie do Petersburga, to się jeszcze jaki jenerał moskiewski ożenić gotów. Co ona tu będzie robiła.
Hrabina, przekonana najmocniej, iż doktora zupełnie przeciągnęła na swą stronę, odpocząwszy, miała rozpocząć rozmowę o czym innym, aby nieprzyjemne wrażenie usunąć, gdy konsyliarz rzekł powoli:
— W tej chwili panna Lenora jest chora w istocie. Pojmuje pani, że muszę pacjentkę oszczędzać. Jestem tego przekonania także, że oddalić się powinna. Zresztą ona ze światem nie ma żadnych stosunków, więc dla państwa też nieprzyjemności żadnej ściągnąć nie może ani jej postępowanie, ani obecność. Nie widuje nikogo i mogę ręczyć, że z jej ust słowo się jedno użalenia nie wyrwało.
— Alfredek mi wszystkiego pewno nie powiedział — przerwała hrabina — ale z jego humoru wniosłam, że musiał z nią mieć scenę. Wystaw sobie, że głupia nabiła sobie głowę, iż on istotnie w niej zakochany i może się ożeni!
Zaczęła się śmiać, a twarz i fale wezbrane całej tej kolosalnej mięsnej struktury trzęsły się od wzruszenia.
— Alfredek w tym, powiem ci — mówiła dalej hrabina — dał dowód takiego taktu, jak rzadko. Oczywiście młody, ona ładna, czasem tam pożartował... ale wiem, że się nigdy nie posunął za daleko? Inny na jego miejscu, mój Boże! nie robiłby pewnie z panienką rozromansowaną ceremonii. Niech podziękuje, że trafiła na przyzwoitego chłopca. Musieliśmy cierpieć te obrzydliwe zalecanki dla zdziecinniałej wojewodziny, która umierając ich ręce łączyła... ale... proszę cię! Alfred ani myślał! ani myślał!
— Tego jestem pewny — przerwał doktór — że panna Lenora także nie łudziła się.
— No! no! — odparła hrabina. — Alfred ładny chłopak... a to głowa przewrócona, powiadam ci... ale z takim taktem młodego nie widziałam, jak on...
— Pani hrabina zajeżdżała do pałacu Zamoyskich? — spytał gospodarz.
— Ale zajeżdżałam, słowo ci daję. Dziwisz się! i masz czemu. Ja, gdy rzecz wymaga ofiary z mej strony, umiem ją uczynić. Chciałam głupią dziewczynę zbuzować i sprowadzić na poczucie właściwego stanowiska... ale — nie raczyła mnie przyjąć!
— Jest chora! Istotnie chora.
— Ze złości! głupia! — zawołała hrabina. — Powiedz jej, konsyliarzu, że radzę, niech wyjeżdża... niech mi się na oczy nie nawija... niech mnie nie zmusza do kroków ostatecznych... bo będę w konieczności mimo dobrego serca obejść się surowo i pojadę do moich znajomych na Zamek uprosić, aby jej kazano wyjechać.
Usłyszawszy to doktór pobladł, ale że był człowiekiem niezmiernie wytrawnym i cierpliwym, nie pokazał po sobie oburzenia, które uczuł.
— Dobrze, dobrze — odezwał się — proszę wszystko uważać za skończone. Wcale te gwałtowne środki nie będą potrzebne. Ona się nie ukazuje i nie pokaże nigdzie, a nie widuje nikogo. — Cóż pani znów szkodzi...
— Ale, konsyliarzu, to mi agasuje nerwy — zawołała hrabina — ja jej tu mieć nie chcę. Dam jej coś na wyjazd.
— Ona nie potrzebuje.
— To tym lepiej; powiedz jej, aby sobie jechała i niech tej śmiesznej historii, którą odziedziczyliśmy z łaski biednej wojewodziny, raz koniec będzie.
Z dumnym uśmiechem podała rękę doktorowi w przekonaniu, iż ją pocałuje; zdziwiła się, poczuwszy lekkie tylko uściśnienie, i majestatycznie powstała, aby odjechać. Głębokie westchnienie dowodziło, jak czuła spełnioną ofiarę.
Adieu, kochany konsyliarzu, — dodała — widzę ślicznie mieszkasz, co za apartamenta!
W tym podziwieniu i pochwale było coś jakby sarkazm ukryty, ale konsyliarz, choć się go domyślał, nie dał poznać po sobie wcale, skłonił się milczący. Hrabina spojrzała jeszcze na salon i meble.
— Proszę cię, co to jest za zmiana — szepnęła — dawniej najarystokratyczniejsze domy ledwie tak były pysznie umeblowane, dziś wszędzie się ten zbytek spotyka.
— To prawda — odparł konsyliarz odprowadzając ją do drzwi — czasy się zmieniły wielce, obyczaje... wszystko... i my biedacy jesteśmy zmuszeni do nich się stosować. Cóż pani hrabina chce... człowiek jest niewolnikiem zwyczajów.
— A tak! a tak! i wszyscy się rujnują! I proszę cię, konsyliarzu, zacierają się wszelkie różnice klas społecznych. A! inaczej dawniej bywało... dożyliśmy tego.
Nie dokończyła, bo papuga, którą służący odkrył, widząc wychodzącą panią, poczęła wołać za nią:
Adieu! adieu!
Doktór wyprowadził ją aż na schody i tak zakończyła się ta wizyta, która we wspomnieniach hrabiny liczyć się miała do nadzwyczajnych poświęceń z jej strony dla dobra familii.
Toteż powróciwszy do domu długo tej przejażdżki wydychać nie mogła, mówiła o niej cały wieczór. Alfredek musiał ze czcią dla jej poświęcenia trzy razy w rękę ją pocałować, a w przekonaniu pani hrabiny ta wyprawa na nieprzyjaciela miała być tak skuteczna, iż się zupełnie troszczyć nawet przestała o „Czarną Perełkę“, którą przezwała ironicznie w sposób tak trywialny, iż go nam przyzwoitość powtórzyć nie dozwala.
Z tego przezwiska śmiała się, jak z rzeczy bardzo dowcipnej, a Alfred, który mamy słuchał, ile razy je powtórzyła, zanosił się także od śmiechu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.