Czarna Perełka/Część I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Czarna Perełka | |
Wydawca | M. Arct, Zakł. Wyd. S. A. | |
Data wyd. | 1939 | |
Druk | M. Arct, Zakł. Wyd. S. A. | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść | |
| ||
Indeks stron |
POWIEŚCI O DAWNYM OBYCZAJU — Tom IX
J. I. KRASZEWSKI
CZARNA PEREŁKA
CZĘŚĆ I
1939
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE Wydawca: M. Arct, Zakł. Wyd. S. A. w Warszawie, Nowy Świat 35.
Wykonano w drukarni własnej przy ul. Czerniakowskiej 225.
|
W tej serdecznej Warszawie, jaka ona jeszcze przed ostatnimi była wypadkami, a nawet jaka jest dzisiaj, choć jej oblicze smutnie się teraz zmieniło, wśród świetnego i widocznego życia, ileż to się odgrywało dramatów na strychu i tragedyj po poddaszach, których żadne nie oglądało oko, chyba po trosze odgadł je wzrok milczącego stróża, a wyczytał trumniarz, co lichą dźwignął po schodach zbitą z tarciczek, jak ją na Rusi zowią „domowinkę“ w ostatniej godzinie. Niekiedy ciekawsze oko mogło podpatrzeć tam życie i domyśleć się gry jego, tak zmiennej, tak różnej, jak barwy opalu, w których się słońce przeglądając mieni.
Życie ludzkie... tak jednakowe wydaje się z dala, a tak dziwnie i nieskończenie jest rozmaite, gdy się na nie patrzy serca i duszy mikroskopem. Naówczas ta czarna i różowa plamka rozkłada się w cały świat kształtów, świateł i cieni.
Z tych wzorów nieśmiertelnych życia tworzy fantazja obrazy, ale bezsilna jest jak dziecię, które z malowanej karty figurki wystrzyga... nowego nie potrafi urodzić, ledwie ze szczątków coś klei.
Dobrze jeszcze, kto, posłuszny prawom niezłomnym, nie sili się daremnie na to, co niemożliwe, i odwzorowywa naturę podziwiając jej cuda niewyczerpane. Te tylko obrazy życie przypomnieć mogą, które są z rzeczywistości czerpane. Można je bluszczem umaić, ukwiecić, oświetlić... ubarwić — ale cóż stworzyć potrafi człowiek, ograniczony żelaznymi ściany swojego organizmu cielesnego i duchowego!
Mówmy więc o tym, na co oczy patrzyły i co przeżywszy rzeczywistość ma prawo odrodzić się jeśli nie w pieśni, to w opowiadaniu zimowego wieczora.
Jeden z dwóch pałaców rodziny Zamoyskich na Krakowskim Przedmieściu był przed rokiem 1861 podzielony na mnóstwo drobnych mieszkań, które dosyć tanio różnym osobom wynajmowano. Mieściło się tam i młodzieży wiele, i mniejszych a niezamożnych rodzin urzędników, i wszelkiego powołania ludzi, szukających bezpieczeństwa i schludności przy umiarkowanej cenie.
Na drugim piętrze jeden z pokoików szczupłych, z malutką sionką tylko, zajmowała od niejakiego czasu osoba, która ludność pałacu, złożoną w większej części z młodzieży, mocno zaintrygowała. Jak się ona tu potrafiła dostać, gdzie kobiet samotnie mieszkających nie przyjmowano, kto jej to mieszkanie wyszukał i najął, nie wiedziano. Nie postrzeżono nawet zrazu, kiedy się wniosła, a tak wychylała się mało za próg swego pokoiku i tak ostrożnie snać, aby wejrzeń nie ściągnąć, iż nierychło jakoś oko ciekawego młodzika wyszpiegować ją potrafiło.
Było to późną jesienią; pan Zygmunt Haraburda, Rusin, uczeń malarza Simmlera (który prawie nie przyjmował uczniów i uczynił tylko dla niego wyjątek), wracając ku wieczorowi na trzecie piętro, gdzie się mieścił, spotkał na schodach niespodziane zjawisko.
Nie mógł dostrzec dobrze rysów twarzy, ale jako artysta, w półmroku ciemno zarysowującą mu się postać niezmiernego wdzięku, proporcji i gracji klasycznej niby ożywiony posąg starożytny, z dzbankiem w ręku, posuwający się ku górze ujrzał — i stanął zachwycony. Szła nieznajoma owa lokatorka tak żywo, jak tylko mogła, jakby się szelestu kroków przelękła. Zygmunt pośpieszył, aby ją lepiej zobaczyć, ale nim dobiegł, pięknych kształtów dziewczę gdzieś mu, jakby cudownym sposobem, znikło.
Zygmunt, który oczyma się uczył świata i patrzył na wszystko z podwójną ciekawością młodzieńca i malarza, znał wszystkich mieszkańców tego domu. Każdego z nich nieco w karykaturze miał w swoim albumie, a dotąd tej prześlicznej kariatydy greckiej, a raczej kanefory nie widział.
Dotknęło to jego miłość własną. A że do projektowanego szkicu Racheli u studni potrzebował niewieściego wzoru, który mu mignął, tak drażniąco się kryjąc, nie mógł sobie darować, że szedł powoli i chwilę na widok linii tej postaci osłupiał.
Postanowił więc sobie dotrzeć koniecznie i wyśledzić, która z dziewcząt, noszących dzbanki, ma taką kibić zachwycającą i taki wdzięk ruchów.
Niestety, ani nazajutrz, ani w ciągu tygodnia nie potrafił wyśledzić znikłego zjawiska. Dziewczęta wychodzące po wodę z domu były przerozmaitego wzrostu i postaci, ale żadna z nich w najmniejszej rzeczy nie była podobna do tego snu wieczornego. Na ostatek Zygmuś powiedział sobie, iż mu się przywidziało, że sam stworzył, a raczej przypadek te linie greckie wśród polskich prozaicznych schodów, wiodących na drugie piętro.
Na tym się skończyło, gdy jednego ranka schodząc nieco później (był to dzień niedzielny), zobaczył przed sobą idącą tę samą kibić klasyczną, tę samą marzoną kaneforę. Tym razem wszakże nie niosła ona nic, prócz książki do nabożeństwa w ręku, a ubrana była, acz skromnie, ale tak wytwornie, iż dzbanek w jej dłoni wydawał się anomalią. Pan Zygmunt potrafił ją wyminąć i zajrzeć jej w oczy, albo raczej zobaczyć twarz, wzroku nań bowiem nie podniosła. Stanął zdumiony we wrotach, aby ją jeszcze oglądać przechodzącą, i przekonał się, że ona nie mogła nieść dzbanka.
W tej nieznanej panience było coś tak oryginalnego, dumnego, pańskiego i dzikiego razem, tak skromnie i majestatycznie przeszła koło niego, iż malarz sobie powiedział: — Nie, to nie ona! — Ale taż sama czy inna, piękna dziewica tak niepodobna była do ogółu twarzy niewieścich, oglądanych codziennie, iż Zygmunt westchnął, że jej odmalować nie potrafi.
Typ fizjognomii był wschodni może, a jednak nie hebrajski — różny od niego, dzikszy jakiś i energiczniejszy. Na tamtym tysiącletnia wypiętnowała się niewola, tu coś nieokiełznanego i tchnącego swobodą pustyni i lasów. Płeć miała smagłą, ciemną, ogorzałą niemal, oczy czarne, smutne i groźne, włos kruczy, a kształty kibici były uroczej budowy. Niegodziwe suknie nie potrafiły zeszpecić i zakryć tego chodzącego posągu Junony azjatyckiej.
Ubiór jej był taką zagadką, jak ona. Składał się z kosztownych materiałów, widocznie poprzerabianych i zastosowanych na nowo do wymagań mody, bardzo zręcznie, a jednak niepospolicie. Nie ubrała jej lada modniarka, i strój nie był chwycony w pierwszym lepszym magazyniku. Niosła go na sobie z godnością, ze smakiem, można by rzec, z uczuciem wrodzonym, pełnym nieopisanego wdzięku. Chód jej nawet był inny jakiś, niemiejski. Dotykała ledwie stopą bruku, sunęła się po nim, ale czuć było siłę w tym pochodzie pewnym siebie i śmiałym. Gdy malarz spojrzał na nią, na twarzy brązowej, podobnej do indyjskiego bóstwa, nie było wyrazu innego, oprócz głębokiego zamyślenia i smutku. Smutek ten nie skarżący się, jakby mimowolnie przeciskał się przez zmartwiałe rysy, nawykłe do poważnego spokoju.
Szła widocznie do kościoła i znikła mu z oczów.
Nie byłby artystą i dwudziestoletnim młodzieńcem pan Zygmunt, gdyby na widzeniu tym poprzestał. Poszedł na zwiady. O nazwiska lokatorów dowiadując się pilnie, dośledził, że na drugim piętrze stała panna Leonora Zara, tak mu ją nazwano — samiuteńka jedna. Stróż, nieco wtajemniczony w byt i położenie lokatorki, poczęstowany papierosem, dodał, iż cały dzień siedzi zwykle zamknięta w swoim pokoju, że była ponoś jakaś trudność z umieszczeniem jej w pałacu, ale ta jakimś tajemniczym, wszechmogącym wpływem usunięta została... i że dalipan więcej nic o niej nie wie. Nazwisko brzmiało jakoś cudzoziemsko; Zygmunt spytał stróża, czy mówi po polsku, a ten ruszył ramionami i zapewnił, że kilka jedynych słów, jakie z jej ust do jego ucha spłynęły, doskonałą były polszczyzną powiedziane. Na tym się skończyło i więcej już dowiedzieć się nie było podobna.
Nie ma podobno kraju, gdzieby piękna kobieta większą cześć odbierała i obudzała zajęcie gorętsze jak w Polsce. Często uwielbienie to bywa nawet niegrzeczne i natrętne, można je tylko dla pobudek wytłumaczyć, jest to zdegenerowana cześć piękna w ogóle.
Wkrótce też cały pałac wiedział o tej nieznajomej; badał ją i zajmował się odgadnięciem problematu: kto ona być mogła. Postać zapowiadała coś z wyższego świata, ubóstwo temu przeczyło; okrywanie się tajemnicą i życie zamknięte było niezrozumiałe.
Nigdy nie przemówiła do nikogo, nie obejrzała się, nie postarała o te sąsiedzkie, prawie nieuniknione stosunki, które się same zawiązują. Obok mieszkał biuralista z żoną, córeczką i służącą, graniczyli z sobą przez ścianę, a pan Melchior i pani Melchiorowa zaręczali, że u tej panny przez cały dzień ledwie jaki szelest albo westchnienie słyszeli. Nikt a nikt nigdy u niej nie bywał. Kaśka, niezmiernie ciekawa służąca tych państwa, stawała na czatach, widywała ją przynoszącą sobie wodę do dnia, wychodzącą czasem wśród niego z wyraźnym staraniem, aby się z nikim nie spotkać, niekiedy wymykającą się ze dzbankiem wieczorem, zresztą... drzwi były na klucz zamknięte i cisza głęboka. Kaśka spostrzegła i to, że panienka chodziła w jedwabiach, że miała piękny szal, kilka chustek kosztownych i zawsze świeże rękawiczki.
— Co toto jest? — mówił pan Melchior, zażywając tabaki, systematycznie nogę prawą zakładając na lewą i lewą na prawą, aby nie drętwiały — to jest egipska enigma. W atłasach z dzbankiem po wodę? Oczywiście jakaś historia... jakiś dramat, który się wytrawia po cichu.
— Ale co ma być! — niecierpliwie przerywała sama jejmość, nie lubiąca poezji i niewieścich zagadkowych egzystencji — co ma być! Zaraz ichmość robicie heroiny z lada wyszarzanego kawałka atłasu.
— A jak Boga kocham — zawołała z drugiego pokoju, głowę wystawiając, Kaśka z poufałością starej sługi — że ma takie szale i chustki... i suknie, jakby jaka pani.
— A sama wodę nosi! — dodała, ruszając ramionami, pani Melchiorowa — to mi się podoba. Dajcież już temu pokój!
I nie tylko pan Zygmunt, państwo Melchiorowstwo, Kaśka, ale cały pałac niesłychanie był zajęty ową panną, której nazwisko nic nie mówiło, a osoba tyle dawała do myślenia.
Zwykle w takich razach, gdy się ludzie śledzić uprą, coś na ostatek odkopią, prawdę czy fałsz, i tym się zaspokoją, tu niepodobna było nic się dowiedzieć.
Z geograficznego położenia i natury swych zatrudnień Kaśka była jaszcze może najlepiej uposażona do podsłuchania i podpatrzenia czegokolwiek; jako narzędzie miała niewieścią, słynną, po matce Ewie odziedziczoną, ciekawość. Ale wszystko to nie pomogło. Próbowała parę razy nastręczyć się do małych posług, odebrała grzeczne podziękowanie tylko i nic więcej. Ale że była w dodatku bardzo poczciwą dziewczyną, której serce na niedolę biło, bo jej wiele w życiu przebyła — nie zraziła się odmową i z duszy pragnęła w czymś być użyteczną tej panience, której położenie litość w niej budziło.
— Co tam ja — mówiła w kuchni — że ja ciężko pracuję, a na palca zawinięcie zarobić nie mogę... no to co? Dyć to już było tak i z rodzicielami, ta i ze mną, bo na tośmy się rodzili z przeznaczenia Bożego; ale ta... czarna... chodziła ona zawzdy po wodę do studni? Przypadło na nią nieszczęście — ta to cierpieć musi stokrotnie, bo nie nawykła... Nieraz się patrzę, jak niesie tę wodę albo coś z miasta — ona, to prawda, że pięknie nieść umie, człek by tak nie potrafił — ale co? czuć i widać, że jej to ciężar straszny, a oczy spuszcza ze wstydu. Ale dumna jejmościanka ani piśnie. Kilka razym ją zaczepiła, ino główkę obróci, spojrzy tymi oczyma kieby węglami, a głos jak muzyka... jakby śpiewał... ino taki smutny, że się płakać chce.
Wzdychała Kaśka, że jej pomóc nie mogła, że się wkraść nie potrafiła... a nie straciła ochoty do swych psychologicznych studiów nad nieznajomą.
Pan Zygmunt, porwany wirem artystycznego żywota, zaniedbać je musiał, a państwo Melchiorowstwo radzi byli, że mieli spokojną sąsiadkę.
W tych czasach, jakoś o św. Michale, wniósł się na pierwsze piętro kawaler wielkich nadziei, pan Roman Junosza Zarybski, młody dziedzic znacznej fortuny, którego rodzice wyprawili do Warszawy dla swobodnego ukończenia wychowania. Pretekstem były lekcje muzyki, gdyż był muzykalny, lekcje akwareli u Kostrzewskiego, gdyż nieco malował, i prywatne różne studia, których wybór jemu samemu był zostawiony.
Roman pochodził ze szlacheckiej wprawdzie rodziny, ale niedostatniej dawniej, a dopiero w ostatnich czasach, gdy fortuny jak grzyby rosnąć się nauczyły, nagle zbogaconej. U nas rodzina przychodząca do majątku za pierwszy sobie zaraz poczytuje obowiązek zupełnym przejściem na łono społeczności arystokratycznej, europejskiej, zerwać z przeszłością i wkupić się do większego świata. Nie przychodzi to bez ofiar, ale czegoż się nie uczyni, aby zająć stanowisko przyzwoite! Skutkiem starań rodzicielskich o przyjęcie do bractwa było, iż syn już najzupełniej do niego się wcielił.
Romanek, nie tylko że wyglądał arystokratycznie, nie tylko że mówił lepiej po francusku niż po polsku, że przywiązywał do prozapii i genealogii niesłychaną wagę i stworzył sobie wywód od dwunastu wojewodów, że był jak najgorętszym katolikiem, nie z serca, ale dla tonu i z obowiązków stanu, chociaż młody, poślubił jeszcze konserwatywne przekonania i wstręt do rewolucji, agitacji, czerwoności, którym lubił się popisywać wszędzie. Był ze wszech miar młodzieńcem wzorowym, uczęszczał do najlepszych towarzystw i tylko do domów znanych z rodu i usposobień pokojowych, ulicą się brzydził, a bez rękawiczek nikt go nigdy nie widział i bez nieposzlakowanego cylindra. Powierzchowności Pan Bóg mu nie dał wdzięcznej, był chudy, długi (niewysoki, bo to inaczej wygląda), posępny, z nosem trąbiastym, włosy nosił gładko, a mimo młodości, arcy był poważny — i że studiował genealogię domów polskich, przeto inne lekkie literackie produkcje wcale dlań nie miały wartości. Znano go jako pełnego nadziei poczynającego archeologa, zaprzątniętego historią guzików herbowych. Znakomite do niej zebrał był materiały.
Roman wyglądał nieco donkiszotycznie, trochę śmiesznie, ale nadzwyczaj przyzwoicie. Gdy kogo los zechce kompromitować, czyni to czasem w sposób tak nieznośnie drapieżny, żeby go można posądzić o chęć drwienia z ludzi. Roman stanął w pałacu Zamoyskich dlatego, iż mu się to zdawało przyzwoitszym niż gdzie indziej, a licho nadało, że na trzecim piętrze znalazł tu Haraburdę, dalekiego krewnego, bez którego by się był wyśmienicie obszedł. Drugiego dnia dopytała się doń ciotka, która była zapomniana przez rodzinę, a niestety! — razem z mężem zajmowała się sprzedażą mąki i krup!
Choć nie dał tego poznać po sobie pan Roman, ciężko go te dwa spotkania zgryzły i przybiły. A od Haraburdy się uwolnić i drzwi mu zamknąć nie było sposobu, ciotki się wyrzec zdawało niepodobieństwem.
Na dobitek nieszczęścia, Roman miał kompleksję nader romansową, jak się o nim wyrażał kuzynek, i choć się z tym taił nieco, jednym z celów przybycia do Warszawy było... zawiązanie jakichś stosuneczków cichych, które by kawalerski żywot urozmaicić i zazielenić mogły.
Tradycje tego świata, do którego należeć pragnął, wcale się temu nie sprzeciwiały, wiedział tylko, iż należy zachować decorum. Wkrótce po zajęciu lokalu na pierwszym piętrze i umeblowaniu go tak, aby mógł choćby właściciela pałacu przyjmować, jednego dnia schodząc ze schodów Roman pracował nad prawidłowym włożeniem rękawiczek dziewiczej świeżości. Mozolił się nad nimi, gdyż łapę miał wcale nie pańską, a chciał, by uchodziła za kształtną i małą. Już był wcisnął palców czworo i pozostawał mu piąty gruby i niezgrabny klocek do wświdrowania gdy... stanął i osłupiał... rękawiczka pękła... usta się rozwarły... i ogromne — ach! wyrwało się z nich.
Schodami szła od dołu żywo, pewnie nie spodziewając się spotkania, owa nieznajoma Lenora, dźwigając spore pudełko. Roman ujrzał ją — i po wstępnym: ach! — zawołał:
— Pani tu! Mademoiselle Lenora ici?
Panna podniosła czarne oczy bez podziwu i przestrachu, popatrzyła, jakby jej sobie trudno było przypomnieć tego dobrego znajomego — i lekko pozdrowiwszy go głową, nie odpowiadając nawet, poszła dalej.
Za Romanem szedł natrętny kuzynek Haraburda.
— A no! — rzekł — przecież się historii tej chodzącej zagadki dowiemy. Pozywam pana Romana, aby powiedział, co o niej wie.
— Co ona tu robi? — spytał żywo Roman.
— Ale ja ciebie się o to pytam! Mieszka na drugim piętrze, wodę sobie sama nosi, cały dzień siedzi zamknięta. Któż to jest?
— Ja nie wiem, kto to jest — rzekł Roman — to tylko wiem, że w domu starej wojewodziny (jednej z ostatnich wojewodzin 1831 r.) widywałem ją na stopie dziecięcia domu, panią niemal samowładną, gdyż wojewodzina nieco była zdziecinniała. Wiem, że ona podobno zmarła, dalej nic.
— Czy krewną była?
— Czy krewną? Kto to może wiedzieć! — dodał — jedni powiadali, że krewna, drudzy, że córka... co było fałszem, a inni nic, jak my teraz, nie wiedzieli. Coś się stać musiało! — zawołał Roman — kiedy ona tu jest.
Młodzieńcowi oczy pałały, mówiąc, i pomimo pęknięcia rękawiczki, nad którym bolał wielce, bo był skąpy (to należy do tonu od niejakiego czasu), zapomniał się do tego stopnia, iż Haraburdę wziął pod rękę wychodząc w ulicę.
— Tak wykształconych osób, jak ona — dodał — mało się w życiu spotyka... gra, śpiewa, maluje, czyta... pisze... mówi językami wszystkimi... umie nawet po hiszpańsku... a rozum, a dystynkcja. A! — rzekł — to pewna, że w jej żyłach nie lada krew płynie.
— Sina! — uśmiechnął się Haraburda.
— Cóż to jest? Co ona tu robić może... osoba tak wysoce... głowę tracę! Boć mówiono powszechnie, że miała zapewnionego pół miliona posagu.
Rozmowa się na tym skończyła. Romanek poszedł na zwiady, tegoż wieczora zagadnął parę osób o losy Lenory, o wojewodzinę... a przez zaciśnięte zęby nikt nic wycedzić nie raczył. Spoglądano na niedyskretnego badacza dziejów ojczystych, tym razem zbaczającego z drogi swych studiów, chrząkano i milczano...
Na pytanie o Lenorę ten i ów szepnął:
— A! vous parlez o „Czarnej Perełce!“
— A! Czarna Perełka!... I wszyscy milczeli. Zdaje się, że to nazwanie Czarnej Perełki dała jej kochająca ją nad wyraz wszelki wojewodzina.
Nic dowiedzieć się nie było można.
Jednego dnia Kaśka, na przemian wzdychając i śpiewając, przymiatała nieco w korytarzu, przez miłosierdzie szerzej nieco szczotkę puszczając, tak ażeby i sprzed drzwi nieznajomej panienki pył
ściągnąć, gdy leciuchno, ostrożnie drzwi się te otworzyły, tak że przez nie nic jeszcze dostrzec nie było można i po raz pierwszy Kaśka usłyszała:
— Moja panienko!
Uszczęśliwiona zbliżyła się do szpary. Drzwi otworzyły się nieco, ręka biała dała jej znak, aby weszła. W ręku tym bielała złotówka, jakby dla oszczędzenia słów i prośby o usługę małą. Twarz poczciwej Kasi oblała się rumieńcem. Przed nią stała nieznajoma panna w szlafroczku, wpół ubrana, blada, mizerna i widocznie chora.
— Moja panienko — rzekła jej cichym głosem — tyś tak dobra...
Chciała jej wcisnąć złotówkę, ale Kaśka, rękami machając, cofnęła się aż do progu.
— Jeśli masz czas, bądź łaskawa, zanieś moją karteczkę lub odpraw przez kogo do doktora... Mieszka niedaleko. Sama słaba, wyjść nie mogę, miłosierny spełnisz uczynek.
— Ale jakże... ale z najmilszą chęcią — zawołała Kasia, chwytając papier żywo — odniosę zaraz. I dalibóg, niech panienka nie robi ceremonii, państwa w domu nie ma... jakbym w czym usłużyć mogła... panna tak sama, no i słaba.
— Nic, nic, tylko proszę o doktora, bo istotnie czuję się niedobrze.
Kaśka popatrzyła, objęła wejrzeniem pokoik cały, rada by była w dłuższą się wdać rozmowę, ale piliło (jak mówiła), zerwała się biec do lekarza. W istocie nieznajoma panna drżała osłabiona i chwiała się na nogach.
Pomimo krótkiego pobytu na progu przedpokoiku, od którego drzwi do mieszkania były otwarte, Kaśka widziała wiele, a przynajmniej więcej niż ktokolwiek bądź. Ale była z tej oznaki zaufania tak dumna, iż się swymi wiadomościami wcale popisywać nie chciała.
Ludzie widzieli ją, gdy wchodziła i wychodziła przez zaklęte drzwi, ale gdy się jej pytali, okryła się tajemnicą, ruszyła ramionami i nie wydała, co tam zobaczyła.
W dwadzieścia minut może po powrocie Kaśki, nadjechała karetka doktora i stary, zacny lekarz, znany całej Warszawie, żywo wbiegł na schody; panna Lenora musiała go widzieć z okna, gdyż nim zapukał, otworzyła mu drzwi.
Wszedł do pokoiku i zdumiony, powoli zbliżał się, rozpatrując, jakby oczom nie wierzył.
— Co pani tu robi? — zapytał — co to jest?
— Nie pytaj mnie, kochany konsyliarzu, co robię, dlaczego tu jestem, czemu mnie samą w tym stanie znajdujesz — radź mi, bom chora.
Przybliżyła się do kanapki i powoli, jakby zesłabła, zsunęła się na nią.
Doktór milczący wziął za puls, począł badać, czoło mu się zmarszczyło, ramionami ruszył.
— Przepraszam panią — odezwał się — nie jest to niedyskrecja, ale konieczność. Lekarz musi czasem być spowiednikiem. Ja nie poznam choroby, nie rozumiejąc jej położenia.
Czarnymi oczyma smutnymi spojrzała z wyrzutem jakby na doktora panna Lenora, milczała długo, a usta jej drżały. Ręka jej, którą doktór puścił, bezwładna leżała na stole biała, wychudła, a piękna, jakby na wzór dla artysty... leżała bezmyślnie rzucona i przez nią malował się stan ducha zwątpiałego, zobojętniałego na wszystko.
— Co pani tu robisz? — powtórzył doktór.
— Widzisz, jestem tu, mieszkam sama, pracuję.
— Dlaczegóż sama i tu? Co się stało z wojewodziną?
Lenora milczała długo, ukryła twarz w dłoniach, poczęła płakać i łkać.
— Wojewodzina umarła? — spytał doktór.
— Nie żyje, — cicho odparła kobieta — nie żyje matka moja i dobrodziejka... nie mam na świecie nic i nikogo... oprócz słabych rąk i obłąkanej głowy.
— Ale przecie pani byłaś w jej domu, jakby własne jej dziecię, niepodobna, ażeby cię tak zostawiła. — Ona! — zawołała Lenora — ona! ten anioł dobroci![1] ona! a! nie posądzajcież jej...
— A więc?
— Tak się złożyły okoliczności, tak obowiązki kazały, bym wyszła, jak mnie widzicie — mówiła, dumniejąc, Lenora — nie pytajcie mnie, nie dręczcie mnie. Błagam was! Nie mogło być inaczej! Jest dobrze, tak jak jest!
Doktór słuchał milczący.
— Pani nie jesteś chora — odparł namyśliwszy się — ale na drodze do choroby, która się może stać niebezpieczna. Zmiana położenia, praca nad siły, przejście z wygód do mniej regularnego życia... osłabiły ją... potrzeba spoczynku, uspokojenia ducha, wzmocnienia materialnego... Co pani jada?
Lenora się zarumieniła.
— Uczę się być ubogą — zawołała — jem chleb, czasem piję kawę, dużo wody... bułkę... niekiedy trochę mięsa.
Stary słuchał posępny, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Jako lekarz stał wobec położenia i okoliczności utrudniających misję, nie dozwalających od razu rozstrzygnąć zawikłanego zadania.
— Ale to właśnie i praca nad siły rodzi chorobę! — zawołał — siedzenie! zamknięcie!
— A cóż robią ludzie, jak ja ubodzy, i na pracę skazani?
— Oni są po większej części nawykli do niej i do niedostatku.
— A ci, których wśród dostatku spotka nędza i narzuca się im praca?
— Ci tak chorują, jak pani — rzekł lekarz — często nawet, nie będę tego pani ukrywał, nagła zmiana wywołuje nie tylko chorobę, sprowadza śmierć.
— O, śmierć! — odezwała się ruszając ramionami — śmierć nie jest straszna; co istotnie trwoży, to bezsilność i choroba. — Załamała ręce.
— Mówże pani ze mną szczerze — po chwili wstając z krzesła i poczynając się przechadzać, zaczął doktór. — Wiesz pani dobrze, jak święte i wielkie są obowiązki nasze, chciałbym je choć w części spełnić. Nie kryj pani przede mną nic. Chcesz sobie sama wystarczyć i pewnie chwytasz się pracy niewłaściwej, gdy z jej talentami, nauką, mogłabyś łatwo...
— Przepraszam cię, doktorze... chcę być samotną... nie chcę stosunków ze światem żadnych ani żadnych dlań zaciągać obowiązków.
Lekarz zamilkł.
— Ja się więc pani nie na wiele przydam — rzekł — popełniasz pani przez jakąś dumę rodzaj dobrowolnego samobójstwa. Co to pomoże, jeśli jej powiem: karm się mięsem, używaj ruchu i bądź wesoła.
— Ostatnie jest najlepsze — uśmiechając się, przerwała Lenora — admirowałam zawsze panów, zalecających pacjentom, ażeby się nie kłopotali niczym i unikali zmartwień, powinniście o to prosić Pana Boga!
— Lekarstwa innego do zapisania nie mam nad beefsteck... wino czerwone, zdrowy stół, świeże powietrze i ruch...
Lenora westchnęła: — To się równa wyrokowi na chorobę.
— Pani kochana — rzekł śmielej lekarz siadając za stół znowu — powiedz mi szczerze swą historię, objaśnij położenie.
— Znasz je pan! Widzisz ubogą sierotę bez żadnych zasobów, zmuszoną do pracy, zepsutą pieszczotami i wygodami; dumną, złą, upartą i bardzo biedną.
Wstał stary zniecierpliwiony, biorąc za kapelusz.
— Zostały pani z dawnego jej położenia znakomite stosunki...
— Nikomu nic winna być nie chcę.
Doktór ruszył ramionami.
— Cóż znowu! — zawołał prawie gniewnie — co za niedarowane dziwactwa!
Na te słowa powstała nagle Lenora, zarumieniwszy się, ale po chwili padła na siedzenie, bo się na nogach utrzymać nie mogła. Lekarz, podbiegłszy, posadził ją, widząc większe niż się domyślał osłabienie.
— Nazywasz to pan dziwactwem — odezwała się — sąd jest surowy. Odzywać się do ludzkiej pomocy może tylko ten, kto ma do niej jakieś prawa. Ja nie mam żadnych, ja żadnych nie roszczę, ja sobie samej chcę być winna przyszłość, jeśli ją mam jaką.
— Jest to choroba dumy — łagodniej dodał lekarz.
— Ale choroby są w naturze człowieka, i ta moja gnieździ się we krwi... inna, jak jestem, być nie mogę.
Zmarszczyła brew, coś dzikiego patrzyło z jej ślicznych rysów, którym osłabienie i wychudzenie nadawało wyraz jeszcze więcej uderzający.
— Pani kochana, po cóżeś mnie tu wezwała, abym był świadkiem chyba i z bólem stąd odszedł. Cóż ja ci mogę poradzić, jeśli się chcesz zabić?
— Nie, zabić się nie chcę — odpowiedziała słabym głosem — choć życie jest dla mnie niezrozumiałe, choć nie pojmuję, na com się urodziła, rozumiem, iż nie przyszłam na świat bez celu, dla igraszki... Czuję więc obowiązek wypić czarę do dna. Samobójstwo w jakikolwiek sposób jest świętokradzkim porwaniem się przeciwko wyrokom Bożym.
— Dlaczegoż nie chcesz pani pojąć zarazem, że jeśli życie ludzkie ma cel, nie może go mieć wzięte pojedynczo, zrozumieć je można tylko w związku ze społeczeństwem... A zatem od tej spójni dla dumy się odrywać, nie chcieć stosunków z ludźmi, jest także sprzeciwieniem się Bożym wyrokom.
— Sofista jesteś, doktorze — odparła głosem słabym. I spuściła głowę, i po kobiecemu płacz ją porwał, jęknęła, dodając: — Nie mogę! nie mogę.
— Co pani nie możesz?
— Nic! nic! już milczę! Nerwy mam podrażnione — rzekła nagle, opanowując się. — Nic!
Doktór, człek zacny, w którym długoletnia praktyka ludzkich niedoli zamiast serce przygłuszyć, rozwinęła uczucie i wyrobiła miłosierdzie, nie mógł tak chorej porzucić.
— Jeszcze pytanie — rzekł. — Mówisz mi pani, że nie masz nic, że chcesz żyć z pracy.
— Tak jest.
— Z jakiej?.
— Z pracy rąk... szyję... haftuję...
Lekarz ruszył ramionami.
— Ale to marnowanie sił! To potrafi lada dziewczę bez wykształcenia. Znasz pani muzykę, języki, literaturę, rysunek... z tym przecie z głodu się nie umiera.
— Tak, ale z tym trzeba iść w świat, żebrać zajęcia, spijać upokorzenie i narażać się na najfałszywszy stosunek. Jestem nawykła do swobody, trzeba się uczyć służbistości i uległości. Ja tego nie mogę... ja przede wszystkim nie mam siły wejść w ten świat, w którym żyłam na stopie niepodległości i równości, jako służebnica zapłacona.
— To duma, a brak siły moralnej, siły ducha — rzekł surowo lekarz — to uznanie słabości.
— Co chcesz! prawda, alem słaba! — kryjąc oczy ręką, zawołała Lenora — nie mogę. Drugiego dnia wybuchnęłoby ze mnie oburzenie... duch buntowniczy, który we mnie mieszka. Pieszczona, zepsuta, dobrocią na stos się dam zaprowadzić, siłą ani na tron!
Doktór zamilkł.
— Dość — rzekł — tego gadania, pani się męczysz bezpotrzebnie... na dziś egzamin skończony. Od lekarza możesz śmiało przyjąć obiad, który ci przyślę, bo go zapisuję jako receptę.
Zaczerwieniła się Lenora i załamała ręce.
— Na miłość Boga! nie czyń tego, otrujesz mnie — zawołała z ogniem w oczach — ja mam za co kupić kawałek mięsa... nie czyń ze mnie łaską żywionej żebraczki!
— Dobrze! dobrze, nic nie przyślę — pośpiesznie rzekł doktór — ale jeśli znajdę robotę w domu mogącą się odbywać, stosowniejszą dla pani.
— Wymodloną? przez miłosierdzie doktorze! — krzyknęła Lenora.
— Nie proszoną, ale o którą pani się będą prosić. Cóż to znów za szaleństwo! — dodał groźnie.
— Zobaczymy... zobaczymy...
Podała mu rękę, zatrzymała chwilę dłoń doktora, podniosła oczy łzawe i szepnęła:
— Doktorze! upokorzona ucieknę... skryję się... oszczędzaj chorobę duszy mojej, choćbyś ją potępiał. Mów sobie, żem chora i zasługuję na litość i poszanowanie.
Stary nie powiedział słowa, uścisnął jej rękę i wyszedł krokiem powolnym zamyślony głęboko, jak ten, który dotknął rany nieuleczonej i nie wie, co z nią pocznie.
Drzwi się za nim zamknęły, a w korytarzu cisza była znowu i z samotnej izdebki żaden głos nie dochodził. Kaśka ośmielona zapukała, puszczono ją, poszeptała coś i uszczęśliwiona wyszła, czując się tym zaufaniem tajemniczej panienki podniesioną. Nie chciała już tego dnia nawet gadać z kucharką.
W kilka dni potem Kasia chwaliła się prześliczną chustką, która zdaniem wszystkich znawców, zgromadzonych w kuchence państwa Melchiorostwa, mogła być warta jakie sto złotych może, kto wie? nawet więcej. Pochodziła ona z narzuconego jej gwałtem daru panny Lenory, z czym się nie taiła. Wchodziła teraz do jej pokoiku i wychodziła swobodnie, kręciła się, była dumna i szczęśliwa, ale co do szczegółów tyczących się panienki nader oszczędna. Nic z niej wydobyć nie było można, oprócz, że Lenora chora była nieco i że osoba ta, niezmiernej dobroci i grzeczności, całe serce Kasi chwyciła...
— A już to panna! to panna! — mówiła ona — to zaraz znać, że to nie lada jakie, ale pewnie dobrego domu dziecko... takie delikatne i ludzkie. Żeby to się poskarżyło... żeby zażądało czego, jeszcze się jej narzucać trzeba, a chciałaby tylko dawać a dawać, żeby człeku najmniejszą pracę wynagrodzić.
Jednego dnia Kasia stała we drzwiach, gdy nieznajomy mężczyzna zbliżył się, zaglądając do nich... Młody był i piękny, ale wyraz jego twarzy nie podobał się Kasi.
— Panna nie wie, czy tu mieszka panna Lenora Zara? — zapytał.
— A tu — albo co?
— Chciałem się z nią widzieć.
— Ja nie wiem, bo chora — rzekła Kasia.
Młody pan dobył z pugilaresiku z kości słoniowej, herbem rzeźbionym ozdobnego, bilet, na którym stał jakiś rogaty znak w kącie, podał go Kasi i prosił, aby podała go pannie Lenorze z żądaniem widzenia się.
Kasia wślizgnęła się.
Lenora siedziała z tą bezwładnością zamyśloną, z jaką przy mechanicznej pracy siedzi człowiek nie nawykły do niej; głos Kasi obudził ją jakby z uśpienia.
Na widok podsuniętego biletu, tylko okiem nań rzuciwszy, zaczerwieniona porwała się, ręce się jej zatrzęsły i głos ledwie z ust mógł dobyć.
— Nie mogę — zawołała — jestem chora, ani dziś, ani później — nigdy, powiedz temu panu... Nigdy!
I padła na kanapkę, a po chwili za Kasią pobiegła drzwi zaryglować.
Młodzieniec stał zamyślony u progu. Zrazu zdawał się nie dobrze rozumieć. Kasia mu powtarzała:
— Proszę pana, panna Lenora przeprasza (to dodała z własnej inicjatywy), że się widzieć nie może ani teraz, ani — nigdy.
Nieznany pan podniósł głowę... milczał.
— Wyraźnie mówiła, proszę pana, ani teraz — ani — nigdy.
Popatrzył na Kasię i jakby znajdował niewłaściwym dłużej z nią rozprawiać, skrzywił się, kiwnął głową i zwolna odszedł. Szedł zadumany, jakby sądził, że go na powrót zawołają. Kasia patrzyła za nim na schodach, widziała, jak mu się ramiona ruszały, kapelusz trząsł, jak fatalnie jakoś machał laską, mykał się po schodach i znikł.
Kasia już miała odchodzić, gdy kapelusz zjawił się na nowo, laska także, ramiona i podniesiona głowa zdawała się jej szukać.
— Panienko! — zawołał, wskazując, aby ku niemu zeszła.
Służąca pochyliła się nieco.
— A co?
Wyciągnął papierek z uśmiechem jakimś niemiłym.
— Puść mnie waćpanna! Ja się wytłumaczę.
— Co? co? — z oburzeniem odparła, cofając się sługa. — A to także...
Mężczyzna postrzegł, że z tego nic nie będzie, skrzywił się i znów zbiegł na dół. Ta próba przekupstwa smutne o nim dała wyobrażenie służącej, ale nie wspomniała o niej pannie Lenorze ani żadnemu ze znajomych.
— Proszę ja kogo! — mruczała tylko, nie mogąc się uspokoić — to łotra kawał! Myślał, że za pieniądze kupi sobie wejście. O! już pewnie z niczym dobrym nie przyszedł! Dopilnuję ja, żeby mi się tu nie pokazywał... a jeśli zechce gwałtem się cisnąć, tak go miotłą zamaluję, że popamięta! Patrzcie no go! mądrala!
W parę dni przyszedł doktór znowu, tym razem nie wzywany, ale musiał dobrze do drzwi pukać, nim go wpuszczono. Zastał Lenorę nad robotą, bladą, z oczyma zaczerwienionymi, ale na pozór spokojną i przejednaną ze swym losem. Zdawała się silniejsza.
— Przyszedłem się dowiedzieć, jakże pani jest? — rzekł stając w środku pokoiku i rozglądając się po nim uważniej niż pierwszym razem.
Izdebka była od ulicy, nieźle oświetlona, mała, czysta, w jednym kącie jej łóżeczko pokryte kapą ciemną, stoliczek z książkami, w drugim szafeczka, komódka i wielki stół do roboty. Stosy nut i książek leżały pozwiązywane sznurami na podłodze, bo ich nie było gdzie rozmieścić. Przed kanapką stół cały był zarzucony bielizną i koronkami do naprawy. Lenora machinalnie trzymała w rękach jeszcze swą robotę.
— Jakże pani jest? — spytał doktór.
— Lepiej mi, dziękuję konsyliarzowi, zupełnie nawet dobrze — odpowiedziała ze spokojem udanym — naturalnie z każdym położeniem nowym ciało i dusza człowieka oswoić się musi. Przebyłam snać przesilenie i czuję się... dobrze! zupełnie dobrze!
Spojrzała na niego, kiwał głową niedowierzająco.
— A więc? — spytał.
— Więc zostanę, jak jestem... mój kochany konsyliarzu — dodała cicho — ale ponieważ byłeś łaskaw mnie odwiedzić, pozwól się prosić...
— O co tylko każecie!
— O jedną rzecz, która was nie wiele kosztować będzie.
— No, no, bez wstępów.
— Dajcie mi słowo, że o mnie nie wspomnicie nikomu, nikomu!
Doktór milczał, ona, jakby czekała, a nie doczekawszy się odpowiedzi, dodała zaraz:
— Mam na was maleńkie posądzenie.
— Na mnie? Ciekawym?
— Widzieliście się gdzieś z panem Alfredem.
Doktór milczał.
— Powiedzieliście o mnie, wskazaliście mu adres i zrobił mi tę niewysłowioną przykrość, że chciał mnie odwiedzić.
— A wy...
— A ja byłam zmuszona go nie przyjąć i nie przyjmę nigdy, a jeżeli się uprze pukać do drzwi moich... no, to ze stratą dla siebie wyniosę się tam, gdzie mnie nie będzie mógł znaleźć.
— Przepraszam kochaną panią — odezwał się doktór po chwili milczenia — mogę dać słowo uczciwego człowieka — że pana Alfreda nie widziałem i że mu o mieszkaniu pani nie mówiłem wcale.
— A któż mu to mógł powiedzieć?
— No, nie wiem, ale nie ja. Ponieważ mnie pani posądziłaś niesłusznie, mam prawo się czymś pomścić i będę panią dręczył. Jeszcze raz powtarzam, uchwyciłaś się pani najniepraktyczniejszej w świecie idei żyć z tego co najmniej umiesz i co najgorzej płaci. Jest to, jakby jubiler został dobrowolnie kowalem. Jeśli miłość własna wasza cierpi na tym, że cię znano w innym położeniu, jedź gdzie indziej, ale nie mórz się głodem dla fantazji. Przepraszam — dodał doktór — panna jesteś młoda, mówię jak ojciec.
— Jak od ojca przyjmuję i jak przed ojcem się dospowiadam do końca.
Rzuciła robotę na stolik, założyła ręce, poczęła mówić głosem słabym, który co chwila rósł, stawał się patetyczniejszy, bardziej przejmujący.
— Nie mogę iść szukać chleba tam, gdzie niedawno byłam równą... gdzie mnie sadzano na pierwszym miejscu... nie dla fałszywego wstydu, ale dlatego, by mnie palcami nie pokazywano. Mogłabym, masz słuszność... oddalić się, ale wiesz, doktorze, co to oddalenie od miejsc, pełnych pamiątek dla sieroty, co nie ma nikogo na świecie... Nie miałabym siły na to. Moje wspomnienia są mi rodziną, przeszłością, ojczyzną... tu mogę pójść na grób przybranej matki mojej, tu mi się zdaje, że ją jeszcze mam, tum ja nie sama... nie zupełnie sierota... Wypędzona stąd, umarłabym z tęsknoty...
— Zatem — rzekł doktór, siląc się na okazanie chłodnym, aby jej wzruszenia nie zwiększać — zatem, co lepiej? z tęsknoty umierać, czy z głodu?
Cichuteneczko szepnęła Lenora:
— Z głodu, doktorze.
— Nie ma co mówić, ceruj pani bieliznę.
Wstał z krzesełka. Lenora z uśmiechem rezygnacji podała mu rączkę, a doktór zatrzymał ją, aby puls wybadać i po chwili dopiero puścił.
— Doktorze — powtórzyła — ani słówka o mnie.
— Bardzo dobrze! stanie się, jak pani chcesz, ale jeśli pan Alfred już wie o jej mieszkaniu.
— Nie spodziewam się, aby tu przyszedł po raz drugi.
— Ja przeciwnie.
— Nie znasz pan pana Alfreda — bledniejąc i drżąc, odparła Lenora — były to odwiedziny dla przyzwoitości, nieuniknione, nie wróci więcej, bo wie, że go nie przyjmę nigdy.
Po wyjściu doktora drzwi zostały otwarte i w chwili gdy tych słów domawiała, z przerażeniem usłyszała pukanie, a po nim natychmiast ukazał się w progu mężczyzna młody, słusznego wzrostu, ten sam właśnie, o którym była mowa.
Światło od okna padało wprost na jego twarz pięknych rysów, ale dziwnie przykrego, zimnego i dumnego razem, nielitościwego wyrazu. Na widok jego Lenora porwała się z kanapki, dając znak doktorowi, aby został — i drżącą ręką wskazała na drzwi.
— Przepraszam pana — rzekła — ja jestem chora i nie przyjmuję nikogo.
Pan Alfred stał z miną kwaśną.
— Powtarzam panu — dodała, ukazując drzwi — jestem u siebie, nie przyjmuję nikogo.
— Nawet mnie? — rzekł sucho mężczyzna.
— Nikogo! nikogo! — z nerwowym wybuchem, podnosząc głos, wołała Lenora — a jeśli jeszcze raz zechcesz pan niepokoić mnie, będę zmuszona zmienić mieszkanie, uciec z miasta.
Pan Alfred począł się uśmiechać; spoglądając na milczącego doktora, ruszył ramionami.
— Biorę kochanego konsyliarza na świadka, że przychodziłem, żem chciał ofiarować moje usługi... że je stanowczo odrzucono.
— Żadnej pomocy od nikogo nie potrzebuję — dumnie i stanowczo zawołała panna Lenora.
— Słyszę, podziwiam — uśmiechając się, dodał pan Alfred — ale...
— Proszę pana wyjść. Widzisz pan doktora, który przyszedł mi radzić... czy to nie starczy?
— Słowo tylko, jedno słówko — zimno odpowiedział pan Alfred — wszystko to dobre, ale potem... potwarz na nas rzucą, że my nie spełniliśmy, cośmy byli powinni. Świadkiem niech będzie doktór.
Lenora gwałtownie odwróciła się, jakby z rozpaczą od pana Alfreda.
— Powiedzże mu, konsyliarzu, że ja nie mogę nie tylko mówić, ale słuchać, że to mnie zabija.
Doktór, naprawdę przeląkłszy się egzaltacji, z jaką te wyrazy wymówione zostały, skłonił się, podszedł do mężczyzny i ująwszy go pod rękę, prawie gwałtem wyprowadził z pokoju.
Zeszli ze schodów w milczeniu, ale po fizjognomii Alfreda znać było, że potrzebował się wygniewać i wygadać.
— Kochany konsyliarzu — rzekł, gdy stanęli w bramie — mimowolnym byłeś świadkiem niemiłej sceny między mną a panną Lenorą. Idzie mi wielce o zdanie twe i sąd w tej sprawie, uczyń mi tę łaskę i racz zajść do mnie, abym mógł i siebie i rodzinę ciotki mej, pani wojewodziny, wytłumaczyć.
— Ależ cóż ja mam za prawo się w to mieszać?
— Ja pana proszę... ja chcę, byś ludzi złej woli mógł objaśnić.
— Wolałbym wcale o niczym nie wiedzieć — rzekł skłopotany doktor — czasu mam mało.
— Pół godzinki, opowiem wszystko w krótkości.
Pochwycony pod rękę, pociągniony niemal gwałtem, doktór, rad nie rad, zmuszony został pójść za panem Alfredem do mieszkania, które on tymczasowo w hotelu Angielskim zajmował.
Apartament młodego panicza zwiastował bardzo zamożnego człowieka. Służący w herbowej liberii zjawił się zaraz w progu.
Alfred przykazał mu, aby nie wpuszczał nikogo, podał doskonałe cygara gościowi i przysunąwszy fotel, rozpoczął w te słowa opowiadanie z chłodem, w którym źle ukrywane taiło się podrażnienie.
— Muszę rozpocząć niestety tę smutną historię heroiny od jej pierwszych początków. Ciotka moja, wojewodzina, jak zapewne konsyliarzowi wiadomo, była w pierwszym swym małżeństwie bezdzietna; już nie w pierwszej młodości wyszła za drugiego swego męża, który jej staraniem kreowany był w r. 1831 wojewodą. Człowiek to był niemajętny, wcale dobry, nie bez zalet i talentów, ale słaby i winien wszystko żonie, pełnił jej wolę, całe życie pod pantoflem spoczywając. Wojewodzinę wszyscy zwali aniołem dobroci, była w istocie dobra, jak są egoiści, którzy z całym światem chcą być w zgodzie, aby im nic ulubionego, pieszczonego spokoju nie przerywało. Wojewodzina pod tym pozorem dobroci, dobroczynności, łagodności, kryła samowolność, egoizm, dziwactwa, najosobliwsze. Niegdyś bardzo piękna i uwielbiana, na starość słodyczą i pochlebstwem jednała sobie serca, potrzebując od ludzi kadzideł, woni i słodyczy. Zresztą była miła, uprzejma... dla wszystkich równie uczynna, najbardziej dla tych, których się obawiać mogła.
— Surowy pan jesteś — szepnął doktór.
— Jestem sprawiedliwy — sucho odparł pan Alfred. — Jeszcze za życia męża, nie mając dzieci, a wiecznie potrzebując, aby ją ktoś w rękę całował i pieścił i do nóg jej padał, wojewodzina wzięła na wychowanie sierotkę... naprawdę nikt nie wie dobrze skąd, jakiego rodu... nie mogę przysiąc, żeby to nie było żydowskie lub cygańskie dziecko nawet... słowem podrzutka jakiegoś... przywiązała się do niego do szaleństwa... bo dzieciak mądry udawał czy w istocie kochał ją namiętnie!
Cóż dziwnego! Wzięto to spod płotu, ze śmieciska, a wychuchano jak pańskie dziecko, wykołysano w koronkach; nie było dla kochanki tej nic za drogiego ani sukienki, ani nauczyciele, ani fantazyjki jej. Zabawki sprowadzano z Londynu, bony z Paryża... a że dziecina była jeszcze ładna, dowcipna, utalentowana, bystra... wojewodzina bawiła się nią zupełnie, jak to się stare panie bawią pieskami nie pomnąc, że pieskom potem, nawykłym do pieszczot, źle na świecie być może.
Familia wojewodziny sprzeciwiać się temu nie mogła. Majątek miała ogromny, a narazić się jej, było to wykluczyć się samemu od spodziewanego spadku. Wszyscy więc nie tylko padali przed wychowanką, pochwalali fantazję staruszki, ale starali się przez pannę Lenorę łaskę jej pozyskać. Lena była panią wszechwładną majątku, domu, serca wojewodziny. Ale cóż było na to poradzić. Musieliśmy milczeć.
Wiedzieliśmy, że w testamencie, choćby chciała, znacznego jej legatu nie zrobi, a w ostatku spodziewaliśmy się zrobiony nawet unieważnić. W ostatnich latach przed śmiercią, w miarę jak słabła wojewodzina, władza wychowanki stawała się coraz większa... a jednej chwili bez niej staruszka się obejść nie mogła.
Nie mogę nic powiedzieć przeciwko pannie Lenorze, nie zepsuło jej to na pozór, ale wykołysało w niej dumę i miłość własną niezmierną.
Jako siostrzeniec wojewodziny bywałem bardzo często w jej domu; byłem młody, Lenora była i jest piękna; ciocia widziała mnie rada czule się zbliżającym do niej, byłem więc grzeczny, ale nic więcej, tylko grzeczny. Czy wzięła to opacznie i wyobraziła sobie coś więcej niż było, o tym nie wiem. Ciocia zagadywała mnie wiele razy, starała się mnie wybadać; chwaliłem Lenę, ale miałem się na ostrożności, nie chcąc ani drażnić staruszki, ani się kompromitować.
Że mnie ciągnięto i życzono sobie, to nie ulega wątpliwości, a że ja z lada przybłędą nie mogłem się żenić ani pomyśleć, to pewna. Myśl taka mogła się tylko zrodzić w głowie zdziecinniałej staruszki i rozpieszczonego, zepsutego stworzenia.
Ruszył ramiony pan Alfred, spoglądając na doktora, który palił cygaro i zapatrzył się w okno.
— To wstęp do tej historii — mówił dalej pan Alfred. — Powtarzam, że nie ujmuję bynajmniej pannie Lenorze wysokich zalet... jest to osoba, mogąca na królewskich wystąpić salonach. Wojewodzina ją do śmieszności ubóstwiała.
Już pod koniec życia, kiedy staruszka była chora i z krzesła się nie ruszała, a my coraz bardziej naturalnie trwożyliśmy się o ten nieszczęsny testament, wysłała mnie matka do ciotki nieboszczki, aby ją ująć w jakikolwiek sposób, słysząc, że się zbierała do zrobienia tego aktu stanowczego. Szło nam o to, aby nie przekazała majątku drugiej siostry dzieciom. Pojechałem.
Drugiego, czy trzeciego dnia pobytu, staruszka, jakem się spodziewał, oddaliwszy od siebie cały dwór, przywołać mnie kazała. Była to chwila stanowcza, jak dziś pamiętam rozmowę.
— Fredku mój — rzekła staruszka, kładąc mi wychudłą rękę na dłoni — ja się coś źle czuję, podobno mi już niedługo na tym świecie przyjdzie z wami pozostać! Co się wówczas stanie z moją drogą córką, z moim aniołem, z moją Lenorcią? Tyś jej zawsze okazywał wiele współczucia, wiele dla niej sympatii, ja w tobie pokładam nadzieję, że ty swój los z jej losem połączysz. Jest godna ciebie... wychowałam ją jak królewskie dziecię... śliczna, rozumna, utalentowana... miła, dobra. Któż zważa dziś na pochodzenie... Ona była jakby moim własnym dziecięciem... Alfredku... uspokój mnie...
Cóż miałem uczynić, kochany konsyliarzu... co? powiedz? Miałżem powiedzieć jej — nie chcę! nie mogę? Musiałem zbyć kobiecinę dwuznacznikiem, aby jej nie martwić, w duszy przyrzekając sobie, że będę się starał pannie Lenorze to wynagrodzić.
Ożenić się, mimo jej ślicznych oczów, nie mogłem; cioci tego powiedzieć nie było podobna, odrzekłem więc ni to, ni owo. Dałem słowo tak, jak ci tu mówię:
— Niech ciocia będzie o los panny Lenory spokojna!
I pocałowałem staruszkę w rękę, stara pocałowała mnie w głowę i na tym się skończyło. Na tej podstawie staruszka zrobiła testament, zapisując nam cały majątek, a Lenorze parękroć sto tysięcy tylko.
— A więc był zapis dla niej! — zawołał doktór.
— Którego ona nie przyjęła — odparł pan Alfred — dlatego, że jej się pewnie zdawało, iż cały majątek jej się należy razem ze mną. Parękroć sto tysięcy było za wiele dla niej, to pewna, ale byśmy byli jej pensję zapewnili. Tymczasem ciocia zmarła...
Do ostatniej godziny byliśmy przy niej; to prawda, że umierając, jeszcze rękę panny Lenory i moją razem ściskała w stygnących już dłoniach. Nie chciałem jej martwić i sprzeciwiać się, myślałem, że dziewczyna ma przecież tyle rozsądku, iż zrozumie tę komedię przymusową. Ale nie, jej się śniło, że ja się z nią ożenię, wbiła to sobie w głowę, a gdy mama po śmierci cioci dała jej do zrozumienia, kim ona jest i jakie dla niej właściwe stanowisko... zabrawszy tylko, co miała sobie przez nieboszczkę darowane, nie chcąc od nas nic więcej, wyleciała zagniewana. Oto masz, kochany konsyliarzu, całą historię w ogólnych rysach. Powiedz mi, com ja tu winien? Mógłżem postąpić inaczej! Nie jestem bez czucia, bez serca, czuję, że coś dla niej zrobić należy przez samą pamięć dla nieboszczki... ale przyznam ci się, że ani tych zapisanych dwóchkroć, ani takiego głupiego ożenienia... wymagać po nas nie może.
Cała rzecz — ciągnął pan Alfred — rozpieszczone to, zepsute, dumne... a zapomniało, że czym jest, winna cioci... że walałaby się gdzieś po karczmach może, gdyby nie ona. Alboż to małe dobrodziejstwo talenta, które z naszej łaski posiada, wykształcenie, ton dobry... może pójść gdzie za guwernantkę... ma los i chleb w ręku. Z tego, co ciocia jej dawała, garderoby, fraszek... niceśmy jej nie odebrali, choć były rzeczy bardzo kosztowne, pamiątkowe... zapakowała, co chciała, wywiozła. Jeden fortepian Erarda mama zatrzymała dla salonu, choć niby jej był, bo nawet nazwisko stało wypisane. No! ja tego nie pochwalam... ale proszę doktora! mama mogła to uczynić! Należał do salonu.
Doktór palił cygaro, nie dając najmniejszego znaku ani zgody, ani przeciwieństwa, słuchał martwo i tak, jakby już naprzód wiedział, co mu ten pan powie, zdając się tylko z upragnieniem czekać końca.
Pan Alfred triumfująco skończył z uśmiechem człowieka, który pewien jest, że przekonał i spodziewa się głośnej aprobaty. Zdziwił się, nie mogąc z ust doktora doczekać się ani słowa.
Po długim przestanku doktór westchnął, wziął kapelusz powoli, skłonił się i chciał odchodzić.
— No... ale jakże... szczerze? mów! cóż sądzisz, jak miałem postąpić? — naglił Alfred..
— Jak pan miałeś postąpić, nie wiem — rzekł doktór chłodno — ale to pewna, że ja na jego miejscu byłbym ani staruszki, ani panny nie zwodził.
— No tak! a spadek poszedłby na drugą linię! — zawołał Alfred, ręce łamiąc — wiesz, konsyliarzu, że to przecie parę milionów.
Doktór nic nie odpowiedział i znów się wybierał.
— Czekaj, słowo! — dodał młodzieniec, chwytając go. — Znasz ją, wiesz teraz interesa, bądź pośrednikiem. Damy jej pensji dożywotniej parę tysięcy i niech nam da pokój. Co?
— Mogę was zapewnić, że gdybyście jej cały spadek po wojewodzinie oddać chcieli, to go nie weźmie.
Alfred się cofnął.
— Ja to ofiaruję z litości, obowiązku nie mam.
— Właśnie tej litości ona nie zechce od was. Ale, szanowny panie, pozwól sobie powiedzieć, że gdyby ona mniej była bezinteresowna, a znalazł się prawnik śmiały, wyprocesowałby z was łatwo całe dwakroć sto tysięcy.
— Nie — rzekł zimno Alfred — ja byłem w czasie pisania testamentu i dopilnowałem się. Zapis jest nieformalny.
— Jak to? W jednym testamencie dar dla was ważny, a dla niej nieformalny? — z oburzeniem ironicznie spytał doktór.
Pan Alfred bynajmniej się nie zmieszał.
— Nie jesteś prawnikiem, doktorze, — odpowiedział — co innego jest zapis dla familii, czym innym dar osobie obcej. Powinna go była inną uczynić formą.
Zwycięsko się uśmiechnął.
Lekarz spojrzał i nie odpowiadając ani słowa, tym razem na dobre pożegnał pana Alfreda i oddalił się. Po wyjściu jego młody panicz zapalił nowe cygaro, siadł w fotelu i zamyślił się.
— Ha! no! nie chce nas znać! Nie chce nic — to nic! Mniejsza o to! — zawołał konkludując. — To mi wszystko jedno!
Chociaż pan Alfred mówił przed sobą, że mu to zupełnie było jedno, iż go panna Lenora znać nie chciała, nazajutrz wszakże, przeszedłszy się po świecie, podrażniony kilku szyderskimi pytaniami i pewnym tonem, z jakim go po towarzystwach spotykano, musiał nieco zmienić przekonanie, gdyż z wieczora postanowił dostać się jeszcze do Lenory i rozmówić z nią koniecznie.
Zamknięte i wyraźnie zakazane mu drzwi jej nie zdawały się dlań przeszkodą nie do przemożenia, raz bowiem już ten próg mimo woli pani przestąpił, i nie wątpił, że powtórzyć to potrafi.
Był pewny prawie, że doktór będzie znów u swej pacjentki, postanowił z tego podobnie jak pierwszym razem korzystać. Znając bardzo dobrze miasto, zasiadł w niedalekiej cukierni, czatując na konsyliarza, którego karetka w istocie zatrzymała się przed
pałacem Zamoyskich. Pan Alfred, przepuściwszy doktora przodem i dawszy mu wnijść na piętro, wsunął się za nim. A że rozmowy swej z panną Lenorą nie chciał go mieć świadkiem, skłonił się do wyczekiwania w korytarzu na spodziewane rychłe wyjście konsyliarza. Wszystko to wcale niezgrabnie było ukartowane, a jednak, jak wiele śmiałych pomysłów, udało się nieźle. W chwili gdy doktór wychodził nie patrząc na przyciemniony korytarz, pan Alfred poza nim niezaryglowane drzwi otworzył, szybko je za sobą zamknął i stanął przed zdziwioną tym zuchwalstwem Lenorą.
Wyraz jej twarzy malował dostateczne oburzenie, które nią całą wstrząsło na widok śmiałka, co się stawił, z dumą i zuchwalstwem narzucając. Nie znalazła wyrazów w pierwszej chwili na ustach... i ręka tylko konwulsyjnie podniesiona drzwi mu wskazała.
— Przepraszam panią! — gniewnie zawołał pan Alfred. — Czy się pani podoba, czy nie, rozmówić się raz musimy. Winnaś to pani jeśli nie mnie, to tej rodzinie, której obowiązana jesteś za wszystko... to pamięci mej ciotki.
Milcząca Lenora ruszyła ramionami, bała się ust otworzyć może, by zanadto nie powiedzieć.
— Tak jest — kończył pan Alfred krocząc ku środkowi pokoju — wymagam rozmowy stanowczej.
— Słucham pana.
— Raz rozrachunek między nami musi być skończony. Pani winnaś mej rodzinie byt, wychowanie, talenta, opiekę... i odwdzięczasz się jej za to, rzucając na nią swym postępowaniem cień... potwarz, posądzenie.
Lenora się podniosła z brwią straszliwie zmarszczoną.
— Anioł by nie wytrwał... nie przeniósł cierpliwie tego, co mi pan śmiesz mówić. Wam, rodzinie waszej, nie winnam nic, wszystko zmarłej mej świętej opiekunce... z wami nic mnie nie wiąże i nie chcę, by mnie cokolwiek łączyło. Otrząsłam proch z nóg mych, rzucając dom, który się stał waszym.
— Za cóż te gniewy? Za co? — podchwycił Alfred — czy za zawiedzione nadzieje, którymi ja nigdy pani nie karmiłem! Dla osłodzenia cioci ostatnich chwil musiałem potakiwać, nigdy nic nie przyrzekając.
Wielkim dzikim śmiechem otwarły się usta Lenory i ręce, uderzając je o siebie, załamała.
— Jak to? Pan myślisz, pan posądzasz mnie, że jam kiedykolwiek na jedną sekundę, na chwileczkę dała się uwieść tej komedii, że ja jej nie rozumiałam? A to wyborne? Pan nie wiesz, że miałabym się za najnieszczęśliwszą istotę na ziemi, gdyby mnie był los do was przykuł. Raczej śmierć! Jam także dla tej nieszczęśliwej opiekunki, dobrodziejki mej, tego anioła, musiała się skłonić do posłuszeństwa pozornego jej woli, aby o los mój spokojna usnęła. Stamtąd, z niebios, widzi ona moją ofiarę... spełnioną z rezygnacją mimo całego wstrętu mego do fałszu, którym ja także karmić ją musiałam. I pan pomyśleć mogłeś, że ja! — rozśmiała się dziko.
Pan Alfred obrażony stał kręcąc kapeluszem.
— Na miłość Boga, ja do was, panie Alfredzie, najmniejszego nie mam żalu. Waszą grę od pierwszej chwili widziałam jasno, rozumiałam doskonale i pomagałam jej dla spokoju staruszki.
— Przypuszczam, że tak było, jak pani mówisz — odparł sucho Alfred — za cóż gniewy? dąsania.
— Ani gniewu, ani dąsania, tylko pozwólcie, że żadnych stosunków mieć nie mogę i nie chcę z rodziną pańską. Ja, jak wy mówiliście nieraz, jestem sierotą spod płota wziętą, co prawda... wy należycie do innego świata.
Ukłoniła mu się odchodząc od okna, on stał zły.
— Ja wam wszystko winna, wy mnie nic? A zatem po cóż mnie dręczycie? Powiedzcie, com dłużna i jak mam wypłacić?
— Tym przynajmniej, abyś pani ku nam nienawiści nie miała — rzekł Alfred.
— Tej nie mam wcale... zaręczam, inne uczucie zostawiliście w mym sercu. Uwolnijcież mnie od tortury! Błagam. Czego pan chcesz?
Alfred zmieszał się i nie wiedział już, co mówić.
— Zgody — rzekł.
— Ani kłótni, ani zgody być nie może, gdzie społeczne stanowiska są tak różne, iż stosunku nawet nie dopuszczają.
Położyła rękę na czole, wskazując, że głowa ją paliła, odeszła znów do okna. Alfred stał jeszcze, myślał i zdobył się nareszcie na przemówienie.
— Z powodu pani — rzekł — towarzystwo całe rade, że coś do nas znalazło. Koso poczyna na mnie i na mamę spoglądać. Krążą niedorzeczne plotki. Jeszcze raz powtarzam pani, iż będąc naszej rodzinie winna tyle... obowiązana jesteś.
Lenora zrzuciła z siebie okrycie, jakby ją piekło, i podbiegła ku niemu.
— Com ja wam winna? — zawołała. — Co? żeście mnie jak psa dla zabawki wzięli, wychowali, wypieścili, aby go potem nogą wypchnąć, gdy został niepotrzebny?
Czym was prosiła o to, abyście mi dali wychowanie, nałogi, obyczaje, które dla mego stanu są ciężarem; byście lalkę zrobioną do salonu w balowej jej sukience, z rękami odwykłymi od pracy, wyrzucili na chłód i wicher ulicy! Tak! tak! winnam wam nienawiść, winnam pogardę... nic więcej. Nie uszanowaliście we mnie istoty ludzkiej, zrobiliście z niej igraszkę! Uboga, żebraczka, sponiewierana byłabym szczęśliwsza, miałabym choć przybraną rodzinę żebraków jak ja, jak ja sponiewieranych ludzi, dziś nie mam — żadnej.
Alfred, słuchając tego wybuchu, cofnął się o krok.
— A, to tak! — rzekł — jeśli tak, nie mam tu co robić!
— Dawnoś to pan powinien był zrozumieć. Dla mej matki, dobrodziejki, opiekunki mam cześć, mam miłość najwyższą, ona pojmowała inaczej swe macierzyństwo dla mnie. Dla was ja byłam istotą obcą, narzędziem, podrzutkiem, którego pozbyć się jak najprędzej pragnęliście. Jeszcze zwłoki mojej matki nie ostygły, a już chcieliście wygnać mnie z domu, chcieliście zabronić mi iść za jej pogrzebem! Wypędziliście... jak...
— To wszystko egzageracja — rzekł pan Alfred, łykając wyrazy — naturalnie było niepodobieństwem dozwolić, abyś pani szła z familią za jej trumną, ale nikt jej nie bronił asystować pogrzebowi.
Lenora z gwałtownego wzruszenia nie mogąc już odpowiedzieć, zaszła się od płaczu i pochylona na kanapę jęczała wołając:
— A któż mnie od tego człowieka uwolni?
— Ale ja idę! Idę sam! — zawołał coraz gniewniej pan Alfred — myślałem, że przecież rozsądnie będziemy mogli pomówić, bez tych tragedii! Nie jesteśmy wcale od tego, ażeby coś dla pani uczynić. Mama z chęcią jej ofiaruje dożywotnią pensję.
— Na miłość, na rany Chrystusa, uwolnij mnie pan od siebie i od tych ofiar upodlających! Wolę umrzeć z głodu, niż szeląg przyjąć od was... a dzięki Bogu, mam młodość, mam siły — mogę pracować i nie potrzebuję nic... nic... nic!
Była chwila milczenia. Pan Alfred wybierał się jakby do wyjścia, a jednak wyjść nie umiał... coś go przykuwało do tego progu... niepokój jakiś nie dozwalał mu porzucić tak tej, której podał był niegdyś dłoń u łoża konającej, jakby na pielgrzymkę życia.
— Niechże się pani raczy uspokoić — rzekł — bardzo przepraszam i odchodzę... a gdybym kiedykolwiek mógł być w czym użyteczny, niech pani wierzy...
Nie odebrawszy ani słowa odpowiedzi, zatrzymał się jeszcze, stał chwilę, a na ostatek trzaskając drzwiami wyszedł. Za progiem stanął, chcąc zapewne uspokoić się przed wyjściem na ulicę... obciągnął suknie na sobie, poprawił włosy... włożył kapelusz, spojrzał na zegarek, ruszył ramionami i powoli schodzić zaczął ze schodów.
Pomiędzy nim a Lenorą, między jego chłodnym spokojem a jej rozpaczą do szału dochodzącą, sprzeczność była rażąca, jednakże na twarzy tego człowieka praktycznego, rozsądnego, biorącego rzeczy zimno i przyzwoicie, malowało się coś, co zdradzało, że wrażenie sceny patetycznej, jaką przebył, dopiero teraz czuć mu się dawało.
Stanął na trotuarze, podnosząc laskę do góry i rzekł skrzywiony:
— Mama jest zbyt surowa, jabym jej zresztą dał procent od tych przeklętych dwóchkroć i byłby spokój, ale z mamą! Ma może słuszność... cóż z tego... ludzie będą paplać... to niemiłe! Lepiej by się wykupić!
Następnych dni nie było najmniejszego słychu o panu Alfredzie. Spełniwszy, co mu jego sumienie przyzwoitego człowieka nakazywało, ustąpił. Widziano tylko zajeżdżającą karetę przed pałac Zamoyskich i od niej wysłanego na drugie piętro lokaja, który za pośrednictwem Kasi bilet wizytowy jakiejś pani dosyć otyłej i poważnej przedstawił Lenorze... a ta przeprosić kazała, iż będąc chora przyjąć jej nie może. Po otrzymaniu tej odpowiedzi osoba siedząca w karecie spuściła okno tak mocno i gwałtownie, iż się potłukło. Twarz zaczerwieniona dała się widzieć przez otwór razem z najeżonym piórami kapeluszem. Kareta odjechała.
Matka pana Alfreda, której księżycowe oblicze mieliśmy szczęście oglądać na chwilę (ona to bowiem była), nieszczęśliwa ofiara, zmuszona poniżyć się do osobistego przybycia do tego podrzutka, rozkazała jechać do doktora. Gdy mu tę znakomitą oznajmiono klientkę, powszechnie używającą tytułu hrabiny, a w towarzystwie wyższym zwaną niegrzecznie bardzo — Pyzą — doktór wyszedł natychmiast do przedpokoju, był bowiem po staremu dla wszystkich bez różnicy kobiet grzeczny.
Hrabina zdyszana, czerwona, zmęczona schodami, wtoczyła się z obłokami na czole, wachlarzem się chłodząc i siadłszy na kanapie, na honorowym miejscu, zwrócona do doktora, długo do słowa przyjść nie mogła. Jakby na dobitkę, dla zwiększenia złego humoru pani, ulubiona papuga doktora, siedząca w klatce na otwartym balkonie, poczęła wrzeszczeć przeraźliwie:
— Bon jour — na wszystkie możliwe tony, aż ją chustką przykryć musiano.
Hrabina czuła, jaki honor wyrządziła doktorowi, przybywając sama do niego, a nie wzywając do siebie; była więc pewna, iż konsyliarz zrozumie, jaką jej winien jest wdzięczność.
— Mój konsyliarzu — odezwała się — byłeś zawsze przyjacielem dobrym naszej całej rodziny... przyjechałam do ciebie, wiedząc, że na cię rachować mogę. Zróbże mi też tę grzeczność i zburcz tę wariatkę Lenorę. Co ta dziewczyna sobie myśli! Wielkie jakieś tony heroiny nieszczęśliwej sobie daje! Co toto jest! Wy wiecie, la populace, ulica, demagogi, wszystko to, co by nas rade w łyżce wody utopiło... z każdego pozornego skandalu korzysta. Rozbębnią, sfałszują to... Bóg wie, co zrobią. Alfred się znalazł niezręcznie.
Ale wystaw sobie, że ja sama tylko co przed chwilą chciałam u niej być, pour lui faire entendre raison... a to głupie dziewczynisko, pod pozorem choroby, mnie nie przyjęło. Ja wiem, że nie choroba, że kaprysi!
— Przepraszam panią hrabinę, ona istotnie chora jest; i dziś nawet w łóżku — dodał doktór.
— A to wszystko z dumy obrażonej! — zawołała hrabina. — Oto skutki dobrodziejstw naszych! Wziąć sierotę na wychowanie, dać edukację, a potem cierpieć od niewdzięcznej i widzieć się szkalowanymi!
Westchnęła pani hrabina, wachlując się. Doktór milczał.
— Kochany konsyliarzu — rzekła przybyła — weźże to na siebie... proszę cię... daj jej dobrą burę i przyprowadź do rozumu.
— Ale o cóż to idzie? — łagodnie ozwał się lekarz. — Ja przyznaję się, że niedobrze jakoś rozumiem... co pani hrabina poleca?
— Powiedz jej, niech nie gra tej roli pokrzywdzonej sieroty! Do czego to podobne, proszę cię! Wojewodzina, nieboszczka moja siostra, wy wiecie, jakie to było dobre, serdeczne aż do zbytku, a słabe — wydała na nią pewnie parękroć sto tysięcy. Wychowanie tej dziewczyny to była jej mania. Pozwoliliśmy jej zabrać z domu, co tylko miała od nieboszczki, nie wchodząc w to, że może pozabierała precjoza. Nabrała tego mnóstwo... i jeszcze niekontenta! I jeszcze się krzywi!
— Pani hrabina daruje — odezwał się konsyliarz — a ten legat, który jej uczyniła nieboszczka?
— Ale to była fikcja! Wojewodzina w ostatnich chwilach była słabomyślna, sama nie wiedziała, co robiła! Proszę cię... podrzutkowi jakiemuś dwakroć sto tysięcy! Żebym ci dała pojęcie, jak już nieboszczka dziwaczyła, to ci powiem, że chciała mego Alfredka żenić z nią! A jednak, aby jej dać spokojnie umrzeć biedaczce i na tośmy niby zezwolili! Jużcić nie idzie zatem, aby Alfred się z wychrzcianką jakąś czy Cyganką żenił i żebym ja jej dała te dwakroć. Ona sama dobrze zrozumiała, że do tego nie ma najmniejszego prawa, kiedy się zaraz zrzekła.
— Przepraszam — łagodnie znów szepnął doktór — znając mało ten skład okoliczności, ja niedobrze to zapewne rozumiem. Więc ten sam testament, którym wojewodzina pani dobrodziejce zapisała majątek, jest ważny, a ten legat...
— Ale kochany konsyliarzu, jak prawdziwie nie chcesz wniknąć w istotę rzeczy. Zapisać siostrze majątek miała prawo i obowiązek, ale czynić podrzutkowi legatu... takiego nigdy w świecie.
— Ach! — rzekł doktór niby zupełnie przekonany.
— I prosiłabym cię jeszcze, kochany konsyliarzu — dorzuciła — namów ją, niech sobie stąd jedzie. Tu ją wszyscy znali przy wojewodzinie na właściwym stanowisku. Chodziła w tyftykowych szalach! Po cóż teraz narażać siebie na nieprzyjemność, mnie i nas na złe języki. Mówią, że na złość chodzi z dzbankiem sama po wodę... komedie!
— O tym już z nią mówiłem — rzekł doktór — ale gdzież się podzieje?
— Gdzie chce! Ktoś to tam weźmie za guwernantkę! Albo niech jedzie do Petersburga, to się jeszcze jaki jenerał moskiewski ożenić gotów. Co ona tu będzie robiła.
Hrabina, przekonana najmocniej, iż doktora zupełnie przeciągnęła na swą stronę, odpocząwszy, miała rozpocząć rozmowę o czym innym, aby nieprzyjemne wrażenie usunąć, gdy konsyliarz rzekł powoli:
— W tej chwili panna Lenora jest chora w istocie. Pojmuje pani, że muszę pacjentkę oszczędzać. Jestem tego przekonania także, że oddalić się powinna. Zresztą ona ze światem nie ma żadnych stosunków, więc dla państwa też nieprzyjemności żadnej ściągnąć nie może ani jej postępowanie, ani obecność. Nie widuje nikogo i mogę ręczyć, że z jej ust słowo się jedno użalenia nie wyrwało.
— Alfredek mi wszystkiego pewno nie powiedział — przerwała hrabina — ale z jego humoru wniosłam, że musiał z nią mieć scenę. Wystaw sobie, że głupia nabiła sobie głowę, iż on istotnie w niej zakochany i może się ożeni!
Zaczęła się śmiać, a twarz i fale wezbrane całej tej kolosalnej mięsnej struktury trzęsły się od wzruszenia.
— Alfredek w tym, powiem ci — mówiła dalej hrabina — dał dowód takiego taktu, jak rzadko. Oczywiście młody, ona ładna, czasem tam pożartował... ale wiem, że się nigdy nie posunął za daleko? Inny na jego miejscu, mój Boże! nie robiłby pewnie z panienką rozromansowaną ceremonii. Niech podziękuje, że trafiła na przyzwoitego chłopca. Musieliśmy cierpieć te obrzydliwe zalecanki dla zdziecinniałej wojewodziny, która umierając ich ręce łączyła... ale... proszę cię! Alfred ani myślał! ani myślał!
— Tego jestem pewny — przerwał doktór — że panna Lenora także nie łudziła się.
— No! no! — odparła hrabina. — Alfred ładny chłopak... a to głowa przewrócona, powiadam ci... ale z takim taktem młodego nie widziałam, jak on...
— Pani hrabina zajeżdżała do pałacu Zamoyskich? — spytał gospodarz.
— Ale zajeżdżałam, słowo ci daję. Dziwisz się! i masz czemu. Ja, gdy rzecz wymaga ofiary z mej strony, umiem ją uczynić. Chciałam głupią dziewczynę zbuzować i sprowadzić na poczucie właściwego stanowiska... ale — nie raczyła mnie przyjąć!
— Jest chora! Istotnie chora.
— Ze złości! głupia! — zawołała hrabina. — Powiedz jej, konsyliarzu, że radzę, niech wyjeżdża... niech mi się na oczy nie nawija... niech mnie nie zmusza do kroków ostatecznych... bo będę w konieczności mimo dobrego serca obejść się surowo i pojadę do moich znajomych na Zamek uprosić, aby jej kazano wyjechać.
Usłyszawszy to doktór pobladł, ale że był człowiekiem niezmiernie wytrawnym i cierpliwym, nie pokazał po sobie oburzenia, które uczuł.
— Dobrze, dobrze — odezwał się — proszę wszystko uważać za skończone. Wcale te gwałtowne środki nie będą potrzebne. Ona się nie ukazuje i nie pokaże nigdzie, a nie widuje nikogo. — Cóż pani znów szkodzi...
— Ale, konsyliarzu, to mi agasuje nerwy — zawołała hrabina — ja jej tu mieć nie chcę. Dam jej coś na wyjazd.
— Ona nie potrzebuje.
— To tym lepiej; powiedz jej, aby sobie jechała i niech tej śmiesznej historii, którą odziedziczyliśmy z łaski biednej wojewodziny, raz koniec będzie.
Z dumnym uśmiechem podała rękę doktorowi w przekonaniu, iż ją pocałuje; zdziwiła się, poczuwszy lekkie tylko uściśnienie, i majestatycznie powstała, aby odjechać. Głębokie westchnienie dowodziło, jak czuła spełnioną ofiarę.
— Adieu, kochany konsyliarzu, — dodała — widzę ślicznie mieszkasz, co za apartamenta!
W tym podziwieniu i pochwale było coś jakby sarkazm ukryty, ale konsyliarz, choć się go domyślał, nie dał poznać po sobie wcale, skłonił się milczący. Hrabina spojrzała jeszcze na salon i meble.
— Proszę cię, co to jest za zmiana — szepnęła — dawniej najarystokratyczniejsze domy ledwie tak były pysznie umeblowane, dziś wszędzie się ten zbytek spotyka.
— To prawda — odparł konsyliarz odprowadzając ją do drzwi — czasy się zmieniły wielce, obyczaje... wszystko... i my biedacy jesteśmy zmuszeni do nich się stosować. Cóż pani hrabina chce... człowiek jest niewolnikiem zwyczajów.
— A tak! a tak! i wszyscy się rujnują! I proszę cię, konsyliarzu, zacierają się wszelkie różnice klas społecznych. A! inaczej dawniej bywało... dożyliśmy tego.
Nie dokończyła, bo papuga, którą służący odkrył, widząc wychodzącą panią, poczęła wołać za nią:
— Adieu! adieu!
Doktór wyprowadził ją aż na schody i tak zakończyła się ta wizyta, która we wspomnieniach hrabiny liczyć się miała do nadzwyczajnych poświęceń z jej strony dla dobra familii.
Toteż powróciwszy do domu długo tej przejażdżki wydychać nie mogła, mówiła o niej cały wieczór. Alfredek musiał ze czcią dla jej poświęcenia trzy razy w rękę ją pocałować, a w przekonaniu pani hrabiny ta wyprawa na nieprzyjaciela miała być tak skuteczna, iż się zupełnie troszczyć nawet przestała o „Czarną Perełkę“, którą przezwała ironicznie w sposób tak trywialny, iż go nam przyzwoitość powtórzyć nie dozwala.
Z tego przezwiska śmiała się, jak z rzeczy bardzo dowcipnej, a Alfred, który mamy słuchał, ile razy je powtórzyła, zanosił się także od śmiechu.
Zamknięta w swej izdebce biedna Lenora, którą dotąd znamy tylko niemal z tego, co nieprzyjaźni jej o niej sądzili, spokojnie, z wypłakanymi oczyma całe dnie siadywała nad robotą. Jesień była późna, dnie krótkie, mrok przychodził w ulicy prędko, a nim się nastawiło lampkę i dla niej właściwą dobrało pracę, pozostawała chwila nie wypoczynku, ale tęsknoty i wspomnień. Robota wypadała z rąk, a dawniejszego żywota dźwięki przelatywały, bijąc o serce osamotnione i ściśnięte.
W jednej z takich to godzin przejścia i dumania Kasia idąc lampę zapalać, czego zwykle dopełniała, aby powalania rąk około knota i oleju swej panience oszczędzić — postrzegła w korytarzu nieopodal ode drzwi stojącego młodego człowieka, który w pierwszej chwili jakoś się jej nie podobał. Zdawał się na coś czekać, coś chcieć szpiegować, chcieć o coś pytać.
Dzień był już prawie zimowo chłodny — w sieniach przeciąg przykry, na dworze nie lepiej, a oczekujący młody chłopak mimo to nader był letnio ubrany i skromnie. Surdut miał szczelnie zapięty, pod którym widać było postać kształtną, ale wychudłą z wklęsłymi nieco piersiami. Twarz także blado była żółta, posępna, zmizerowana, a oczy niebieskie jakby we łzach pływały. Zdawał się strwożony i niepewien, co począć. Dziewczyna zmierzyła go oczyma, a jako instynktowna znawczyni ludzi — z obawy i nieufności prędko przeszła do sympatyczniejszego usposobienia. Młody chłopak niby się przechadzał po korytarzu, ale poznać było łatwo, że ta przechadzka przymusowa nie była bez celu. Kasia, popatrzywszy nań, byłaby chętnie się z nim rozmówiła, ale zaczepić jej nie śmiał. Dopiero gdy wyszła z lampką, przystąpił do niej grzecznie.
— Przepraszam panienkę — czy... czy nie mógłbym się dowiedzieć o mieszkanie panny... Zary... panny Lenory Zary?
Dziewczyna wstrzymała się, potrząsając głową.
— Ale ona — rzekła cicho — nie przyjmuje nikogo!
— Czy chora?
— Była niezdrowa, to prawda, przychodził lekarz... teraz ma się lepiej... a jednakowo przyjmować nikogo nie lubi.
— Zapewne musi mieć do tego powody, ja też nie chcę się naprzykrzać, ale... gdyby panna była tylko łaskawa oznajmić jej, że tu ktoś jest, co się przyszedł dowiedzieć o zdrowie.
— A jakże się pan nazywa?
— Niech panna powie tylko, że Zbigniew.
— Jak? jak?
Chłopak powtórzył imię. Dziewczyna postawiła lampę, weszła do pokoju, ale wprędce bardzo otworzyły się drzwi, sama Lenora pokazała się w progu i obie wyciągając ręce, krzyknęła:
— Pan tutaj, panie Zbigniewie! Chodźże! chodź, pustelnica nie przyjmuje nikogo, ale was!
Nieśmiało, strwożony młody chłopak próg przestąpił; pomieszany był tak, że słowo trudno mu było wymówić.
— A! pani — zawołał — jakże ja jestem szczęśliwy... że znalazłem cię nareszcie... ale jak zarazem boleśnie mi tak znaleźć panią.
— O! — uśmiechnęła się Lenora, wpatrując się o mroku w biednego gościa postawę i rysy, których dobrze rozeznać było trudno — to, co mnie spotkało, spodziewane było zawsze. Jam widmo tej przyszłości miała przed oczyma zawsze. Nic w tym tak strasznego. Pojmuję wszakże — dodała — że na was, coście mnie ostatnim razem widzieli w innym, wcale odmiennym położeniu... czyni to wrażenie.
Kasia może z ciekawości pośpieszyła z lampką. Przy jej świetle oczy Zbigniewa zwróciły się na Lenorę, a ona też wpatrywać się poczęła w niego z pełnym współczucia wyrazem... Dostrzegła pewnie wynędznienia i choroby ślady na miłej, łagodnej jego twarzy... opasanych brunatną pręgą oczach, piersi zaklęsłej, ku której machinalnie chodziła ręka niespokojna, jakby ją uścisnąć chciała, i zbladłych wargach, prawie od barwy twarzy nie dających się odróżnić.
On oglądał się po izdebce ubogiej, po sprzęcie i rozrzuconej robocie, przez które łatwo życie odgadnąć było można; potem oczy pełne politowania zwrócił na nią i mimo woli ręce mu spadły załamane.
— Pani tu mieszkasz! Sama jedna!
— Z Bogiem — dodała spokojnie Lenora — z pracą, ze wspomnieniami drogiej mojej matki, tych mi nikt odebrać nie może. Wierz mi, panie Zbigniewie, życiu nie wyrzucam nic, ani Opatrzności, dała mi sierocie najlepszą matkę, dała mi uśmiech szczęścia w młodości, kilkanaście lat swobody, aby umysł i serce dojrzało; miałażbym prawo więcej wymagać i na to, co dziś jest, się uskarżać?
Zapłaczę czasem... mimo woli, ale potem, uspokojona w duchu, Bogu dziękuję i godzę się z tym, co jest!
— Ale cóż jest? Co jest? — zapytał gorąco Zbigniew — ja nic nie wiem. Kilka dni temu, jak przybyłem do Warszawy, wypadkiem najdziwaczniejszym dowiedziałem się o śmierci pani wojewodziny, potem dopiero coś głucho, że pani opuściłaś ten dom, który był jakby twoim. Z trwogą biegłem tu...
— Siądź, panie Zbigniewie — rzekła, siadając sama, wzruszona Lenora i usiłując układaniem porozrzucanej roboty nadać sobie mniej zdradzającą uczucie postawę — siądź... nie użalaj się zbytnio... powiem ci, co się stało. Nikomu nie było tajne ani tobie, że wojewodzina z łaski mnie przytuliła, że w tym domu byłam jej dzieckiem tylko przez miłość jej dla mnie. Stało się więc, że gdy to serce anielskie bić przestało... obca... zostałam wyrzucona z domu w chwili gdy chłodne jej członki na cmentarz wieziono. Mogłażem się od ludzi, którym odebrałam mimo woli serce jej, spodziewać się, by mnie kochali? Kazano mi pójść w świat i poszłam.
— Jak to? tak? — przerwał Zbigniew — bez zapewnienia jej losu?
— Ja sama wyrzekłam się dobrodziejstwa, które mi zmarła matka przybrana wyświadczyć chciała zza mogiły. Pojmujesz pan, że mi to moja duma sieroty nakazywała.
— I jakże pani, co byłaś nawykła do zbytku, do wygód, do tego, by skinienia twego słuchano, do pochlebstw nawet i uległości rodziny... możesz...
Lenora uśmiechnęła się.
— Właśnie mi tego darować nie mogli, że musieli być dla mnie grzeczni i że może za życia nieboszczki jak równą sobie przyjmowali. O! panie Zbigniewie — dodała — czyż sądzisz, że ja wśród tego życia zbytku, wygód, szczęścia, nie miałam ciągle na myśli tego miecza damoklesowego, zwieszonego nad głową moją? Czułam ja, że mi to odpokutować los każe, gotowałam się do ubóstwa i pracy w duchu. Teraz przeszły dnie goryczy pierwsze — rana się zasklepia powoli. Widzisz, żyję i uśmiecham się... ale cóż z tobą? Co się z tobą działo i dzieje?
— Ze mną! — z podziwieniem podchwycił Zbigniew — ze mną! Ale po cóż i mówić o mnie! Jam się urodził na walkę i biedę.
— A ja? — spytała Lenora.
— A! pani stworzona byłaś do szczęścia i godna go używać — gorąco zawołał Zbigniew — pani w nim nie zapomniałaś o biednych, miałaś współczucie i litość, pani...
— A! a! dajże pan pokój pochlebstwom! — przerwała smutnie — ja się pytam, co się z wami dzieje?
— Ze mną? — znów z podziwieniem powtórzył przybyły — los mój się zmienił. Miałem miejsce... straciłem je... szukam nowego.
— Dlaczegoś je pan utracił?
Zbigniew zarumienił się.
— Ale mów pan otwarcie, jak przed dobrym, poufałym towarzyszem.
— Ja także spodziewałem się, że mnie to spotka — cicho rzekł przybyły. — Widzi pani, czasy są takie... moje położenie. Jestem dzieckiem ubogich rodziców, podejrzewają naturalnie, że biedny muszę jako młody marzyć i... myśleć inaczej niż oni, przyuczani od dzieciństwa brać rzeczy na zimno i stawiać najwyżej interes własny... Jednym słowem, bano się, bym nie zamącił czymkolwiek ich spokojności, i... pozbyto się mnie.
— Musiałeś się pan dać poznać ze swych opinii! Może dzieci...
— Może być, że dzieci powtórzyły jakie niefortunne słówko moje z historii, której ich uczyłem... a ono się nie podobało... To prawda — mówił Zbigniew — że zakazano mi szczepić patriotyczne wyobrażenia, a ja nie umiałem dość panować nad sobą i brać słów na wagę... Musiano coś przeciwko mnie pochwycić... i...
— Zostałeś pan odprawiony.
— Tak, pani — rzekł skromnie Zbigniew — ale to najmniejsza rzecz.
— Cóż myślisz począć?
— Ja? — zakłopotany, spuszczając oczy, odparł Zbigniew — jeszcze nie wiem. Dostałem się do Warszawy, szukam zatrudnienia, nie mam żadnego.
— Ale pan przynajmniej — przyglądając się skromnemu nader strojowi, zawołała Lenora — coś sobie zaoszczędziłeś.
— Tak! tak! pani... trochę... Mam coś. Utrzymuję matkę... na jakiś czas starczy nam... a potem się coś znajdzie. Ja chciałem — zagadując, dorzucił — powiedzieć tylko pani, że jestem wolny, to bym może mógł w czym usłużyć, dopomóc, a tak byłbym szczęśliwy.
— Mój panie Zbigniewie, — odezwała się, opierając twarz na dłoni, Lenora — masz słuszność, tylko dwie niedole mogą być sobie pomocne. Ja jednak dotąd sama starczę na moją. A pan? Gdzież matka?
— Matka jest w Warszawie... — cicho dodał Zbigniew — trochę mi chora.
Zamilkł. Lenora wpatrywała się w niego z zajęciem żywym.
— Tak — rzekła — dwie niedole mogą jak dwa złamane drzewa podpierać się wzajem, aby nie padły... ale na to potrzeba szczerości obustronnej. Pan mi nie wszystko mówisz o sobie.
— A cóż bym mógł więcej powiedzieć? Istotnie, to cała historia moja. Daleko bardziej zajmująca byłaby jej własna.
— Całą wam powiedziałam i całą widzicie w tej izdebce.
— Jak to? i krewni... i ten pan Alfred... który?... — przerywanie mówił przybyły — dozwolili, żebyś pani?... pan Alfred?
Widocznie więcej miał na ustach, niżeli chciał powiedzieć.
— Pan Alfred — pośpiesznie poczęła Lenora — czyż myślisz, że ja choć na jedną sekundę łudziłam się.
— Ale pani byłaś mu zaręczona!
Lenora rozśmiała się.
— Miałażem zatruć dni ostatnie mej dobrodziejki, która tego pragnęła, wystawiając sobie szczęściem, co dla mnie byłoby najokropniejszym losem! Znałam pana Alfreda doskonale i nie zawiodłam się na wrażeniu, które na mnie uczynił od pierwszej chwili. Biedna moja wojewodzina cały świat wystawiała sobie tak dobrym, jak była sama, kochała Alfreda i zaślepiała się dla niego... miałażem ją wywieść z błędu, czerniąc przed nią jej ulubionego siostrzeńca? Za tyle ofiar z jej strony... mogłam i ja uczynić jedną z siebie.
— I pan Alfred, który mógł być najszczęśliwszym z ludzi na ziemi — wybuchnął młodzieniec, rumieniąc się sam, gdy usłyszał własne słowa — pan Alfred...
Twarz Lenory zapłonęła, oczy jej błysły, wejrzeniem nakazała mu milczenie.
— Panie Zbigniewie! bez pochlebstw!
— A! to mi się wyrwało z duszy... daruj pani.
— Nie, nie, chciałeś pan mi osłodzić moje wdowieństwo przez litość — przerwała Lenora z przymuszonym śmiechem — a ja wam zaręczam, że nic a nic stratą pana Alfreda nie jestem zdesperowana.
— O! temu wierzę! ale nie pojmuję, że on... on...
— On ma wiele rozsądku, mój panie! — zawołała Lenora. — Jakże ów dziedzic milionów i włości mógł nawet pomyśleć o dziecięciu, znalezionym... pod karczmą. Pan wiesz historię moją, — dodała — jam się jej nauczyła od starej Wawrowej, która opowiadała zawsze potem, że mnie spod płotu pierwsza w brudnych, do łachmanów podobnych pieluszkach przyniosła do dworu.
Zamilkła biedna kobieta, próżno usiłując przybrać weselszą twarz.
— Wszyscy wiedzieli — dodała po chwili — żem była dzieckiem żebraczym, jakimś wypadkiem zostawionym pod ścianą w czasie jarmarku. Mógłże pan Alfred choćby z przybraną przez wojewodzinę sierotą niewiadomego pochodzenia... pomyśleć nawet się żenić?
Zbigniew milczał.
— A nuż by się potem znaleźli krewni lub rodzice? Ot! wystawże sobie pan hrabinę w tym przypadku, gdyby synowa pokazała się Cyganką, jak bardzo być może? boć ja mam rysy, płeć, naturę cygańską! Nieprawdaż?
— Pani? — zapytał zmieszany Zbigniew — pani jesteś piękna jak posąg grecki.
— A pan nudny jak bakałarz — stukając ręką w stół, przerwała Lenora — któż ubogiej dziewczynie mówi takie pochlebstwa.
— I pani masz siłę śmiać się i żartować ze swego losu, gdy mnie na łzy się zbiera? — szepnął Zbigniew.
— Ale czegoż płakać i do czego łzy pomogą? — przerwała — na co się zdało tragicznie brać życie, gdy można patrzeć na nie chłodno? Dosyć jest w nim pierwiastku tragicznego z natury wrzuconego, nie należy go rozwijać.
Zbigniew po chwilce wstał, spostrzegł się, że i rozmowa, i odwiedziny były za długie może... Nieśmiała jego postać wyrażała i chęć pozostania i obawę.
— Siadaj pan jeszcze — przemówiła Lenora — spowiadaj się, co teraz robisz? Bo wiem, że bez pracy nie możesz żyć.
— Zajęcia nie mam żadnego. Siedzę część dnia przy słabej matce, a resztę biegam szukając właśnie pracy, o którą trudno. Nie mam ani stosunków, ani przyjaciół, a do wyszarzanej sukni przylegają łatwo podejrzenia.
— Czy pozwolisz, ażebym doktora S. prosiła o wyszukanie panu miejsca.
— A! pani! myśl o sobie, pozwól mi służyć, a mnie zostaw na łaskę i niełaskę losu. Protekcji zużywać na moją korzyść się nie godzi.
— Dla siebie ja jej nie zużytkuję — przerwała Lenora — postanowiłam się obejść bez niej i o własnej sile podołać zadaniu... postanowiłam i muszę.
— Czy mi pani pozwolisz czasem się dowiedzieć? — nieśmiało spytał Zbigniew.
— Zawsze, kiedy zechcesz tylko — zawołała Lenora. — Drzwi moje są zamknięte dla ludzi nie mego świata — ale wy, wy jesteście mi przecie bezdomnym kolegą. Szczęśliwsi tylko jesteście, bo macie matkę... rodzinę, węzeł, co was żyjących łączy ze światem... a ja — nie mam nikogo.
— A! mój Boże, — zrywając się z siedzenia, jakby pod nieprzezwyciężonym wrażeniem słów jej widoku, który miał przed sobą, zawołał Zbigniew — cóż za ironia losu! Po takim szczęściu, jak wasze... istocie jak wy, którą by najszczęśliwsza i najświetniejsza rodzina chlubić się mogła... być rzuconą w tę samotność... nagle... bez przejścia... a mój Boże! to mi się nie mieści w głowie, to mi rozsadza serce. Pomnisz pani, gdym odjeżdżając raz ostatni, żegnał cię w tym ganku klematydami obwieszonym, obstawionym kwiatami, królującą w pałacu, otoczoną ludźmi, co odgadywali twe rozkazy... uśmiechniętą do pogodnego wieczora wiosny. Któż by był naówczas odgadł, że cię znajdę dziś samą jedną, bez sługi, w izdebce ciasnej. A! nie! to chyba sen.
— Nie, to najpospolitsza w świecie rzeczywistość — odezwała się Lenora — to życie w całej sile swych praw, które są nieubłagane.
— Z tego wszystkiego wiesz pan, czego mi żal? — dorzuciła cicho Lenora.
— Mogęż zgadnąć?
— Cyganka... lubiłam muzykę... namiętnie — teraz cisza grobowa, nie słyszę jej, nie gram... w duszy mi tylko śpiewa. Czasem tęsknota porwie taka za pieśnią, że się jak dziecko rozpłaczę, porwę moje nuty, rozłożę na kolanach i chodzę po nich oczyma... dałabym chleb mój obiadowy...
— Jak to chleb! — krzyknął Zbigniew — chleb?
Lenora się zarumieniła.
— A! cóż to mnie pan łapiesz za słowa! figura retoryczna!
— A dlaczegoż pani nie zabrałaś swego fortepianu?
— Bo niestety powiedziano mi, że nie był mój! Erard u mnie!
— Ależ pani miała drugi w swoim pokoju.
— Ten się komuś podobał... nie mówmy o tym — przerwała głosem zmienionym. — Daremne żale. Mieli słuszność, cóż bym ja robiła z fortepianem? próżny koszt! gdzie go postawić? Kłopot i ciężar! odrywałby mnie kusiciel od pracy... a tak... a tak... siedzę, szyję i muszę mieć rozum.
— Aleby można nająć tanio — rzekł nieśmiało Zbigniew. — Ja mam u jednego z przyjaciół...
— Kłamiesz pan — przerwała Lenora żywo — rumienisz się i zmyślasz. Nająwszy, gdzie go postawię, a postawiwszy, jakże będę grała, chyba żeby być od sąsiadów przeklinana.
— Ale toby było szczęściem dla nich słyszeć panią.
— Już nie mówmy o tym, nie mówmy o tym — przerwała gorączkowo Lenora — dość! Rzeczywistości trzeba śmiało w oczy zaglądać, a nigdy jej nie przebierać za coś innego, czym nie jest.
Zbigniew wstał milczący... ona mu podała rękę.
— Męstwa, panie Zbigniewie — rzekła — kiedyś przyjdź do mnie, ażebyś mnie do matki zaprowadził. W niedzielę pójdziemy razem, nieprawdaż?
— Panibyś raczyła?
— Ja potrzebuję kogoś... chcę mieć, przemówić do tych, co mnie zrozumieją. Poznaj nas, panie Zbigniewie.
Młodzieniec stał czegoś zmieszany i szczęśliwy razem, widać było, że z serca synowskiego był jej wdzięczny, a coś go wstrzymywało od przyjęcia tej ofiary. Żywo schylił się do pocałowania jej ręki, na której łzę może zostawił, i nie odpowiedziawszy nic, wybiegł z pokoju.
I ona też nic już nie rzekła, przeprowadziła go oczyma, spuściła głowę.
— Któż wie? — szepnęła do siebie — może Bóg zesłał mi go na obrońcę? Może w nim będę mieć brata? Dwie niedole! Dwie niedole! — powtórzyła i w szept a marzenie rozsnuły się myśli... a oczy zaświeciły łzami. Żywo jednak otarła je, chwyciła robotę, przysunęła lampę, zmusiła się do pracy i znów machinalnie igła poczęła biegać po płótnie.
Doktór siedział po obiedzie w fotelu z książką i cygarem, rzadkiej chwili spoczynku używając, na pół roztargniony jakimiś myślami, dla których często rozpoczęte rzucał czytanie, gdy służący oznajmił mu, że młody jakiś jegomość (sługa w ten sposób oznaczać był zwykł osoby, których stanu nie mógł odgadnąć) bardzo się dopraszał chwilowej rozmowy.
Domyślał się jakiegoś biednego pacjenta. Wejście Zbigniewa i spojrzenie nań nie wywiodło go z tego błędu; twarz blada, oko zgasłe potwierdziły raczej przypuszczenie. Ubiór ubogi zdradzał dolę niebardzo szczęśliwą. Z tym większym współczuciem doktór wstał na przyjęcie biedaka i wskazał mu krzesło. Była chwila milczenia, wśród której lekarz, nawykły do czytania w ludzkich twarzach, badał nieznajomego troskliwie.
— Co panu jest? — spytał wreszcie, widząc zakłopotanie jego.
— Mnie! ach! szanowny panie — odezwał się gość — przebaczysz mi, ale ja nie przyszedłem radzić się dla siebie. Ja... muszę być zdrów. Mam do pana konsyliarza prośbę.
— Słucham, mów pan otwarcie.
— Kilka lat temu — odezwał się Zbigniew — miałem szczęście poznać w domu pani wojewodziny, u której niegdyś ojciec mój był w obowiązkach, pannę Lenorę Zara.
— A! — zawołał żywo doktór — pan ją znasz?
— I wiele jej i wojewodzinie nieboszczce wdzięczen jestem. To wyznanie wytłumaczy mnie, dlaczego ośmielam się trudzić go sprawą, która właściwie do mnie nie należy. Znam pana konsyliarza z jego szlachetnego serca; wiem, że byłeś przyjacielem wojewodziny, że litujesz się nad losem biednej sieroty. Czy wolno mi spytać pana dobrodzieja: los jej jest mu dobrze znany, czy nie?
— Zdaje mi się, że położenie jej rozumiem i że się nie łudzę — rzekł doktór — radbym jej dopomóc i wyrwać ją z fałszywego położenia, zgubnego dla zdrowia i dla duszy, bo sprowadzającego zwątpienie; ale cóż na to poradzić, jeśli się ona przy swojej idei ręcznej pracy upiera?
— Ja obcy, choć życzliwy, młody, nie mając prawa przemówić dobitniej, a w potrzebie walczyć o nią i zwyciężyć, zapewne nic bym nie potrafił, ale pan swą powagą...
— Ale ona słuchać nie chce!
— Pana usłucha.
— Cóż myślisz, że radzić by jej należało? — zapytał lekarz.
— Mnie się zdaje, że dla każdego człowieka powołaniem powinno być to, czemu oddał serce... ona jest namiętnie muzykalna, zna doskonale i miłuje muzykę, dlaczegoż by z niej nie miała uczynić powołania.
Lekarz się uśmiechnął smętnie.
— Rada w zasadzie bardzo dobra — rzekł — ale pan jesteś młody i nie wiesz, co to życie artysty, co kariera nauczycielki i wirtuozki. Muzyka dziś jest tak rozpowszechniona, a wydoskonalenie w niej tak pospolite, iż trudno na ten towar znaleźć kupca... a iluż to upokorzeniami okupić trzeba uznanie. Dla Lenory prawie niemożliwe jest, a przynajmniej bardzo przykre być może, do salonów, w których na stopie przyjaciółki była przyjmowana, przyjść z teką nauczycielki. Dla niej zresztą to nic, ale ci, co ją znali dawniej, a nie znali tylko powierzchownie, zechcąż ją wziąć?
— A koncerta? — spytał Zbigniew.
— Koncerta? — uśmiechnął się doktór — koncertom będą szkodzić i przeszkadzać wirtuozi współzawodnicy, a i na najświetniejsze prosić potrzeba. Chybaby poszli dla ciekawości widzenia kobiety, co padła.
— I nie zabiła się w upadku — dodał żywo Zbigniew.
— Wszystko, co pan życzliwie napomykasz o pannie Lenorze, ja myślałem, projektowałem, proponowałem jej... wszystko się okazało niepraktyczne.
— A więc to wyrok śmierci na tę istotę wyższą duchem, umysłem, wykształceniem, sercem, którą igła zabije powoli, którą sama tęsknota po utraconych artystycznych wrażeniach powoli wyniszczy.
Przepraszam konsyliarza, wiele jestem winien pannie Lenorze z tych czasów, gdy matka moja nie miała przytułku, a ja kawałka chleba. Dziś ja i ona biedni jesteśmy, ale nas dwoje... my mniej cierpimy, chcielibyśmy spłacić dług święty... Ona od nas nie przyjmie nic... nic! Ja wiem, że największą prywacją dla niej jest pozbawienie fortepianu, lecz czy nie możnaby choć pobieżnie skłamać, aby go jej narzucić. Jabym najął... a konsyliarz mógłbyś... być łaskaw i coś... i jakoś... i tak to obrócić, aby to nie było posądzeniem nawet, że pochodzi ode mnie.
Konsyliarz spojrzał na biedaka, który wcale nie wyglądał na mogącego robić podarki, i podał mu rękę wzruszony.
— Proszę pana — dodał żywo Zbigniew — ci ludzie, co jej są wszystko winni, bo wojewodzina, gdyby nie ona, byłaby inaczej rozporządziła majątkiem, ci ludzie jej własność, nędzny fortepian, który ona tak lubiła, odebrali sierocie! Czy to się godzi?
Doktór chłodno i wielce serio odparł:
— Potrzebny był im jako sprzęt w salonie, zajmujący jego kąt niezastawiony, a choć na nim nikt nie gra, miło się pochwalić, że to Erard czy Pleyel.
— Nie chcę pana nudzić, ale mi idzie dla niej o fortepian. Ja go znajdę, pan zmyśl, że dajesz od siebie.
— Przepraszam cię, kochany panie, ale ja ojcu umierającemu, jest temu lat trzydzieści, dałem słowo, że nigdy nawet dla dobrej pobudki nie skłamię; nie mogę złamać świętej przysięgi... ale... mogę dać sam fortepian.
Zbigniew się zafrasował.
— Proszę pana, to zupełnie co innego! Mnie by tak było przyjemnie odsłużyć jej dobroć dla mej matki.
— Zrobisz to drugim razem.
— Zresztą — rzekł żywo Zbigniew — prawda i to, że cały mój projekt i pańska dobra wola rozbija się o nieprzezwyciężoną trudność. Nie ma go gdzie postawić.
Doktór rzekł lakonicznie:
— Znajdzie się.
Młodzieniec chwycił jego ręce z uczuciem, ścisnął i w ramię począł całować. — A! panie, nie zawiodłem się, jesteś równie dobry, jak rozumny.
— O! o! pochlebca, pfe! — rozśmiał się stary — a widząc, że chce wyjść, zatrzymał go gwałtem.
— Gdzie matka wasza mieszka?
— Moja matka? albo...
— Wspomniałeś o matce, a bodaj i o tym, że nie bardzo zdrowa; chcę ją odwiedzić.
— Moją matkę? — powtórzył Zbigniew.
— Tak, tak, i powinszować jej poczciwego syna. Ale gdzież mieszkacie?
— Na Dziekance... ale w takim... tymczasowym, ubogim kątku.
— To nic nie szkodzi, jam więcej nawykł do kątków niż do salonów.
Zbigniew zmuszony wybąknął numer.
— Za jednym zamachem — dodał konsyliarz — powiedz mi pan, czy sam byś mojej rady nie potrzebował? Nie bardzo mi się zdrów wydajesz.
Zbigniew się uśmiechnął.
— O, proszę konsyliarza, zdrowiuteńki!
— A! no, to dobrze... — podał mu rękę, rozstali się. Zbigniew pobiegł do matki, a doktór pomyślawszy wziął za kapelusz i poszedł pieszo do pani Laury.
Jesteśmy zmuszeni powiedzieć dwa słowa o pani Laurze, uprzedzając naprzód łatwowiernych czytelników, iż to imię jest tylko pseudonimem znanej bardzo w owych czasach w Warszawie osoby. Pani Laura była wdową od bardzo dawna; syna jedynaka ożeniwszy szczęśliwie i oddawszy mu majątek, sama z pensją od niego osiadła w stolicy, którą lubiła, o której mówiła zawsze, że gdzie indziej żyć by nie mogła. W lecie jeździła do wód regularnie, na zimę powracała. Zdaje się, że towarzystwo bez niej, równie jak ona bez niego, byłyby się nie obeszły. Pani Laura najczynniejsze w nim stanowiła kółko. Należała do Towarzystwa Dobroczynności, do Ochronek, do kwest, do loterii fantowych, do wszystkich zabaw i smutków, wiedziała o wszystkim, zajmowała się każdą rzeczą. Mała, ruchliwa, dosyć brzydka, nie bardzo młoda, pomimo to stroiła się wykwintnie, lubiła skandaliki i ploteczki, złośliwa była nadzwyczaj, a w istocie cała jej ruchliwość pochodziła z tego, że z życiem nie wiedzieć co było zrobić... a zająć je czymś stało się koniecznością. Jak się nadzwyczajna pobożność godziła z wielu innymi skłonnościami, które do siedmiu grzechów głównych się kwalifikują, o tym tylko wiedział dyrektor sumienia, człowiek wyrozumiały bardzo. Są kompensaty, które wiele grzeszków nawet głównych dozwalają puszczać płazem. Pani Laura w gruncie była dobra, ale tylko dla dobrych i biednych, dla złych zaś i dla nadętych nieubłagana. Tym nie okazywała litości najmniejszej i z zajadłością ich ścigała. Między innymi hrabina Pyza, mama Alfreda, była jej bête noire. O ile kochała nieoszacowaną wojewodzinę, o tyle nienawidziła siostry. Postępowanie z Lenorą było jej dobrze znane, ale o losie sieroty dotąd próżno dowiedzieć się usiłowała. Nikt jej nie umiał powiedzieć nic nad to, że odarta ze wszystkiego w świat gdzieś poszła.
Doktór wczoraj dopiero wpadł na trop tych usposobień i postanowił zręcznie z nich korzystać, ile możności sam się nie mieszając do niczego.
Obrachował tak dobrze godzinę, że zastał panią Laurę w domu, właśnie numerującą fanty na jakąś loterię dobroczynną. Cały stół był zarzucony nimi, a w części dywan i posadzka. Porwała się depcząc haftowane poduszki i patarafki kupami leżące i pobiegła naprzeciw doktora, którego lubiła bardzo.
— O mój Boże, cóż za cud! — zawołała z żywością, której wiek nie mógł poskromić — co za cud! wy u mnie! Czy nie jestem chora!
Chwyciła się za bok, za głowę, poczęła się śmiać i posadziła przez roztargnienie konsyliarza na bębnie dziecinnym, który spadł z wielkim hałasem na ziemię.
— A! przepraszam, siadaj! Co słychać!
— Chyba ja panią o to spytam, bo mnie dochodzą tylko wieści o febrach i reumatyzmach, a to nieciekawe.
— Jak to nieciekawe? — zaśmiała się pani — ależ w głębi wszystkich febr i reumatyzmów są zawsze utajone grzeszki ludzkie, tylko je trzeba umieć z nich dobyć.
W tejże chwili, korzystając z bytności doktora, wpakowała mu dziesięć biletów na loterię. Doktór zapłacił je śmiejąc się i schował do kieszeni.
— Słuchaj, doktorku kochany, jesteś nieoszacowany — zawołała całując go w ramię — ale nie myśl, że mnie obałamucisz. Powiedz od razu, z czym przyszedłeś... bo że nie darmo, jak Boga kocham... ręczę. Już masz namotany jakiś dobry uczynek, do którego ja służyć będę za narzędzie. Przysięgam.
Doktór się rozśmiał, ale postanowił się nie wydać z tajemnicą.
— Widzisz pani — odrzekł — że tym razem byłabyś popełniła krzywoprzysięstwo, bom przyszedł tylko w niewinnym zamiarze rozpytania pani o jedną biedną istotę, ku której pewnie czujesz, jak ja, sympatię. Co się stało z tą sierotą, która była na wychowaniu u wojewodziny?
— Z Lenorką? Z moją najdroższą Zarką? — podchwyciła rzucając się po kanapie i gestykulując rękami Laura — z Lenorką? Wystaw sobie, ta Pyza nadęta i godny jej synalek, nie puściwszy jej za trumną inaczej iść, jak ze sługami... wypędzili...
— Ale musieli jej choć wypłacić zapis wojewodziny.
— Tak! tak! dobryś! albo oni głupi! zapis był nieważny... nie dostała nic, a że dziewczyna dumna, sama się go dobrowolnie zrzekła.
Doktór pokiwał głową, Laura popatrzyła nań.
— Słuchaj, stary — zawołała nagle — co ty mnie durzysz! Co ty mnie, mnie, mnie (uderzyła ręką w piersi) chcesz obałamucić! Ty już wiesz o niej i coś dla niej chcesz wyrobić. Mów otwarcie, bo się klnę, że mnie nie oszukasz.
Konsyliarz minę zrobił dziwną, ale ruszywszy ramionami rzekł cicho:
— Czy to prawda, że jej własny fortepian Erarda i pianino pod jakimś pozorem skonfiskowali?
Laura rękami uderzyła rozgłośnie.
— A to łotry! proszę ciebie! To łotry! Toż ta dziewczyna bez fortepianu umrze.
— A przynajmniej śmiertelnie będzie tęskniła — szepnął konsyliarz.
— Ty wiesz, że tak jest?
— Zdaje mi się, mówią — dodał doktór.
— Ale mów do licha jasno, zawsze te tajemnice, a ja ich nie cierpię... czy tak jest?
— No, to tak jest, a pani rzecz na to zaradzić — rzekł wstając stary.
— A! czekajże, nie puszczę! czekaj... ani mi się ruszaj z miejsca, póki się nie wygadamy o tym. Wiesz, gdzie się podziała Lenorka?
— Wiem, ale dałem słowo, że nie powiem.
— No, więc jest w Warszawie, o to mi szło — zawołała Laura — a ja jutro bez ciebie o tym będę wiedziała.
— Fortepian choć jeden trzeba odzyskać — rzekł konsyliarz — to okrucieństwo i grabież.
Laura zamyśliła się, spojrzała na zegarek.
— Doktorze! ty mnie znasz — poczęła zsuwając fanty — ja nie umiem czekać, nie cierpię odkładać, ja jeszcze dziś do Pyzy pojadę.
— Zmiłuj się pani... ależ się namyślić trzeba...
— Daj mi pokój! — machając rękami, jakby odpędzała, zakrzyknęła Laura — ja już wiem, co zrobię... ale sza! Winnam ci prawdziwą wdzięczność, bo zrobić przykrość i dogryźć Pyzie i jej synkowi, to c’est un festin des Dieux!
Pocałowała tłuste paluszki swoje i podniosła je do góry.
— Fortepian! co to fortepian, a choćby i oba, gdyby im można więcej co wydrzeć.
— Ale Lenora nic w świecie od nich nie przyjmie.
— To głupia! — szparko przerwała Laura — to jej się należało wszystko, jej! Była istotnie córką najlepszą, dla staruszki, która, jakkolwiek poczciwa i anielskiej dobroci, pod koniec życia okrutnie się stała ciężka. Gdyby nie ona, straciliby majątek, gdyby nie ona, straciliby jej serce. I to wdzięczność! Ale w tej Pyzie oprócz dumy i głupstwa nic się nie mieści, a Fredek godnym jest jej synalkiem. Jedźże sobie teraz, doktorze, ja mam mój plan, biorę szal, Stefusia ze mną pójdzie, oddam jej wizytę. Mieszka właśnie w dawnych apartamentach wojewodziny... to mi się doskonale składa!
— Hej! Stefka! — zawołała.
Wbiegła panienka żwawa jak ona, ładna bruneteczka i pośpieszyła ku niej. Snać była nawykła do lakonicznych wyrażeń swej opiekunki.
— Szal... kapelusz... ubierz się... dwadzieścia pięć biletów... idziemy zaraz... Chustka... turecka... włóż kapelusz z woalikiem.
Doktór już się wysunął.
— Jutro ci dam znać! Zobaczysz! Czy oddadzą ci Kozacy grabież? tego nie wiem, ale że im dopiekę.
Ręką zakręciła, jakby student mszczący się na głowie nieprzyjaciela.
— O! że dopiekę... to dopiekę.
Ścisnęła doktora za rękę.
— Ty jesteś poczciwy człowiek — rzekła prędko — kocham cię, poszłabym za ciebie i uszczęśliwiłabym cię, gdybyś chciał!
Skłonił się konsyliarz uśmiechając.
— Nie jestem godzien.
— Filut! a żebym miała mniej dwudziestu laty? Hej! żebyś mnie zobaczył, jak wyglądałam! Oj! skusiłbyś się.
— Patrz! — poprowadziła go do portretu, wiszącego na ścianie, wyobrażającego piękną brunetkę, bardzo do Stefki podobną. — A co? — spytała.
— Obawiałbym się! — szepnął doktór.
Laura uderzyła go po ramieniu.
— Nicpotem jesteś! — pogroziła mu na nosie. — To twoje szczęście, że serce dobre, ale filut!
Doktór nie był jeszcze zszedł ze schodów, gdy już pani Laura wdziała kapelusz, szal, rękawiczki, wymustrowała Stefkę i schodziła co żywo, starając się fizjonomii nadać wyraz spokojny, co jej nigdy łatwo nie przychodziło.
W kwadrans potem pytała szwajcara, czy hrabina w domu, kazała się meldować i z pogodną, uśmiechniętą twarzą triumfalnie weszła do złocistego salonu, w którego kącie głównym stał milczący ów Erard. Hrabina, Pyzą zwana, siedziała w fotelu z powieścią Arsena Houssaye w ręku i lornetką na nosie. Tusza nie pozwoliła jej wstać rychło, a żwawa Laura podbiegła ku niej, aby tej fatygi oszczędzić.
— Niechże kochana hrabina nie rusza się, proszę bardzo! Ja tylko na chwileczkę przerywam miły jej spoczynek i lekturę... zawsze z mymi interesikami ubogich. Znając dobre jej, szlachetne serce... przychodzę z biletami na loterię. Chère Comtesse! pani Zamoyska wzięła pięćdziesiąt... to już i kochana pani choć...
— Ale wezmę, ile każesz! — zawołała hrabina — proszę cię...
— Ogłosimy imiona dobroczynnych dam w Kurierku i Gazecie.
— Proszę cię, to mi jedno, ale wezmę. Ile? Pięćdziesiąt mówisz?
— Entre nous! — szepnęła na ucho Laura — gdyby kto mógł wziąć więcej, byłabym rada... bo Zamoyska skąpa.
— No... to... no to... sześćdziesiąt! — wyjąknęła, rumieniąc się, Pyza.
— Vous êtes un ange! — całując ją w ramię, prędko odparła Laura — Stefciu, dawajże bilety.
Gdy panna Stefania dobywała bilety, których nie miała więcej nad dwadzieścia pięć, Laura poczęła się rozglądać po salonie.
— Jak sobie hrabina to urządziła z gustem! Jak wytwornie!
— Prawda, że niebrzydko?
— Ale cudnie!
— Gdybyś widziała inne pokoje!
Hrabina usiłowała powstać, oparła się na obu poręczach, zaczerwieniła i nareszcie dźwignęła.
— Ot chodź, to ci pokażę.
— A! bardzo, bardzo jestem wdzięczna!
W najróżowszym humorze pani domu, uśmiechnięta, poprowadziła swych gości, ukazując im splendory swoich apartamentów, a nawet przytykające do nich nieskończone jeszcze pokoje Alfreda, który tymczasowo stał w hotelu, czekając aż matka mu apartament kawalerski wedle swej myśli uzupełni. Z innych też względów hotel mu lepiej jakoś dogadzał.
W przyszłym saloniku Alfreda stał Pleyel panny Lenory.
— A cóż to to? Wszak fortepianik tej sierotki Lenorki! Nie chciała go widocznie zabrać?
Hrabina się zmieszała nieco.
— Biedna dziewczyna! — dodała żywo Laura — co też to o niej i z powodu niej wyplatają!
— Cóż? cóż, proszę cię!
— At! zachciałaś, moja hrabino, potwarze! plotki. Ludziom tylko w to graj, żeby mieli co wziąć na języki. Okrutniem się za was ścierała... bo proszę cię, kochana hrabino... zapisy tam jakieś to naturalnie nieważne, ale wiem to doskonale, że to, co było jej własnością, oddaliście jej święcie.
— Ale do ostatniego gałganka.
— A że nie miała gdzie zabrać naraz dwóch fortepianów, nie wasza wina przecie. Dosyć, że zabrała swego Erarda... bo ten, co w salonie, oczywiście nowy. Ale są tacy źli ludzie, co przez zawiść dla was rozgadali, że wyście jej oba fortepiany skonfiskowali! Ja się przysięgałam, że to nie może być...
Hrabina z róży przeszła do koloru starego buraka... usta się jej poczęły trząść... stanęła.
— I któż to mówił! — zapytała gniewna.
— Ale u margrabiostwa pletli, komentowali, użalali się, a że wiadomo było wszystkim, iż wojewodzina jej na imieniny dała Erarda... a z pensyjki swej ona sobie sama kupiła Pleyela... więc gardłowali! Ja przysiąc chciałam, że to nie może być!
Hrabina powoli zaczynała do siebie przychodzić, westchnęła jak machina parowa przybiegająca do stacji.
— A! już to, powiadam ci, moja Lauro, nie ma nieszczęścia, jak przybłędę w dom puścić! Otóż to wdzięczność potem dla familii, co ją wychowała, co ją, z pozwoleniem, z gnoju podniosła.
— Nie, to nie ona pewnie mówiła, boby kłamać nie mogła, ale źli ludzie, ale plotkarze...
— Bo to, proszę cię, wszystko zazdrość tych dorobkiewiczów, co to z niczego wyszło i rade by familie stare widzieć w nędzy. Że nam Pan Bóg jakoś dopomógł, to nas prześladują, nękają, spotwarzają. Już im o fortepianach zachciało się pleść!
— Ale jakże! Z tych fortepianów zrobiono całą historię. Sierota była do tych pamiątek przywiązana, i one naturalnie dla niej w jej położeniu stanowiły wiele. I co za złośliwość, bo ja mówiłam zaraz, że to wprost niepodobieństwo!
Hrabina tylko głową i ramionami ruszała.
— Cóż to my nie jesteśmy w stanie sobie kupić czy tam Edwarda, czy tam tego Lejela? — zawołała Pyza — to są, powiadam ci... łajdaki! Ja jej dałam pozabierać klejnoty! Wiadomo przecie, że wojewodzina miała kanak brylantowy i nigdzie go nie podziała, tylko pewnie u niej w kuferku. No! a poszła sobie nie rewidowana! A pierścionków, a zegarków, a bransoletek... to tego kupy... powiadam ci... ale to są łajdaki... to zawiść! I ta marmuzelka oj, to także ziółko! — dodała hrabina.
— Ale gdzież się ona podziała? — spytała Laura.
— Alboż ja tam wiem! pójdzie to, skąd przyszło, bo to z takiego rodu i krwi, że nic dobrego być nie mogło. Wszak powiadam ci, Alfredka bałamuciła, że gdyby inny, nie on, co ma sumienie i tych amorów garderobnych nie cierpi, to byłaby pięknie wyszła.
Zasapana, zdyszana, zakaszlała się hrabina i potrzebowała wrócić do fotelu. W salonie znów Laura spojrzała na Erarda.
— Ja bo pamiętam tego Erarda jej, wcale był inny, mniejszy...
Hrabina nie odpowiedziała nic, ale się trzęsła z oburzenia.
— Moja droga — dodała — bo ja wiem, że ty mi sprzyjasz... co więcej gadali u tych margrabiostwa?
— Ja nic nie słyszałam oprócz fałszywej historii fortepianów i muszę oddać sprawiedliwość przytomnym, że się niemal wszyscy oburzyli. Nikt temu naturalnie wierzyć nie chciał, bo któż by taki, jak ty hrabino, przy waszych milionach i fortunie, chciał się tam żywić takimi przywłaszczeniami?
Hrabina czerwieniła się i nie mówiła już nic.
Laura parę jeszcze razy zapuściła żądło w ranę... i poczęła się żegnać z taką czułością, uszanowaniem i przymileniem, tak prosząc kochanej hrabiny, aby się nie ruszała z fotelu, iż Pyza mimo gniewu rozstała się z nią wielce czule.
W połowie schodów Laura rozśmiała się do swej towarzyszki.
— Jeżeli ją dziś apopleksja nie ubije, tego starego muchomora... to będzie cud. Uważałaś, jak czerwieniła się, a białe plamy jej na twarz występowały. Istny muchomor!
W kwadrans po wyjściu Laury napiwszy się proszków burzących, wypocząwszy, hrabina posłała po Alfreda, aby natychmiast przychodził.
Posłuszny syn, chociaż grał w lansknechta, porzucił zajęcie miłe, przyjaciół, nie dopalone cygaro — i pobiegł. Wchodząc do salonu spostrzegł po twarzy matki, iż ją coś wzruszyło w niedobry sposób.
— Cóż to mamie? Widzę proszki!
— A! powiadam ci! nie mogę jeszcze przyjść do siebie. Była u mnie ta poczciwa Laura, bo to kobieta, która mi dobrze życzy. Przychodziła znów z jakąś loterią dobroczynną... wyciągnęła mi kilkadziesiąt rubli.
— Czyż to mamę tak zniecierpliwiło?
— Ale, gdzież tam! Słuchajże! Zaczęła mi opowiadać rozmowę u margrabiostwa i plotki, które po mieście chodzą. Wystaw sobie, co te łajdaki zrobili za tragedię z tych dwóch fortepianów! Miałam święte prawo je zabrać! Tymczasem krzyczą na grabież, na krzywdę sieroty... że jeden był jej na imieniny darowany, a drugi ona sobie sama kupiła. Pytam, z jakich pieniędzy? Z tych, co wydarła u mojej siostry! Ale niech ich diabli biorą, odesłać! odesłać, choćby na ulicy postawić oba, kupić innego Edwarda, a oddać.
— Mama pozwoli powiedzieć, że ja bym nie zważał na gadanie. Hermann mi mówił, że za Erarda ciocia zapłaciła mu tysiąc dwieście rubli, a za Pleyela pięć tysięcy złotych. Ja bym nie oddał.
— Ale nie chcę... nie chcę... niech ją i fortepiany kaduk porwie! — przerwała hrabina. — Żebyś słyszał, co gadają... Nie chcę... grabież... rabunek... sieroce mienie...
— A no, jeśli tak, moja mamo, to jeszcze jej trzeba będzie i dwakroć zapłacić, żeby im gęby pozatykać.
— Ona sama się zrzekła.
— To i fortepianów tak samo.
— Nie! nie! Ja na nie patrzeć nie mogę. Dziś, jutro mi je odeślij, jeśli nie ma gdzie postawić... na ulicy... na ulicy... niech wszyscy widzą. Już mam tej twojej Lenorki popóty. — Pokazała na gardło. — Dość tego!
Alfred ramionami ruszył.
— Jak mama chce — rzekł — ale ja bym nic nie dał, dosyć nabrała.
— No, już mi krwi nie burz mówiąc o tym. Ja ci ręczę, że kanak wojewodziny, co znikł... a od nieboszczki matki jeszcze słyszałam, że był siedm, czy ośm tysięcy czerwonych zapłacony i to jeszcze tanio.
— Pewnie, że jest u niej — zimno odezwał się Alfred — ale na miejscu mamy, mając prawo, zrobiłbym rewizję i można by go odzyskać, jeśli jeszcze nie sprzedany.
— Nie chcę i kanaka, i fortepianów, i nic. Krzywdę moją niech Bóg sądzi! — wzdychając patetycznie, zawołała hrabina.
Alfred przechadzał się po pokoju.
— Ja zawsze — rzekł po chwili — przewidywałem, co nas z tą jejmościanką czeka. Musieliśmy dysymulować... szczędząc wojewodzinę... teraz za to pokutujemy.
Hrabina westchnęła.
— Myślisz, że ja nie próbowałam siostry zreflektować? Ale to było zaślepione, to były czary, że mnie nieraz grzeszne myśli przychodziły. Trzęsła się słysząc ją nadchodzącą... być bez niej nie mogła, a pochlebnica jak pies u nóg jej leżała... i nazywała tylko matusią! mateczką! mamą! bo inaczej nie było wolno... i ty pod koniec świadkiem ich sam byłeś nieraz. Wojewodzina oszalała. Żeby nie ten projekt małżeństwa, ręczę ci, że byłaby Julka sprowadziła i wyswatała ją za życia. Szczęście, żeśmy się z taktem znaleźli i tej plamy uniknęli... a drugie szczęście, że ty miałeś rozum i nie stał się skandal, bo choćbyś ty nic nie był winien, przy takich narzucaniach się... ale zawsze pletliby, żeś sierotę skrzywdził.
— Hm! — szepnął Alfred cicho — był tam ktoś inny.
— Był? proszęż cię! Toć trzeba o tym gadać głośno... niech ludzie wiedzą, co to za synogarliczka. Aleś ty mi nigdy nic o tym nie wspominał.
— Nie było o czym mówić — sucho odparł Alfred.
— Któż to taki?
— Swój swego szuka... syn jakiegoś oficjalisty, którego panna niby przez litość dla matki protegowała. Wiem, że formalnie zajmowała się dokończeniem jego wychowania, że z nim wieczorami chodziła sama jedna na przechadzki... że u wojewodziny nieustannie coś dla niego wyciągała.
— I tam... coś, myślisz, było między nimi?
— Romansik czuły... pokątny — mówił Alfred. — Wszyscy o tym wiedzieli oprócz wojewodziny, która niczego się nie domyślała, bo ją miała za świętą.
— A to żmija chyba — przerwała hrabina — wygrzana na naszym łonie. I proszę cię, Alfredzie, co za nikczemny charakter, boś mi mówił, że udawała, iż się w tobie kochała, zawracała oczy, wabiła, ciągnęła, a natura cygańska ciągnęła ją do lasu!
Alfred nie mógł naprawdę potwierdzić teraz dawnych swych relacji, gdyż za życia wojewodziny Lenora tyle tylko dlań była grzeczna, ile ściśle potrzeba było, aby uspokoić wojewodzinę. Zamilkł ponuro. Hrabina zmęczona dyszała tylko. Fortepiany wyprawiono nazajutrz.
Doktór zapisawszy sobie numer domu, w którym wdowa mieszkała, nazajutrz około południa nie zapomniał wstąpić na Dziekankę. Oswojony z wewnętrzną ekonomiką starych domów Warszawy, z łatwością trafił do tego mieszkania, które się znajdowało w dziedzińcu i należało do najbiedniejszych. Wdowa zajmowała dwie izdebki ciemne, z małą sionką przepierzoną we dwoje, tak że w połowie jej ciasna jeszcze mieściła się kuchenka.
Z imienia syna jej, Zbigniewa, już by baczny postrzegacz obyczajów domyślić się mógł charakteru matki, która tę szumno brzmiącą i romantyczną nazwę narzuciła dziecięciu, na ubóstwo i walki niegłośne przeznaczonemu. I nie omyliłby się.
Matka Zbigniewa, niegdyś wychowanica i garderobiana możnego domu, nosząca nazwisko szlacheckie, piękna za młodu, wyuczona przy panienkach trochę francuszczyzny, wypieszczona przez męża, była jedną z tych nieszczęśliwych istot, którym się zdaje przez całe życie, że los je najniesłuszniej pokrzywdził, że Opatrzność była im dłużna wiele, że nie są na swym miejscu.
Taką była istotnie nieszczęśliwa, dobra, zacna, ale ostatecznie śmieszna pani Amelia Matuska.
Za życia męża mieszkając na folwarku, gdy on ekonomował, zamiast kur pilnować, ubierała swoje izdebki, siebie, dziecko, czytała romanse francuskie, unosiła się nad naturą, zajmowała polityką i grała rolę wielkiej pani, którą wypadki nieszczęśliwe na stan nieznośny skazały.
Życie jej całe było zwichnięte, nędzy broniła się nie pracą, ale łzami i lamentem; z losem pogodzić się nie mogła nigdy, z utratą wdzięków oswoić. Trzymała na loterii w przekonaniu, że Pan Bóg tylko czekał zręczności, żeby jej wynagrodzić chwilowe zapomnienie, marzyła o sukcesji jakiejś, o cudach, a pół dnia kładąc kabałę, często zapominała, że trzeba było dopilnować obiadu.
Wychowanie syna nieco tych nieszczęśliwych usposobień było wynikiem. Zbigniew pieszczony stracił energię zawczasu, więcej umiał rzeczy miłych niż potrzebnych i byłby może stał się tak nieszczęśliwą jak matka istotą, gdyby nie wpływ Lenory, która go wzięła w opiekę, w której się on zakochał namiętnie... a ona, inne mu zadań życia dając pojęcie, podniosła go i pokierowała nim, wlewając nowego ducha.
Pani Amelia ubóstwiając syna taki los mu gotowała jak sobie. Szczęściem, w porę jeszcze chłopak posłyszał z ust wdzięcznych prawdy, które do jego przekonania trafiły. Zostało w nim coś z matki, ale nowa nauczycielka pchnęła go na lepszą drogę.
Z takim usposobieniem, jak matka Zbigniewa, rzuconą być w życie nędzy, pracy i w cień a kąt społeczeństwa, jest niewypowiedzianą męczarnią. Biedna kobieta trawiła dnie we łzach, noce na westchnieniach. Mieszkanie jej zdradzało najlepiej charakter, przy największym niedostatku bezsilne staranie o jakąś niemożliwą, nieszczęśliwą elegancję, okruchy lepszych nieco czasów... wszystkie zmyślenia, na jakie zdobyć się może ubóstwo, które ukryć się i zamaskować pragnie.
Coś bardziej tragicznego, a razem więcej do smutnego uśmiechu pobudzającego wymyślić trudno.
Pierwszy pokój, do którego wszedł doktór, miał widoczną pretensję być salonikiem. Stół okrywała kolorowa niegdyś serweta, stał na nim jakiś otłuczony wazonik ze zwiędłym bukietem; na kulawej szafeczce ponastawiano umiejętnie nieco obłamanej porcelany, tak aby jej kalectwo zamaskować dla patrzącego.
W oknach były firanki perkalowe, ale pąsowe z frędzlami, trochę kwiatów w wazonach.
Wśród tego biednego, ciemnego saloniku siedziała wdowa, blada, z twarzą wyniszczoną, w odzieży starej i zużytej, ale skrojonej i przybieranej tak, aby robiła złudzenie modnego kroju i formy, w chustce wyszarzanej, w rękawiczkach, bez których się ruszyć nie mogła.
Na widok nieznajomego przybrała ton i postawę teatralną wielkiej pani, zesznurowała usta i posunęła się ku doktorowi, cała w ruchach wymuszonych, a dla patrzącego bolesnych.
Jeden rzut oka starczył staremu do objęcia sytuacji, do zrozumienia tej niedoli nad wszelki wyraz boleśniejszej. Jak strój, tak mowa pani Matuskiej chciały dowodzić i lepszego niegdyś bytu, i staranniejszego wychowania.
— Jestem doktór S. — rzekł przybyły. — Miałem przyjemność poznać syna pani, a że i o nim chciałem się z panią rozmówić, i spytać o jej zdrowie, zaszedłem sam się zaprezentować.
— Nieskończone dzięki winnam konsyliarzowi — odparła wskazując krzesło kobieta, sama zajmując pompatycznie na kanapie miejsce. — W istocie moje zdrowie, tylu przeciwnych losów razami skołatane, w najopłakańszym jest stanie. Widzisz nas pan w smutnym nader położeniu, które litość serc szlachetnych obudzać powinno. Nie byłam zrodzona do tej doli, którą mi ręka zawistnych przeznaczeń zgotowała... ale umiem cierpieć. Jestem z domu Zamierzychowska.
Doktór niewiele zrozumiał, co rodzina Zamierzychowskich mogła mieć za znaczenie, ale głowę skłonił z uszanowaniem.
— Tak jest, jestem z domu Zamierzychowska, odebrałam wychowanie u mych krewnych, bogatych...
— Pani dobrodziejko — z przestrachem spoglądając na zegarek odezwał się doktór w obawie szczegółowej biografii — czy nie mógłbym wiedzieć, na co pani cierpi?
— A! panie! — załamując ręce rzekła Matuska — co ja cierpię, to się w słowa ująć nie daje. Cierpię duchowo i cierpię cieleśnie... palpitacje serca... nerwowe okropne boleści, bezsenność... osłabienie, kurcze... śmiech serdeczny często.
Doktór wziął za puls. Wycieńczenie i osłabienie było wielkie, stan chorej istotnie dość groźny, ale nań, niestety, nie lekarstwo, tylko spokój i szczęście mogły być ratunkiem. Po kilku zapytaniach wiedział konsyliarz, że chcąc ją dźwignąć, trzeba było naprzód los lepszy zapewnić.
— Powiedz mi pani, czym syn się jej zajmuje?
— Mój anioł! Zbigniewek, ach! panie — łamiąc ręce krzyknęła z bolesnym wyrazem — zdaje się, że odziedziczył po mnie mą rolę. Jest to najpiękniejszych zdolności młodzian, pełen talentów, uczuć wzniosłych, mogę powiedzieć śmiało — geniusz, a jednak zapoznany! Nie pozostało mu nic, tylko bakalarstwo, nędzne bakalarstwo... a teraz nawet pokutuje za to, iż zdrowymi patriotycznymi zasadami chciał karmić powierzone mu młode pokolenie... i nie ma zajęcia. Ci arystokraci wypowiedzieli mu wśród roku! Tyrani!
Doktór się zamyślił.
— Jest to w istocie zawód, — rzekł — w którym trudno dogodzić i sumieniu własnemu, i wymaganiom często zaślepionych rodziców... ale przy zdolnościach pana Zbigniewa, czyby on nie mógł jeszcze rozpocząć nowej nauki i usposobić się do nowego zawodu?
— Do jakiego? — spytała wdowa.
— Jako doktór naturalnie pierwszą myśl mam, iżby się mógł na medyka wykształcić...
— Panie! to dziecię pełne uczucia... czyżby on wytrzymał... trupy... rany... okropne widowisko znikomości ludzkiej...
Konsyliarz się uśmiechnął.
— Wytrzymałby — odpowiedział — powinien mieć na to dosyć charakteru, jeśli jest usposobiony, radzę i życzę. Pomogę mu może do uzyskaniu stypendium. Powiedz mu pani, że ja myśl tę przyniosłem i że pragnąc przyjść im w pomoc, mocno ją popieram.
— Ale serce macierzyńskie!
— Właśnie ono powinno dla jego własnej i dla przyszłości pani skłonić go do uchwycenia się tego projektu.
Wdowa zakryła oczy chustką.
— Niestety! — wyjęknęła — losy są okrutne. Powiem mu to, ale pozwolisz, szlachetny nasz dobroczyńco, aby mój anioł sam przyszedł jeszcze rady twej zasięgnąć.
— Owszem, proszę o to, bardzo mi będzie miło. Co do pani — dodał konsyliarz — jeśli można zmienić mieszkanie na suche i cieplejsze, a pokarmy starać się, by były posilne, nade wszystko zaś uspokoić się na duszy, nabrać męstwa... otuchy...
— Jestże słaba niewiasta do pokonania gromów losu zdolna? — odparła pani Matuska.
W ten sposób ciągnęła się rozmowa wykrzyknikami, gdy szczęściem anioł Zbigniew nadszedł, a ujrzawszy doktora, nieco zmieszany rzucił się mu za dobroć jego dziękować.
— Zbisiu mój złoty! — biorąc go w objęcia odezwała się pani Matuska — ten mąż, pełen dobroci i wzniosłych uczuć, przyniósł nam promień pociechy, dziękuj mu... i mów z nim, gdyż mnie głębokie wzruszenie nie dozwala; i przebaczy mi konsyliarz, iż ukryć muszę łzy moje przed dnia natrętnego światłem.
To mówiąc i skłoniwszy się nieco, wysunęła się biedna kobieta do drugiego pokoiku. Zbigniew, z synowską czułością całując ją po rękach, odprowadził do drzwi i śpiesznie do doktora powrócił.
— Daruj pan — zawołał — biedna matka moja podrażniona jest, słaba i trudno jej o czymkolwiek mówić bez zbytniego wzruszenia. Jesteśmy biedni — dodał cicho — bardzo biedni. — Załamał ręce.
— I dlatego heroicznego trzeba szukać lekarstwa, aby wyjść z tego położenia — rzekł doktór. — Moją radą jest, abyś waćpan wziął się do medycyny, ja dla pana uzyskam stypendium, pięć lat gorliwej pracy da ci niezależność.
Zbigniew uścisnął go wzruszony.
— A! panie! a cóż przez pięć lat nauki stanie się z nią? — Pokazał na drzwi. — Ja muszę na chleb zarabiać.
— Na to wszystko po trosze da się poradzić; przyjdź do mnie, pomówimy. Nie rozpaczaj, nie trwóż się i staraj się matkę ukoić. Jesteś poczciwym synem... ludzie i Opatrzność ci pomogą.
— A teraz — szepnął doktór — mam ci zwiastować dobrą nowinę, za którą ci się też nagroda należy, boś się przyczynił do spełnienia gorących życzeń panny Lenory. Hrabina obydwa fortepiany zwróciła właścicielce... było z tym trochę kłopotu. Pleyela dziś odkupił Hermann, najęto drugi pokój i w nim stanął Erard. Przyszedłszy więc do swej dawnej protektorki usłyszysz muzykę.
Zaczerwieniony z radości, rozczulony do łez, zapomniawszy o winnym uszanowaniu, Zbigniew począł doktora ściskać i całować.
— A! pan jesteś nieocenionym dobroczyńcą ludzkości! pan jesteś...
— Dajże mi pokój... ja jestem doktór i nie mam czasu, zatem muszę śpieszyć. Bądźcie państwo zdrowi i dobrej myśli. Pożegnaj matkę ode mnie.
Na te słowa teatralnie otwarły się drzwi drugiej izdebki, pani Matuska wyszła wlokąc za sobą ogon sukni i drżącą dłoń podała doktorowi, drugą kładąc mi sercu.
— Wdzięczność ku tobie, panie, nigdy w nim nie wygaśnie! Żegnaj mi, dobroczyńco ludzkości i jej chlubo!
Nie będziemy malować tej chwili, gdy niespodzianie dwa fortepiany przywieziono przed pałac i Lenora struchlała na ich widok, nie wiedząc, co pocznie z nimi. Szczęściem, doktór czatował poczciwy, aby ją wywieść z kłopotu, i energicznie się zajął pomieszczeniem. Lenora Erarda sprzedać nie mogła, bo to był dar tej matki przybranej, którą kochała teraz jak ubóstwioną istotę, mieszkającą w niebiesiech, po której każda pamiątka była relikwią. Pleyela pozbyła się chętnie i łatwo, a doktór ułatwił przynajęcie drugiego pokoju, w którym go postawiono.
Ten, dla kogo muzyka stała się nałogiem, potrzebą, pokarmem ducha, pojmie pierwszą chwilę rozkoszy, jaką zbliżenie do Erarda napoiło Lenorę. Ale ten śliczny, śpiewny fortepian, niestety, przypomniał jej czasy, których wspomnienie łzami oblać musiała. Z trwogą i poszanowaniem zbliżyła się do niego, nie śmiała dotknąć.. potem uderzyła w klawisze, rozpłakała się, uciekła. Każda z tych melodii, wyuczonych niegdyś, których staruszka z rozrzewnieniem słuchała, uprzytomniała stracone szczęście, żywo przywracała czasy niepowrotne... i rozdzierała serce... trzeba było walczyć z sobą, aby zwyciężyć żałobę przypomnień, a odżyć ich pokarmem. Niejeden dzień upłynął na próbach, łzach i gorączkowych porywach, aż wieczorem nareszcie, przemógłszy się Lenora dała pochwycić potędze muzyki, której była spragniona; płacząc rozogniła się dźwiękami, które dla niej nowy urok miały teraz, po długim odłączeniu, i zapomniawszy o świecie całym poczęła grać namiętnie, szalenie, aż do takiego znużenia, że gdy na ostatek dłoniom drżącym sił zabrakło, rzuciła się złamana na łóżko i nie mogąc sukni zrzucić, przetrwała na nim do rana w marzeniach i gorączkowej ekstazie.
Są organizacje, dla których muzyka, wedle dowcipnego wyrażenia francuskiego pisarza, jest najkosztowniejszym z hałasów, ale są inne, posiadające szósty zmysł harmonii, dla których ona pokarmem, ciałem myśli nie mogących się inaczej uprzytomnić, światem całym niedostępnym mowie, nie dającym się odtworzyć barwą ni linią, ni słowem, ni światłem, ni żadnym z języków, którymi mówi stworzenie o niestworzonym... o nieśmiertelnym... Dla tych istot jest równie ona niezbędna do życia w pełni jak słońce, powietrze, jak pieśń, jak chleb, jak idea Boga, jak wiara w nieśmiertelność.
Można ubolewać nad nieczującymi muzyki i pozbawionymi jej zmysłu, można równie boleć nad tymi, co mają jedną więcej potrzebę duszy, jeden więcej serca nałóg... ale się nie godzi szydersko uśmiechać ani z kalectwa jednych, ani z drugich egzaltacji.
Lenora należała do tych nieszczęśliwych, co słuchając pieśni mogą zapomnieć o chlebie. I w pierwszych dniach, mimo walki z ideą obowiązków, mimo planów pracy... robota została zapomniana, igła odrzucona, potrafiła nawet o jutrze nie myśleć...
Grała zapamiętale. Każdy z tych zeszytów znanych, kochanych, był nieprzezwyciężoną pokusą. W chwili takiego upajania się, drugiego, czy trzeciego dnia zapukano tak silnie do drzwi, iż wreszcie pobiegła, usłyszawszy, otworzyć.
Ledwie się one odemknęły, wpadająca jak piorun mała osóbka rzuciła się jej na szyję.
— Lenorka! Droga Lenorka! Moja droga sierotka!
Tak pani Laura witała tę, której największą życia dała osłodę.
— Cóż się z tobą dzieje? Mój Boże... nie mogłam dotąd dopytać schronienia twojego? Czemuś się kryła? Dlaczego nie dałaś mi znać? Nie chciałaś uwierzyć w serce moje! A! za to bym cię połajać powinna.
— Pani droga — odpowiedziała zmieszana Perełka — tysiąc się przyczyn składało na to, bym musiała zamknąć się w ciszy i samotności. Smutek, którym się dzielić z nikim nie miałam prawa, zwątpienie o sercach ludzi, moje ubóstwo i duma... i pewien rodzaj rozpaczy.
— A! rozumiem przez połowę — zawołała Laura, już poczynając rozglądać się po pokoju — ta niegodna Pyza, ten Alfredek! ta cała familijka... ich nieprzebaczone postępowanie. Wierz mi jednak, miałaś za sobą wszystkich... oburzeni byliśmy... wszyscy ci życzą dobrze, gotowi podać ręce.
— A ja chciałam własnym tylko przyszłość być winna.
— Tak! tak! ale nie igiełce! ja wszystko wiem — przerwała Laura — co za dziwactwo, tobie zostać szwaczką, kiedy masz w tych rączkach skarby, które dotknięciem palca stworzyć ci łatwo.
— A pani! nadtoś łaskawa.
— Nie! nie! zobaczysz! teraz ja cię nie puszczam, nie dam żyć w kątku! Będziesz, jak byłaś, heroiną naszych salonów, choćby w perkalowej sukience. Ja ci nie pozwolę żywą się zagrzebać... a Pyza pęknie ze złości.
Trudno w istocie zgadnąć, czy zacna pani Laura pomagać chciała sierocie przez miłość dla niej, czy przez nienawiść dla hrabiny. Ona sama analizy tego uczucia zmieszanego z dwóch dokonać by nie potrafiła. To tylko pewna, że najmocniejsze miała postanowienie swymi wpływami naprawić losu omyłkę i przywrócić Lenorze jej stanowisko w towarzystwie.
Wpadła, rozpatrując się ciekawie po kątach, do drugiego pokoiku, zobaczyła roboty porozpoczynane, izdebkę ubogą, ślady życia samotnego i pustelniczego, dzbanek z wodą, bułkę chleba i garnuszek od mleka, i fajerkę, na której grzała je sobie Lenora.
— O! tego nie ścierpimy — poczęła wołać gorąco — ty byś się tu głodem zamorzyła, gdy twoje talenta, twoja główka, twoja piękność, twoje wychowanie dają ci wszelką łatwość zdobyć sobie pozycję niezależną i świetną.
— Jak? — spytała Lenora.
— To moja rzecz! Jutro mieć będziesz uczennic, ile zechcesz, staniesz się lwicą... będą się dobijać o ciebie. Ja ci ręczę, ale musisz mnie słuchać.
— Siądź, kochana pani — odezwała się na to Lenora — i posłuchaj mnie z trochą cierpliwości. Ten świat, na który mnie ciągniesz, znam, bom na nim była, bom się wśród niego wychowała. Wiele na nim serc poczciwych, ale zepsutych więcej jeszcze. Co ja zyskam wpraszając się tam, gdzie właściwie prawa nie mam się znajdować? Pozostanę zawsze tam cudzą, zawsze gościem i czuć będę, żem z łaski przyjęta.
— Dlaczego — pośpiesznie zaprzeczyła Laura — w towarzystwie lepszym wychowanie jest wszystkim. Nikt ci pochodzenia za złe mieć nie będzie. Czasy nie po temu. Zresztą wszędzie potrafisz być sobą i na miejscu. Schodząc w te sfery, w których cię jeszcze mniej zrozumieją niż my, na dobrowolne narażasz się męczarnie; z nami możesz być narażona na walkę, ale któraż z nas żyje bez niej? I co znaczy walka, gdzie zwycięstwo pewne.
— Zostaw mnie pani w mojej izdebce — błagała Lenora.
— Zawsze, kiedy zechcesz wrócić do niej i pozostać w niej będziesz mogła — ofuknęła Laura — a dla fantazji ginąć z głodu byłoby niedarowanym samobójstwem. Bądź co bądź, jesteś u mnie dziś wieczorem na herbacie.
Lenora zadrżała i pobladła.
— A! pani! nie wymagaj!
— Co za tchórzostwo! nie pozwolę na to! nie mogę, nie powinnam. Musisz... i musisz grać, i będziesz wesoła, ażeby tym ludziom pokazać, że się bez nich doskonale obejść potrafisz.
— Tak mi już było spokojnie — dodała Lenora — po cóż?
— Po to, ażeby pokazać, że nie opłakujesz utraty położenia, bo je sobie sama wyrobić potrafisz.
Spojrzała na nią bystro, potem zaczęła ściskać, całować, szeptać, śmiać się, nie dozwoliła mówić, nie słuchała zarzutów i... zwyciężyła. Lenora zgodziła się ukazać u niej, chociaż nie łudziła się tym wcale, iż teraz na nowo wchodząc w świat, z którego pogardliwie wypchnięta została, wiele mieć może do zniesienia.
Zaledwie to przyrzeczenie od niej otrzymała Laura, wyściskawszy ją na nowo, już poprawiała szal i ubierała się, bo pilno jej było swoją herbatkę tak urządzić, aby jak najwięcej miała rozgłosu. Znano zręczność pani Laury w poprowadzeniu podobnych interesów; teraz już ściskając i umawiając się ostatecznie o godzinę, o strój (bo wszystko chciała sama rozporządzić), myślą była gdzie indziej i program swój wykończała.
Drzwi się zamknęły. Zara została sama i usiadła zamyślona, z bijącym sercem. Nie bez wpływu była na nią żywość Laury, jej męstwo i wymowa, mówiła sobie, że powinna walczyć i nie dać łatwego nieprzyjaciołom zwycięstwa; czerpała odwagę w poniżeniu chwilowym. Nie tyle pragnęła triumfu nad ludźmi, którzy ją pragnęli widzieć zabitą i odrzuconą, jak raczej usprawiedliwić swą przybraną matkę, na której pamięć spadało podejrzenie słabości śmiesznej lub dziwactwa.
— Stanie się wola Boża — rzekła w duchu — ale dla szczęścia mojego nie będzie żadną zdobyczą powrót do ludzi, między którymi a mną istnieje nieprzebyta nigdy granica. Sierota, Cyganka, lwicą będę dla nich, rodzajem ciekawego zwierzątka, które jak Munito, pomimo że zwierzę, umie rachować i zgaduje dni miesiąca.
Na te rozmysły smętne wszedł Zbigniew, z trwogą młodzieńca, który ubóstwianej istoty próg przestępuje. Biedny chłopak blady był, zmęczony, smutny także. Lenora spojrzała nań ze współczuciem, podała mu rękę i usiłowała przybrać weselszą twarz, aby go wywieść z tego wiekuistego kwilenia, do jakiego był nawykły przy matce.
— Byłeś pan zwiastunem nowej ery dla mnie — zawołała — pan mi dobrym sercem wyprorokowałeś powrót straconego fortepianu, a teraz nawet zwiastuję mu, że dziś jestem wieczorem na świetnej herbacie i... z pustelnicy na wietrznicę się przerabiam.
Zbigniew zbladł, nie uszło to jej oka.
— Dokądże? Kto...
Ale wśród rozpoczętego pytania zamilkł, pomiarkowawszy, iż się wydać może z uczuciem pewnej zazdrości, którego doznał, słysząc o zmianie życia i wyjściu z samotności. Zakochany nie wątpił, iż wszyscy w Lenorze kochać się muszą; gryzł się już tym, że uleci mu w strefy, do których on nie będzie miał przystępu.
Dom pani Laury był dobrze znany w Warszawie, nawet tym, co jak Zbigniew, ani do niego, ani do żadnego nie mieli przystępu. Wiedział on, że się tam najróżnorodniejsze, ale świetne i wybrane gromadziło towarzystwo, że obok arystokracji rodu, grosza, miała zaszczytne w nim miejsce arystokracja nauki, talentu i pracy. Obok tych świetnych gwiazd biedny Zygmunt sam sobie wydawał się pyłem i nicością.
Spojrzał słuchając tłumaczenia Lenory z tak błagającym o litość wejrzeniem, iż go zrozumiała.
W sercu jej było dlań wiele współczucia, przyjaźni, ale czy się zrodziło coś więcej nad nie do tej chwili, ani ona nie wiedziała, ani my odgadnąć możemy. Był to jej protegowany, jak druh i sługa... ale, jak Zbigniew nie śmiał nawet myślą sięgnąć do serca, tak ona nie spytała się nigdy siebie, czy mu je oddała. Coś braterskiego było w tym związku na pozór chłodnym, a silniejszym od wielu wybuchów płomiennych.
Po krótkiej rozmowie Zbigniewowi tak się smutno zrobiło, iż musiał ją pożegnać, aby pójść tę boleść w samotności przecierpieć.
Laura tymczasem biegała po znajomych, a że jej kalibru gosposiom zwykło się szczęścić, bo one fortunę za czuprynę chwytać umieją, spotykała tego dnia właśnie tych, których znaleźć pragnęła; nawijali się jej pożądani; zastała w domu swe znajome panie z obozu przeciwnego hrabiny i podintrygowała tak, że któraś z przyjaciółek podjęła się namówić hrabinę samą, by na herbatę (był to dzień zwykły przyjęcia pani Laury) przybyła.
Wcześnie uśmiechała się temu spotkaniu pani Laura. Wprawdzie miało ono zdecydować otwartą wojnę między Pyzą a nią, ale tę prędzej czy później rozpocząć i prowadzić stawało się koniecznym. Szło jej o to, aby męskiej młodzieży miała dosyć; trafiła na pana Zygmunta Haraburdę na wystawie obrazu jakiegoś, w ulicy zaprosiła pana Romana Junoszę Zarybskiego, jakiemuś kuzynkowi dalekiemu, który służył do szczególnych poleceń, kazała zwerbować jeszcze kilka gwiazd tegorocznego zodiaku. Zacierała ręce, śmiała się, biegała, dysponowała ciastka, słała po owoce, Stefcię pędzała po domu, aby nic do herbaty nie zabrakło, wcześnie nawet przysposobiła cygara dla mężczyzn, bo sama paliła, i u niej obok salonu był fumoir każdego wieczoru.
Wedle umowy Lenora przybyła wcześnie bardzo, aby uniknąć zbyt widocznego i kłopotliwego wchodzenia na salon. Pani Laura jeszcze się przystrajała i perfumowała przed zwierciadłem, gdyż niezmiernie była staranna około siebie i bardzo racjonalnie, tym troskliwsza się stawała, im okropniej brzydła. Słysząc nadchodzącą odwróciła się i krzyknęła z radości.
Lenora w istocie tego wieczoru była do oczarowania piękna, a urok, który ją otaczał, tym silniej działał, że cała postać, twarz, wyraz uderzały oryginalnym czymś, niewidzianym, odrębnym. Wśród stu można ją było wyróżnić, jakby innego świata dziecię... Rysy, oko, wejrzenie, płeć ciemna, włosy czarnosine, kibić giętka i sprężysta, odznaczały ją wśród północnych niezabudek. Malarz myślał o Judycie patrząc na nią... śniły się Włochy w jej oku... wschód z podaniami o boginiach nadgangesowych otaczał aureolą jej czoło... trudno było odgadnąć, kto ona, skąd, ale każdy czuł, że to gość z innego jakiegoś świata.
Mimo sieroctwa, mimo teraźniejszego odrzucenia energia i duma stanowiły wyraz tego oblicza brązowego. Chód miała królowej, wejrzenie nieulęknione. Ubrana w czarną suknię aksamitną, bez żadnych ozdób i błyskotek, wyglądała zachwycająco, jak diament w czarnej emalii oprawie.
— Poszaleją! wszystkim głowy pozawraca — zakrzyknęła Laura — a jakżeś się filozoficznie ubrała... bo filozofią to naszą strój do położenia i wypadku zastosować. Jesteś imponująca! Jesteś czarną perełką... prawdziwie...
Laura lubiła ściskać, uścisnęła więc gościa, potem poczęła szukać kluczów, chustki zgubionej, zawołała Stefcię, połajała służącego, rozlała wódkę kolońską, wywróciła krzesło — i wyszły do pustego salonu.
Ale razem prawie z ukazaniem się ich poczęli napływać goście: panie, panowie wchodzili jedni za drugimi, każdy stawał i każdego ta postać nowa, lub dawno niewidziana, uderzała. Gospodyni polityką było udawać, że Lenora jest tu jak w domu, i niby na nią nie zważać. Wiele z pań i wielu z panów przyszło z Perłą odnowić znajomość wcale grzecznie. Lenora siliła się, aby pozostać i okazać chłodną, niezmieszaną, naturalną, choć serce zrazu biło mocno.
Jakie było zdziwienie pana Zygmunta, gdy swą Rebekę czy Rachelę ujrzał niespodzianie w salonie i aksamicie, on, co ją widział raz pierwszy z dzbankiem wody w ręku? Jakie było zdumienie pana Romana Junoszy Zarybskiego, gdy ujrzał tu sąsiadkę z drugiego piętra i dawną znajomą?
Na ucho opowiadano sobie jej historię, a choć postać na młodzieńcu czyniła wrażenie, ostudziło go to, co usłyszał. Pan Roman nie mógł ani się zbliżyć, ani okazać zajęcia osobie, która herbu nie miała, a co gorzej, na którą padało podejrzenie, iż mogła być Żydówką lub Cyganką. W tym względzie bowiem różniły się zdania, oparte na charakterystyce fizjonomii, którą inni znawcy typów porównywali do najpiękniejszego ze sfinksów starożytnych.
Piękna Lenora, o której historii wiele osób wiedziało, a nieświadomych pośpiesznie z nią na ucho obeznawała gospodyni, robiła ogromne wrażenie... uwielbienia, politowania, współczucia, ciekawości. Artysta nie mógł się napatrzyć, ludzie, mierzący wartość człowieka jego salonową formą, nie mogli się wydziwić jej dystynkcji, obejściu się, francuszczyźnie i arystokratycznej rączce i nóżce. Pani Laura płomień tych uwielbień podsycała jak mogła i umiała, a posiadała w tych sprawach niepoślednią zręczność. W miarę zajęcia piękną Lenorą niechęć do hrabiny i jej rodziny rosła i potężniała. Ci nawet, co możeby z sierotą postąpili tak samo jak ona, oburzali się na nieludzkie obejście i krzywdę.
Wszystko to razem odbiło się w duszy wygnanki i otoczyło ją cieplejszą atmosferą, odżywiło. Choć nie słyszała nic, a oznaki sympatii były pełne umiarkowania i przyzwoitości, nie mogła nie odgadnąć usposobień ogólnych dla siebie. Jest coś w każdym z nas, co mu oznajmia mimo woli, czy go życzliwość lub niechęć otacza.
Proszono ją grać, usiadła natchniona, a że miała znakomity talent improwizatorski, poprzedziła jedną z pieśni bez słów Mendelssohna przegrywką, w której ukształcenie jej muzykalne powszechne wywołało podziwienie.
Grała potem Chopina, grała Schumanna i wszyscy słuchali przejęci i zdumieni.
— To znakomita artystka! — wołano w tłumie.
— Artystka to nic — szeptała pani Laura z kolei po uszach przyjaciółek i przyjaciół — ale ona jest poetką jak Deotyma, maluje jak Jericho Baumann, deklamuje jak Palińska i szyje jak najlepsza szwaczka, a pilnuje chorych jak siostra miłosierdzia. Nie dziwię się, że wojewodzina przepadała za nią, bo to istotnie istota fenomenalna.
— Jednakże właściwie — spytał z przyciskiem pan Roman Junosza Zarybski, który dla dystynkcji włożył sobie pince nez na nos — właściwie kto ona jest?
— Pan nie znasz tej historii?
— Owszem, pani, słyszałem koniec, ale dla wszystkich nas jest tajemnicą początek.
— Zdaje mi się — odparła wzdychając Laura — że ten i dla niej nawet jest zagadką... Nigdy od wojewodziny nic pewnego się o tym dowiedzieć nie było można, wiadomo tylko, że małym dzieckiem wzięta została na wychowanie.
— Rysy wschodnie! — zadecydował pan Roman.
— Tak! — przerwał Zygmunt Haraburda — ale wschód szeroki i typy obfite a różnorodne... a prawdziwie trudno powiedzieć, do jakiego ona należy.
— A! niech sobie będzie, czym chce — przerwała gospodyni — wiem, że to fenomen ze wszech względów.
Zapał dla sieroty był najmocniej podniecony, Lenora stała jeszcze otoczona wielbicielami płci obu przy fortepianie, gdy drzwi otworzyły się szeroko (i nie bez przyczyny), a przez nie wtoczyła się w kanarkowej atłasowej sukni hrabina.
Laura pośpieszyła uśmiechnięta z oznakami najżywszej radości naprzeciw niej. Triumfatorsko wsuwała się do salonu wielka pani, za nią syn w ubraniu nieposzlakowanej świeżości; ale o mało nie odrętwieli oboje, gdy wzrokiem zatoczywszy, postrzegli Lenorę, która się nawet nie zwróciła ku nim, koło osób wieńcem ją otaczających i postawę sieroty tak dumną, swobodną, wesołą, jak gdyby jeszcze żyła wojewodzina, a ona... spodziewała się być panią Alfredową!
Hrabina Pyza chwilę, mgnienie oka, zdawała się namyślać, spojrzeli na siebie z synem, zarumienili się oboje, ale cofnąć się, było to skompromitować się, potępić, okazać grubiaństwo... Wzrokiem nie bazyliszka, ale rozgniewanej gęsi rzuciła hrabina na Laurę, chociaż czuła, że jej nic wymawiać nie mogła, bo przyszła nieproszona, a potem zwolna posunęła się ku kanapie. Hrabina dla rozmiarów swych zwykle miejsce to zajmowała zawsze, które i dumie jej dogadzało, tym razem wszakże nie wiem, przypadkiem czy umyślnie, kanapa była zajęta i wąski fotel niski pozostał dla hrabiny, co ją samo już w najgorszy w świecie humor wprawić mogło. Im bardziej hrabina się zaperzała, tym Laura stawała się natarczywiej grzeczna, nadskakująca i udawała, że nic nie rozumie.
Alfred nakrochmalony, z zaciętymi ustami, całą strategię swą zasadził na tym, ażeby nie widzieć nic i nie słyszeć tego, co niemiłe być mogło. W tejże prawie chwili, jak na złość, ktoś z gości (bo Laura dworowała przy Pyzie, domęczając ją grzecznościami) poprosił o mazurek Chopina, fortepian się odezwał i mimo woli oczy na grającą zwrócić się musiały.
— Niech sobie hrabina wystawi moje zdziwienie — szepnęła okrutna Laura na ucho — gdy mi dziś na herbatę, bo to mój dzień, przybyła niespodzianie Lenorka! Tak to miło gospodyni domu mieć gościa, co muzyką i talentem wszystkich zajmuje.
Hrabina chrząknęła patrząc w drugą stronę.
— Ona jest nieoszacowana — kończyła gosposia — i nie dziwię się wojewodzinie, że do niej taką miała słabość. Moje towarzystwo, od czasu jak weszła, całe nią zajęte... otaczają, pytają... szczęśliwa, bo ma współczucie wszystkich.
Hrabinie zasychało w ustach, roztargniona, ledwie ostatnie dosłyszała wyrazy. A tu namówione panie z kolei przychodziły jej ciągle mówić o piękności Lenory, o jej talentach, o ułożeniu.
Że tego dnia nie dostała hrabina żółtaczki, winna to wątrobie, która za to jedno do muzeum się kwalifikowała.
Alfred był zimno zły, ale nauczony wytrzymywać przyzwoicie afronty doznane, udawał niedobrze wesołego, uśmiechał się i mówił o czym innym.
Roman, który miał zaszczyt być mu znany, a dobijał się honoru spoufalenia, zbliżył się, niedobrze świadomy okoliczności wszystkich, niezręcznie chwaląc przed nim Lenorę.
Hrabia ogłuchł zupełnie.
— Proszę hrabiego, my tu zakłady robimy o pochodzenie panny Zary. Czybyś hrabia nie mógł rozwiązać zagadki i objaśnić nas?
Alfred piorunująco popatrzył na pytającego i rzekł szydersko:
— Zdaje mi się, że Pan Bóg jeden wie słowo tej zagadki.
— Cudnie piękna! — wołano zewsząd.
— Ale jakże gra Chopina!
Rozumie się, że umiejętna gosposia chórem pochwał kierowała tak, by żadna z nich dla uszów hrabiny i jej syna stracona nie była.
Mama i on byliby natychmiast mieli się do odwrotu, przyzwoitość wszakże placu nieprzyjacielowi oddać nie pozwalała. Skinieniem ręki tak tłuściuchnej, że skinienie wydawało się, z dala patrzącym, groźbą podniesionego kułaka, hrabina powołała syna; ten schylił się jej do ucha, a ona szepnęła mu:
— Nous restons aussi longtemps que possible.
Alfred zrozumiał to.
W istocie postanowienie było rozpaczliwe, gdyż hrabina miała do wycierpienia tyle, iż nazajutrz prawie myślano o krwi puszczeniu, ale honor wychodzić nie dozwalał. Trzeba było wśród saloniku niezbyt wielkiego, wśród osób w większej części będących w spisku manewrować tak, ażeby się nie widziało, nie słuchało, nie zważało na świszczące nad uchem wystrzały.
Lice hrabiny mieniło się w najrozmaitsze kameleońskie tony, białe, żółte, różowe, sine, oczy chwilami zdawały się krwią nabiegać, ręce z wachlarzem trzęsły konwulsyjnie, ale dobry żołnierz dotrwać musi na stanowisku. Alfred dosyć zręcznie zakrywał matkę i grał obojętnego, ale jedną rękawiczkę podarł i butem na posadzce wyświdrował znak niezgluzowany.
Lenora nie widziała niby hrabiny i jej syna, a przynajmniej jakby ich nie znała wcale, postępowała sobie bez przesady, ze swobodą zupełną. Mówiła, śmiała się, siadała do fortepianu i wstawała, nie spoglądała na tych państwa... i jedyną może oznaką nieuniknionego wzruszenia było nieco gorączkowe ożywienie, nieco podniecona żywość.
Oczy wszystkich widzów tej sceny niemej, która niby niedostrzeżona być miała dla świadków, zwracały się z niewysłowionym zajęciem to na heroinę, to na jej prześladowców, stojących pod pręgierzem. Hrabina chciała się śmiać, a mało nie płakała; w duchu powtarzała sobie ciągle jak litanię:
— Jeśli jej daruję, niech zginę... to był spisek... ja jej dam! Ja jej dam!
Ale jak było dowieść spisku tam, gdzie zaproszenia nie było?
Pani Laura rolę swoją zupełnie niewinnej gospodyni odegrała ze zdolnością nadzwyczajną, zdawała się dziecięcej naiwności i dobroci. Z polityki jej wypadało jak najmniej znów zbliżać się do Lenory... przemówiła do niej zaledwie... za to około hrabiny kręciła się, pod stos, na którym płonęła, podrzucając głownie.
Były na tym wieczorze osoby, którym się on wydał krótki jak mgnienie oka, i inne, dla których był wiekowo długi... ale nareszcie najgoręcej zajmujący się tym widowiskiem, spojrzawszy na zegarki zrozumieli, że godzina odwrotu się zbliża. Nikt nie chciał wychodzić pierwszy, spektatorowie czekali jakiegoś końca, nie chcieli stracić nic z dramatu, który jutro mógł być opowiadany po stolicy.
Hrabina dosiadywała uparcie, Lenora nie myślała o wyjściu, wdawszy się w bardzo ożywioną rozmowę, panie to brały za chustki, to zwolna je rzucały, w nadziei, że ktoś je wyprzedzi. Niektórzy z mężczyzn, oczarowani przez Lenorę, zapomnieli o czasu rozmiarach.
W liczbie tych, na których rzuciła mimowolnie urok, był i Roman, i Zygmunt... to nic jeszcze, ale co najdziwniej był prawdziwy hrabia, jeden z najmajętniejszych panów i jeden z najświetniej wychowanych ludzi, hrabia Henryk, pospolicie lordem zwany. Młodość, spędzona w Londynie, fizjonomia a l‘anglaise, cześć dla instytucyj w Brytanii, pewna sztywność, właściwa dzieciom Albionu, słusznie mu ten przydomek zjednały.
Lord Henryk był pięknym bardzo, choć nieco na pozór za pedancko zimnym młodzieńcem; miał wszystkie wady prototypu, wiele jego przymiotów, a z polskich tradycji wielką tylko charakteru szlachetność i głębokie przekonanie, że należał z łaski Bożej do naznaczonych narodowi wodzów i mistrzów.
Widać w nim było, że się czuł uciosany z tego materiału, z którego królów dawniej robiono.
Znany z tej wyłączności swej lord, że rzadko do... nieurodzonych mówić nawet raczył, zdziwił wszystkich swym zajęciem się sierotą. Naprzód przez pół wieczoru stał w kole otaczającym ją, z palcem w kieszeni od kamizelki, z oczyma wlepionymi w boginię, nie mówiąc ani słóweczka. Słuchał. Ci, co go znali, dziwili się wytrwałości na stanowisku, nie milczeniu, bo lord rzadko mówił i ożywiał się, ale rzadziej jeszcze przedmiot jaki uznawał godnym tak długiego i wytrwałego badania; kilka razy ktoś do niego coś zagadał, potrząsał tylko głową, nie odpowiadając nic — słuchał. Trwało to dobrą godzinę. Jeśli grupa, w której była Lenora, przesunęła się nieco na inne miejsce, jeśli ona się przeszła, lord posuwał się za nią, stawał z palcem w kamizelce i jak posąg nieruchomy — słuchał. Po niejakim czasie krokiem statuy komandora w Don Juanie posunął się do Laury i pochylił się nieco ku niej.
— Pani mnie zechce zaprezentować pannie Lenorze Zara.
— O! z największą przyjemnością.
Sierota mówiła z dwiema panienkami o czymś obojętnym, gdy wobec wszystkich nader uroczyście został jej przedstawiony lord. Obyczajem swym, nie kłaniając się, schylił tylko głowę, podniósł ją i jako urzędownie już znajomy, rozpoczął rozmowę od zapytania, czy umie po angielsku.
Lenora, która miała guwernantkę Angielkę, mówiła tym językiem z łatwością; lord rozpoczął więc z wielką przyjemnością najczystszą angielszczyzną rozmowę swobodną i poważną. Poczęli chodzić po salonie wobec świadków i mówili tak z sobą dobrą godzinę. Wywarło to wrażenie niezmierne, bo lord rzadko z paniami mówić raczył, a długiej z jedną z nich pogadanki nie przypominano sobie. Przy tym na twarzy jego malowało się takie rozpromienienie i zadowolenie, jakby dopiero teraz znalazł to, czego całe życie szukał.
Ta scena dobiła hrabinę i Alfreda. Alfred miał cześć wielką dla lorda, hrabina, nienawidząc jego rodziny, zmuszona była ją szanować... słabo się jej zrobiło... wstała. Alfred chwycił kapelusz. Laura odprowadziła ich do progu sieni, śmiejąc się, żartując, dziękując, trzpiocąc, choć pochód ten był prawdziwym konduktem. Szanowna Pyza wyszła tak straszliwie zmęczona odbytym męczeństwem, że w powozie syn zrazu o nią był niespokojny... słowa przemówić nie mogła.
W salonie rozmowa z lordem przedłużała się.
— Dlaczego pani tak mało bywasz w towarzystwach? Ja ją tu pierwszy raz spotykam — rzekł Anglik.
— Czy hrabia wiesz, kto ja jestem? — spytała śmiało Lenora. — Powiedziano moje nazwisko, ale ono nic nie mówi. Mój los mnie tłumaczy. Należę do tych istot declassées, które powierzchownie należą do świata waszego, a w istocie są wydziedziczone i obce wszystkim. Jestem sierotą, pochodzenie moje nieznane. Wśród towarzystwa, jak dzisiejsze, goszczę przypadkiem, jak ptak burzą zagnany... jutro odlecieć potrzeba.
— To szkoda — westchnął lord — nie ma arystokratyczniejszego narodu nad angielski... w nim arystokracja jest, można rzec, instytucją narodową, a przecież tam wyjątkowe istoty, jak pani, mają prawo do największych dystynkcji.
— Dziękuję hrabiemu, ale ja się nie czuję wyjątkiem, raczej bardzo pospolitym stworzeniem, któremu nieszczęście dało siły. Opatrzność zsyła je odrzuconym, aby się czym bronić mieli.
Lord westchnął, popatrzył.
— Wiesz pani — rzekł — ja jestem śmiesznie otwarty, proszę to policzyć na karb ekscentryczności narodu, którego jestem wychowańcem; z tą otwartością nieco dziwną muszę jej wyznać, że od pobytu w Anglii nie spotkałem tu nikogo, czyja by rozmowa większą mi sprawiła przyjemność; przepraszam, jeślim znudził... ale gdzież panią spotkać można?
Lenora pobladła, stanęła.
— Rzadko gdzie — rzekła — nie bywam prawie nigdzie. Od śmierci wojewodziny jestem pustelnicą.
Lord się skłonił, tym samym krokiem, którym chodził po salonie, poszedł do gospodyni i siadł przy niej.
— Skądże pani ten fenomen wydobyła? — rzekł bawiąc się rzemykiem, który mu służył za dewizkę od zegarka.
— A prawda, że fenomen! — uszczęśliwiona zawołała Laura. — To moja najdroższa sierotka. A prawda, że śliczna, że miła, że utalentowana?
— Co za takt! Co za przedziwna maniera... jaka powaga — rzekł lord. — Ale godziż się, by osoba tak znakomita, zakopana marniała?
Laura popatrzyła nań z uśmiechem.
— Wystawże sobie, hrabio, że z tą znakomitą, jak ją słusznie zowiesz, osobą hrabina i jej syn obeszli się jak najnielitościwiej po śmierci opiekunki, że ją pozbawili legatu... wypchnęli z domu, choć staruszka ją była zaręczyła z Alfredem. Teraz żyje z pracy rąk...
Lord ruszył ramionami. Wyrwało mu się:
— Shocking.
— Żeby nie ja... ale nie chcę się chwalić — dokończyła Laura. — Dowiedziałam się o mieszkaniu, wyrwałam ją gwałtem z niego, przyznam się, żem bardzo rada, iż los sprowadził tu za karę hrabinę, aby była świadkiem jej triumfu.
— Bardzo znakomita osoba! — powtarzał lord — bardzo dystyngowana, mogłaby śmiało na salonach królowej Wiktorii figurować. Dziwne są losy ludzi... a tyle naszych panien... No...
Wstał, podał rękę gospodyni i zwolna, skłoniwszy się po drodze z wielkim uszanowaniem Lenorze, która mu dosyć chłodno ukłon oddała, odszedł.
Laura poleciała do swojej Perełki.
— Kochanie! podbiłaś prowincję, która jeszcze nigdy podbita nie była... triumfuj... ale mnie podziękuj. Hrabina dostanie febry lub żółtaczki... a ty! ha? któż wie...
I uścisnęła ją najczulej.
Nieboszczka wojewodzina, której była wychowanicą Lenora, mieszkała część roku w Warszawie, drugą na wsi, a rezydencja jej, którą teraz odziedziczyli siostra z synem swym, była jedną z najpiękniejszych w kraju. Winna ona była położeniu swemu za rzekami wpośród odwiecznych lasów to, że rzadko ją klęski wojny dosięgnąć mogły i że uchowała się, zdobiąc i przerabiając od XVI w. do naszych czasów.
Niewiele takich dworów spotyka się w Królestwie; — zamki leżą w ruinach, pałace stoją pustkami, drewniane dwory poobalały się i popaliły, mało ostało się murowanych, bo też ich niewiele było. Miano u nas to powszechne przekonanie, że drewniane, dobrze opatrzone budowle, są najzdrowsze do mieszkania; szlachcic i pan najczęściej stawił sobie, jeśli nie mógł z modrzewiu, to z najpiękniejszych sosen i dębów dwór, co często przetrwać miał wieki.
Gdzieniegdzie tylko murowano z kamienia i cegły. Taki był właśnie ów, pałacem zwany, dwór ogromny, niekształtny, ale teraz przyozdobiony i podobny do angielskiego cottage magnata, dwór w Muranowie. Otaczały go szpalery, ulice lipowe, drzewa odwieczne, rzeka — wyglądał na zaczarowane gniazdo spokoju i ciszy.
I był też taki za czasów wojewodziny, kobiety dobrej aż do słabości, a kochającej ten kąt rodzinny nad wyraz wszelki. Ale po śmierci stał się pustką i grobem. Starzy słudzy chodzili płacząc i truchlejąc nad swym losem, bo choć im testamentem zapewniła umierając staruszka dożywocie, i domy i pensje, ale znali hrabinę i wiedzieli, czego się spodziewać po niej byli powinni. Żadna komisja likwidacyjna i urządzająca nie bada surowiej podejrzanych jak plenipotenci hrabiny jej sługi i dożywotników. Przestrach zwiększył się jeszcze, gdy jednego dnia niespodzianie powóz zaszedł przed dwór i dowiedziano się, że hrabia Alfred nadjechał.
Po co? Odgadywano łatwo, że myślał tu zapewne nowy zaprowadzić porządek. Ludziom, co jeszcze od czasów świętej pani, jak zwano wojewodzinę, zachowywali tu wszystko z poszanowaniem bałwochwalczym, jakby nieboszczka jeszcze tu powrócić miała, pewnie zarówno żal było siebie samych i tych pamiątek przeszłości, które fantazja nowych dziedziców, choćby dla okazania swej potęgi, pewnie już zamierzała zburzyć. Tak się domyślano.
Ciekawość była niezmierna, popłoch wielki... oczekiwano trwożliwie skutków, boć hrabia Alfred darmo by nie przyjechał.
Następnego dnia nie zaszło nic nowego, oprócz że powołano ludzi dworskich, a jaśnie pan rozpytywał ich o najrozmaitsze wypadki przeszłości, o wojewodzinę, jej życie, sposób gospodarowania, rządzenia się, użytkowania z dochodów.
Ta indagnacja dla wszystkich była niesłychanie ciężka, gdyż ani jeden ze sług starych nie czuł się powołany do pokochania nowego dziedzica kosztem nieboszczki i oskarżania jej, czego on właśnie zdawał się sobie życzyć i wywołać pytaniami. Z kolei przeszli tak przez badanie prawie wszyscy, znajdujący się w Muranowie; każdy wychodził uznojony, zmieszany, rachując się trwożliwie z sumieniem, czyli co zanadto lub niezgrabnie nie wygadał niepotrzebnego.
Po innych przyszła kolej na staruszeczkę, rówieśnicę wojewodziny, jej sługę od lat dziecięcych, można powiedzieć przyjaciółkę, pannę Łowczankę Adalbertę. Miała ona jeszcze za życia swej pani najformalniej sobie zapisany dworek z ogrodem na dziedzictwo i pewną sumkę na Muranowie, z której procentu się utrzymywała. Panna Łowczanka liczyła sobie lat siedmdziesiąt kilka, chociaż może była starsza; zdziecinniała była zupełnie, teraźniejszości nie pojmowała i nie pamiętała, wypadki tylko młodości żywo jej były przytomne, i chwilami o nich z zadziwiającą drobnostkowością rozpowiadała. Od śmierci wojewodziny wiele straciła na zdrowiu i siłach, a całe dnie prawie opłakiwała ją prosząc Boga, aby się z nią co rychlej połączyć mogła.
Hrabia Alfred zrazu chciał ją kazać prosić do siebie, ale się przekonał, że staruszce po zimnie kazać iść do siebie było okrucieństwem i niemożliwością. Zrzuciwszy więc trochę pychy z serca, sam poszedł do jej dworku. Smutno tam było jak w grobie, staruszka w mocno napalonej izdebce siedziała ostawiona poduszkami w fotelu, z nogami na stołeczku i nieodstępną siostrzeniczką, która jej to tabakierkę, to chustkę, to okulary, to książkę, to wodę nieustannie podawać i odbierać musiała. Silny zapach rumianku rozchodził się po pokoiku. Przy piecu spały dwa ogromne koty. Mnóstwo pamiątek po drogiej pani otaczało staruszkę, która płakała ciągle, szukając zręczności, by mówić o niej.
Nim pan Alfred nadszedł jeszcze, wbiegł kamerdyner, pan Franciszek, szybko oznajmiając go.
— Panno Łowczanko dobrodziejko! — zawołał nad uchem — przyjdzie tu hrabia Alfred.
— No, to niech sobie przyjdzie.
— Ale, panno Łowczanko... jeśli on zechce rozpytywać, jeśli będzie badać, nie bardzo mu wiele mów. Bóg ich wie, co oni za cel w tym mają! a każdego badają, że zdaje się, szpiku by z niego dobyć chcieli.
— Albo to my mamy się z czym kryć? Czy to święta nasza pani albo kto z nas co, uchowaj Boże, popełnił? Cały świat może wiedzieć o tym, co się jej i nas tyczy.
— Ale, panno Łowczanko... po co to!
— Dajże mi waćpan już pokój... Basia, daj mi tabaki! Kota zsadź, chce wyjść... połóż książkę na stoliku! Nie tak! że nigdy porządnie nic nie zrobisz!
Pan Franciszek odszedł wzdychając... toż zaraz wsunął się pan Alfred, prychając na zapachy rumianku, tabaki, przygrzewanego w piecu rosołu i kotów. Panna Łowczanka powitała go poważnie i przypomniała mu wojewodzinę, którą mimowolnie długim z nią pożyciem naśladować się nauczyła.
— Jakże się ma panna Łowczanka? — zapytał grzecznie.
— Bardzo dziękuję — at, jak stara... siedmdziesiąt osiem lat kawęczę... oczy wypłakuję po mojej świętej pani... ale co było, nie powróci, darmo.
I chustką oczy zakryła.
— Nie brak też czego pannie Łowczance? — przypochlebiając się dodał Alfred.
— Dziękuję! A cóż mi tam tak wielkiego potrzeba oprócz ciepłego kąta. Straciłam apetyt! Basia! wynieśże tego kota, bo piszczy.
— Moja panno Łowczanko dobrodziejko — rzekł po wyjściu Basi, przysuwając się do niej Alfred — dla uregulowania interesów i poszanowania woli pani wojewodziny potrzebujemy wiele wiadomości. Wiem, że ich u nikogo właściwiej szukać nie możemy, jak u pani... która miałaś całe zaufanie nieboszczki.
— A! tak! tak! święta pani! ona wiedziała, że ja jej więcej niż swojego strzegłam, u mnie były klucze, kasa, regestra, póki miałam oczy.
— Proszę też Łowczanki, czy panna dobrodziejka nie wie, komu wojewodzina oddała ten kosztowny kanak familijny, który na krocie ceniono?
Panna Adalberta oczy podniosła blade i spojrzała na mówiącego, na chwilę zamilkła... zdawała się namyślać.
— Kanak! ale ja o żadnym nie wiem! nie pamiętam go! nie pamiętam!
— Mówiono, że oddała go pannie Lenorze.
— Pannie Lenci? no, nie wiem... ale ja o nim nie słyszałam.
— Nic by nie było ani dziwnego, ani złego — dodał Alfred. — My tylko nie możemy się dopytać, co się z nim właściwie stało, i dlatego chcielibyśmy się czegoś dowiedzieć.
Staruszka głową kiwała.
— Nie wiem! no, nie wiem o żadnym kanaku... a jeszcze tak drogim!
— Trzeba przyznać — mówił Alfred, jakby odwracając rozmowę — że przywiązanie cioci do panny Lenory było bardzo żywe...
— A czemuż to się dziwować? — wyjęknęła staruszka — toż to było przybrane jej dziecię, kochane, miłe, dobre, serdeczne.
— I ze wszech miar godne miłości jej — dorzucił Alfred — nie przeczę... bardzo! bardzo!
Panna Adalberta, która kochała Lenorę na równi z wojewodziną, złożyła ręce, podniosła oczy i ze łzami rzekła:
— A! to był nasz anioł drogi... ta Czarna Perełka...
— Ja proszę też panny Łowczanki, jakim sposobem, skąd, jak ona się dostała do pani wojewodziny?
Na to pytanie zrazu panna Adalberta jakby wahała się odpowiedzieć... kiwała głową, mruczała coś.
— Wszak to był podrzutek jakiś... sierota, którą, jak mówią, w czasie jarmarku znaleziono pod płotem przy umarłej kobiecie, prawdopodobnie Cygance...
— To stara historia, widzi pan hrabia, trudno już sobie dziś przypomnieć dobrze... ja tego jakoś tak dokładnie nie pamiętam.
Filutowaty, gdy tego było potrzeba pan Alfred, zmiarkował, że staruszki nie weźmie inaczej, jak na zręczne pochlebstwo.
— Panna Łowczanka ma przecież pamięć tak doskonałą i wygląda jeszcze tak zdrowo i rzeźwo.
Staruszka siwy lok poprawiła i chusteczkę żółtą, w szafranie farbowaną, którą miała związaną głowę.
— Ja, przyznaję się, niezmiernie ciekawy jestem tej historii — dodał Alfred — nigdym jeszcze od nikogo dokładnie jej opowiedzianej nie słyszał... a jestem pewny, że nikt jej też lepiej nie wie i nie pamięta od pani.
— Pewnie, że nie — mruknęła Łowczanka — ale co to tam... te stare dzieje!
— Niechże też pani uczyni mi tę łaskę i raz mi to dokładnie opowie. Każdy co innego paple i trudno w tym wszystkim dojść ładu.
— Dawno dzieje, dawne dzieje! — poczęła zażywając tabaczkę i stopniami ożywiając się, w miarę jak postępowała w opowiadaniu staruszka. — Już to ta nasza kochana wojewodzina, gdy się przekonała, że i w drugim małżeństwie dzieci mieć nie będzie, powiadam hrabiemu, tylko za tym wzdychała, żeby sobie jaką miłą dziecinę przybrać. Ale cośmy jej różnych poddawali, a były i ładne... jakoś serca nie miała. Nieboszczyk rządca muranowski, ś. p. pan Jacek Harasiewicz, co był przed panem Wyżnickim i umarł z zapalenia... ten, który też był bezdzietny, i co mu żona, niech Pan Bóg uchowa, z wikariuszem uciekła za kordon, pojechał raz na jarmark do Bystrzycy. Pani wojewodzina kazała mu cztery pary wołów kupić dla włościan... powraca już nocą. Pani nieboszczka cierpiała bezsenność, bywało do północy nie sypia... a tego dnia posyłała nas może dziesięć razy pytać, czy Harasiewiez powrócił. Gdy powiedziano, że jest na folwarku, kazała go prosić, jak dziś pamiętam...
Nierychło przyszedł, a jak to ona była zwykła zawsze do ludzi przemawiać po anielsku. — Moja duszko... cożeś ty na jarmarku zrobił? Możeś ty uziąbł? niechby ci herbaty zrobili, albo podali wódki...
— Dziękuję — powiada Harasiewicz — zimno mi nie było, alem do domu wracając biedy napytał. — No co? no co? — A lubiła, żeby jej opowiadano.
— Ot, dziecko czyjeś musiałem zabrać przez miłosierdzie i przynieść do domu. — Dziecko? Czyje? — Wstyd powiedzieć cygańskie, ale przecież to Chrystus sam powiedział, że i Cyganie ludzie, a serce mi się krajało.
Wojewodzina zaczęła mu to chwalić, i jak dziś pamiętam, opowiadał jej, że pośród jarmarku złapali Cygana, który był poszlakowany, że kradzionego konia sprzedawał. Była z nim żona obwinięta płachtą, straszna, czarna, która męża, krzycząc i broniąc, pachołkom wziąć nie dawała. Jak się uczepiła, puścić nie chciała, ani ją można było oderwać. Tam tedy, słyszę, jeden jak ją przez łeb palnął czymś, tak krwią zalana padła w miejscu. Ale że to Cyganka, niewielką tam ceremonię z tym robili... złodzieja pociągnęli pod wartę, a kobietę powlókł ktoś pod płot, i tak ją tam rzucili, gdzie pono w kilka godzin skonała... a miała przy sobie małą dziecinę, która przyczepiła się tak do trupa, że jej niesposób było oderwać. Nikt też się tam o to i nie starał bardzo, bo Cyganów się ludzie bali. Byłoby może dziecko tam z głodu zmarło, gdyby nie Harasiewicz tknięty litością, który widząc, że nikt Bożego stworzenia nie ratuje, jakoś je sobie przywłaszczył, niemal siłą oderwał od trupa i obwinąwszy, utuliwszy, z sobą przywiózł. Wojewodzina, jak była litościwa, bardzo mu to pochwaliła, posłała do dziecka sługę, jedzenie, potem nazajutrz kazała je odziać, umyć i przynieść sobie pokazać. Ale to było coś takiego dzikiego jak zwierzątko, żółto-czarne, chude, włosy tłuste, ogromne... oczy straszne... a kwiczało, a nie dało się tknąć. No! kto by to był wówczas mógł odgadnąć, że wyrośnie na takie piękne stworzenie, przed którym ludzie na twarz padać będą.
Z początku, póki się to nie oswoiło, bieda była okrutna... ale Harasiewicz sam na rękach nosił, lubił dzieci... przyhołubił, przygłaskał. Wojewodzina kazała sobie czasem przyprowadzać i łakociami, zabawkami, pieszczotami tak oswajała ją z sobą. Odzywała się w dziecku dzikość, a no i roztropną być poczęła na podziw, a w końcu przywiązywać się coraz do wojewodziny tak, że dopóki była na folwarku, to zobaczywszy ją, jak piesek wybiegała, skakała przez płoty, przez rowy, aby się do niej dostać. I tak sobie serce jej ujęła, że w końcu wojewodzina, choć wiedziała, że to takie było cygańskie dziecko, umówiła się z Harasiewiczem, który je też bardzo lubił, aby sierotkę zupełnie nieboszczce pani ustąpił. Jak tylko się dostała do dworu, poszło zaraz inaczej; zapomnieli wszyscy, czyje było dziecko, i poczęli ją pani i ludzie nazywać jejmościną córeczką. Już to prawda — dodała Łowczanka, więcej mówiąc do siebie, niż do słuchającego z nadzwyczajną ciekawością Alfreda, że nasza panna Lenora taka się stała miła, taka była zdolna i nad wiek swój rozumna, że wszystkim głowy pozawracała. Widząc to nieboszczka, pomyślała o wychowaniu, a Bóg widzi, że na nic nie żałowała, gdyby na królewskie dziecko.
— A tenże Cygan się nie zgłaszał? — zapytał po chwilce cicho pan Alfred.
Panna Adalberta zamilkła, chciała mówić i widocznie wahała się, czy jej to powiedzieć wypadało... ale że się rozgadała, staruszka zapomniała snać o przestrodze udzielonej i już się jej trudno było utrzymać.
— Tego, proszę pana, nikt nie wie, oprócz mnie... ale to tajemnica! — rzekła zniżając głos i dodając: — Basia, idź no zobacz, co się z kotem stało?
— Jestem bardzo ciekawy — dodał Alfred z uśmiechem zadowolenia.
— W lat pięć, gdy już dziewczynina i podrosła, i wszyscy się do niej przywiązali, aż tu jednego dnia jawi się w Muranowie Cygan okropny, czarny, zbój straszny, w jednej koszuli załojonej, z kijem, pas tylko na brzuchu, jak dziś pamiętam, z konowalskimi jakimiś narzędziami, naprzód na folwark, a potem koniecznie do wojewodziny. Jejmość mnie naprzód wysłała do niego, czego chce, i kazała mu jałmużnę dać. Stał w ganku, bo go do sieni puścić nie chcieli... wyszłam, pytam, a ten łamanym jakimś językiem, że go trudno było zrozumieć, powiada mi, że po dziecko przyszedł. Po jakie? Nieprędkom się dorozumiała, że po ową sierotę. Gdzie tu mu ją było oddać! Poleciałam, jak oszalała, do wojewodziny i powiadam jej, co się święci. Nieboszczka w płacz, dziecko wzięła na kolana i powiada, żeby nie wiem, co chciał, dać mu, a Lenorki nie oddam za nic... Przywołaliśmy w pomoc z pola Harasiewicza. Cygan jak stał tak stał, wyszliśmy do niego, ani się rozmówić poczciwie, ani mu wyperswadować. My jemu mówimy, że dziecko już nawykło, że mu tu dobrze, on, jakby nie rozumiał, swoje i swoje.
— Oddajcie mi moje dziecko... Zostało mi jedno po żonie... Zabili mi biedną moją, niech choć po niej dziecina mi zostanie. — Przysięgłabym była, że płakał i łzy rękawem obcierał, ale może udawał, kto go wie. Dopiero Harasiewicz, nakarmiwszy, napoiwszy, do niego: — Nie damy dziecka. Wojewodzina ci zapomogę ofiaruje... da ci kuźnię we wsi, siedź, a do dziecka się nie mieszaj. — Ten swoje, że on nie sprzeda krwi własnej. Jak go zaczęli męczyć, to, owo, dopiero pod wieczór zmiękł; ale się uparł, żeby mu dziecko choć pokazać. Wojewodzina w strachu, żeby nie porwał i nie uciekł, a znów po Bożemu i odmówić ojcu tego nie godziło się. Harasiewicz wziął ją na ręce, kilku lokai stało na straży, ja przy niej, wynieśliśmy na ganek.
Dziecko, spostrzegłszy Cygana, jakby zmartwiało, oczy czarne w niego wlepiło... patrzy... zbladło... Ten z płaczem zbliżył się i coś zagadał... a ona w płacz... sobie... Stary aż na ziemię padł, taki go żal widać po żonie porwał. Scena, powiadam panu... Dziecko poczęło się rwać jak oszalałe ze strachu... Cośmy my tam mieli! Odnieśli ją do wojewodziny i ledwie nie rychło odchuchali. Tymczasem Harasiewicz z Cyganem w umowę. Kuźni za nic nie chciał, bo w miejscu, jak powiedział, nie usiedziałby, żeby mu złote góry dawali; dziesięć dukatów wziął, i zgodził się wiedząc, że córce dobrze, aby została w Muranowie. Ale to sobie warował, ażeby ją każdym razem, kiedy przyjdzie, mógł widzieć.
— No, i więcej pewno się nie pokazał? — spytał Alfred.
— Ale zaś! — odparła panna Łowczanka — co roku regularnie się przywlekał. Jak dziecina podrosła, wojewodzina, choć ją za córkę przybrała, nie chciała przed nią taić, że to był jej ojciec, i nauczyła go szanować.
Ale nigdy długo z nią nie był, przyszedł, popatrzył, pogłaskał... czasem i słowa nie rzekłszy, porwał się jak szalony do powrotu.
— Więc panna Lenora wie o swym pochodzeniu.
— I wie i nie wie! bo później, gdy się wojewodzina przekonała, że Cyganisko było nicpotem, łotr, zbój, złodziej, poczęła jej mówić, że to rzecz niepewna, że on się uparł, aby pieniądze brać... i wiarę w niej zachwiała. Jednakże później, ile razy się pokazał Cygan, wychodziła do niego, mówiła z nim, badała go.
— I dawno go już nie było? — mówił Alfred.
— Jeszcze na rok przed śmiercią pani nieboszczki przyszedł, przyniósł dla panienki węgierski pasek muszelkami naszywany... gadał z nią długo, popłakał i znikł. Odtąd go już podobno widać nie było.
— Nie spytaliście też, jak on się nazywał? — spytał hrabia.
— A co, proszę hrabiego, może mieć Cygan za nazwisko? — odezwała się Łowczanka. — On sam jej dał imię swojej żony Zara... i to pannie Lenorze zostało... a jego, bodaj jak innych, wołali Dżęga.
Uśmiechnął się Alfred i szepnął:
— Panna Dżężanka! czystej krwi cygańskiej! Ojciec rozbójnik... matka pod płotem zmarła... c’est charmant! a pani wojewodzina mi ją swatała. Ślicznego bym był miał teścia.
Porwał się z krzesła, aż Łowczankę przestraszył.
— Moja panno Łowczanko! — zawołał — i jakże wojewodzina mogła być tak zaślepiona, tak niepamiętna godności własnej i familii, aby pomyśleć nawet podobną istotę wprowadzić do domu i chcieć zaręczyć z siostrzeńcem. To chyba obłąkanie było.
Łowczanka drżąc patrzyła nań, posłyszawszy głos zmieniony; teraz dopiero jej na myśl przyszło, że się z wielu rzeczami wcale niepotrzebnie wydać musiała, załamała ręce drżące.
— A, panie — zawołała — cóż winna wojewodzina! To dziecko cudowne! Sam pan widziałeś, jak wyrosła, co się z nią stało, jak jest piękna, miła i dobra. Cóż krew znaczy czarna i płeć ciemna, gdy dusza wybieleje. A tej duszy nic zarzucić nie można. Któż by tam wiedział o Cyganie. Gdy się kogo kocha, jak my ją wszyscy, na myśl nie przychodzi, czyje to dziecko, bo go serce za swoje przybrało.
— A tak! tak! wszystko to bardzo ślicznie — dodał Alfred — ale mnie jednak Bóg strzegł od tej koligacji. Domyślałem się, przeczuwałem zawsze, że tam coś takiego jest, nadto się wojewodzina taiła... a w ostatku już była nie przy zdrowych zmysłach.
Panna Łowczanka zmęczona patrzyła, słuchała, w uszach jej tętniło, zaczęła kaszlać, rozpłakała się, zwołała Basi, a hrabia się wysunął.
Jadąc do dworu, który teraz pałacem nazywać kazano, świstał wesoło i już był na wpół drogi do niego, gdy mu coś na myśl snać przyszło, zwrócił się do domku Łowczanki.
Zastał ją przy filiżance rumianku z szafranem, który zawsze dla uspokojenia pijała z porady księdza kwestarza. Staruszka rozlała szacowny płyn na kolana, zobaczywszy powracającego gościa.
— Jeszcze słówko, moja panno Łowczanko — rzekł stojąc przed nią. — Przypomnijcie no sobie dobrze... bo tu i o was chodzi. Co się stało z naszymi klejnotami familijnymi? My wiemy z inwentarza, co wojewodzina wzięła, ani śladu gdzie się to podziało, szczególniej ów kanak.
Stara patrzyła w niego jak w tęczę, usiłując zrozumieć... drżała.
— Ale ja o niczym nie wiem, na krzyżu przysiąc gotowam!
— Pani przy niej byłaś od młodości! to nie może być! Nie życzę nic taić przed nami. Juściż tak kosztowne rzeczy nie mogą zniknąć bez śladu. Panna Łowczanka sama powiadasz, iż miałaś klucze od precjozów i kasy.
— Ale, mój dobrodzieju! Nieboszczka mi się nie spowiadała, co z klejnotami robiła.
— Jest silne podejrzenie, iż po śmierci jej... któż wie? skradzione być mogły — dodał Alfred.
Staruszka poczęła się trząść cała.
— Skłonności są we krwi! Cóż by dziwnego było, żeby córeczka szubienicznika wstąpiła w ślady ojca! Słabość wojewodziny mogła ją uzuchwalić, mogła to uważać za swoje.
Kończył mówić, gdy postrzegł, że Basia podtrzymywała już omdlałą staruszkę, która padła na poduszki fotelu blada i jakby bez życia.
Alfred zląkł się i sam zawołał o ratunek... przybiegła druga służąca, przyniesiono wody i spirytusów... panna Łowczanka otworzyła oczy jakby obłąkane, ale już ją o nic pytać nie było podobna, hrabia wyszedł.
Instrukcja, dana przez matkę, nakazywała Alfredowi jak najściślejsze poszukiwanie zatraconych precjozów, a przynajmniej ich śladu. Myślą było zacnej matrony, jeśli tylko najmniejsze się okaże podobieństwo, wytoczyć formalny proces kryminalny Lenorze o nadużycie zaufania i pochwycenie tajemne owych drogocennych brylantów. Czyby on się powiódł, czy nie, zawsze plama i podejrzenie padłyby na znienawidzoną... poszedłby rozgłos o sprawie i sierota, której rodowód rozgłaszano, straciłaby możność ukazywania się na świecie, musiałaby się gdzieś ukryć, uciekać, a hrabina odniosłaby tryumf świetny, usprawiedliwiając się z postępowania swojego z nią, aż nadto pobłażliwego.
Plan ten zręcznie był osnuty, a pan Alfred wziął go mocno do serca i w zręcznej rozmowie z Łowczanką już do ziszczenia go cenne pozyskał materiały. Szło teraz tylko o wynalezienie jakichkolwiek śladów piśmiennych lub materialnych owego uronionego kanaku.
Powróciwszy więc z indagacyj, zajął się pani Alfred najściślejszą rewizją pozostałości po wojewodzinie, która zawsze na wsi papiery swoje i droższe rzeczy trzymała. W intercyzie, gdy szła zamąż po raz pierwszy, klejnoty owe były wyraźnie wymienione. Przy drugim zamążpójściu intercyzy już nie spisywano wcale, znalazły się wszakże inwentarze, a w nich wzmianka o rodzinnych owych klejnotach. Co się z nimi później stało, najmniejszego nie widać było już śladu. Wszystkie biurka, szafy, kryjówki, szkatułki przetrząsł Alfred i nie znalazł nic. Nie kontentując się tym, poszedł jeszcze do pokojów zajmowanych przez Lenorę i tam znów poszukiwanie czynił najściślejsze. Już był przetrząsł wszystko i miał odejść zniechęcony, gdy pod szafką zobaczył kilka zasuniętych głęboko safianowych pudełek. Kazał je natychmiast dobyć przy świadkach.
Pudła te, widocznie starożytne, rozmaitej formy, dosyć dziwaczne, zamykane na haczyki, nosiły wewnątrz bardzo wyraźne odciski niegdyś w nich długo na aksamitnych podkładach leżących klejnotów. Żadnego z nich tu już nie było, ale kształty ich dobitnie zachował ściśnięty aksamit. Alfred mógł się przekonać, iż traf dał mu w ręce najpożądańszy z dowodów winy... której on sam z trudnością mógł uwierzyć. Ale futerały te znalazły się w mieszkaniu panny Lenory; słudzy, pytani o nie, nie umieli objaśnić, co by one znaczyły... dlaczego się tu znajdowały. Opis pierwszej intercyzy zgadzał się doskonale z odciskiem kanaka owego na największym z pudełek.
Alfred sam się zmieszał tym odkryciem, chociaż go pożądał; w duszy nie mógł przypuścić winy, choć potakiwał matce... znał dosyć Lenorę, by być pewnym niemal, iż ona sobie przywłaszczyć tych precjozów nie mogła... a jednak!
Natychmiast wezwano z miasteczka urzędnika i tegoż wieczora spisano protokół. Ludzie, którzy zrazu nie rozumieli nic i nie domyślali się, do czego to wszystko służyć może, później przestraszeni, wahali się z poświadczeniem, ale wezwani do przysięgi, ulec musieli.
Jeden tylko kamerdyner Franciszek, nadszedłszy później, do zeznań innych dołożył swoje, natarczywie się dopraszając, aby je zapisano, i zeznał, że pudełka te widział nieraz próżne od bardzo dawna, że wojewodzina dawała je do zabawy panience, gdy ta jeszcze była mała... i że nikt nie pamiętał, aby się co w nich znajdowało.
Zeznanie to razem z innymi musiało być zapisane, a ono jedno tylko uniewinniać się zdawało nieszczęśliwą sierotę. Badany Franciszek o same klejnoty, czyby ich gdzie nie widział lub nie słyszał, co się z nimi stało, nie umiał nic powiedzieć. Przetrzęsiono na nowo papiery, ale w tych nic a nic nie znaleziono. Rejestra dochodów od lat wielu wskazywały wydatki i sumy z różnych wpływające źródeł, nigdzie jednak tak znacznego kapitału, jaki by ze sprzedaży klejnotów mógł pochodzić.
Nazajutrz pan Alfred, zabrawszy corpus delicti, papiery... kilku ludzi, którzy mu jako świadkowie mogli być potrzebni, natychmiast odjechał nazad do Warszawy. We dworze popłoch, przestrach, żal, narzekania powstały ogromne; ludzie płakali i obwiniali jedni drugich. Szczególnie też zarzucano zdziecinniałej pannie Łowczance, iż musiała niestworzone popleść rzeczy. Ona sama poczuwała się w części do tego grzechu, płakała, zachorowała i trzeciego dnia potrzeba było posłać po doktora, gdyż słabość przybrała charakter groźny.
Gdy doktór wezwany z miasteczka przyjechał, Łowczanka już się na śmierć dysponowała. Uprzedził go ksiądz. Staruszka dogorywała... ratunku nie było. Umysł jej zbyt silnie wstrząsnął ciałem osłabłym, które uderzenia nie wytrzymało.
Nim hrabia Alfred dojechał do Warszawy, Łowczankę wyniesiono na parafialny cmentarz.
Można sobie łatwo wystawić, jak pożądanym gościem dla hrabiny był syn, przybywający z tak ważnymi łupy, z nadzieją pomsty i tryumfu. Natychmiast posłano po prawnika, nie chcąc lekko poczynać, i odbyto naradę. Możliwość procesu była oczywista, a w każdym razie jeśliby nie przyniósł owoców pożądanych, to jest odzyskania straty, przynajmniej na pewno mógł udręczyć i niepospolitej narobić wrzawy.
Skutkiem konsultacji było, iż wypracowane zaskarżenie o przywłaszczenie klejnotów po wojewodzinie przez jej wychowanicę Lenorę, podano do urzędu.
Wychowanica była Cyganką i córką złodzieja.
- ↑ Błąd w druku; korekta na podstawie wydania z 1886 roku.