Czarny karzeł/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Czarny karzeł
Wydawca Red. "Tygodnik Mód i Powieści"
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Black Dwarf
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  VII.

Noc cała była ciemna i burzliwa, ale dzień się ocknął, jakby deszczem pokrzepiony. Nawet kamienna puszcza z dzikiemi stepami i bagniskami, zdała się uśmiechać pod pogodnem niebem; rozkosz chciała okazać, że i na najlichszy płaz człowieczy niewymowny wdzięk swój zlać zdoła. Modrzewnica w najpiękniejszym stanęła kwiecie; pszczoły, któremi pustelnik swe domowe potrzeby zaspokajał, roiły się do koła, napełniając powietrze swym skrzętnym szelestém. Gdy stary wyszedł z izby, przybiegły dwie jego kozy, i lizały mu ręce, chcąc wyrazić wdzięczność za trawę, którą im z ogrodu przyniósł. Was przynajmniéj, — rzekł; — moja szpetność nie wstrzymuje od wynurzenia mi waszych uczuć wdzięczności; najkształtniejsze formy, jakie kiedyś rzeźbiarz utworzył, nie czynią na was żadnego wrażenia, a nawet przestraszą, gdy je ujrzycie zamiast pokaleczonego potworu, do któregoście nawykły. Znałemże kiedyś w mojem życiu taką wdzięczność? Nie, sługa, któregom od dzieciństwa wychował, krzywił twarz stojąc za krzesłem; przyjaciel, którego własnym wspierałem majątkiem, dla którego ja sam z krwią... (wstrzymał się i jego rysy skurczyły się)... przyjaciel nawet rozumiał, że godniejsze dla mnie towarzystwo waryatów, haniebne ich uciski, srogie cierpienia, niż obcowanie z innemi ludźmi. Halbert sam tylko, lecz i on mnie z czasem porzuci; wszyscy oni jednakowi, wszyscy z jednéj masy podłości, samolubstwa i niewdzięczności. Nędznicy, modląc się nawet grzeszą, gdyż tak są zakamieniali, że samemu bóstwu za światło słoneczne i czyste powietrze dziękczynienia złożyć nie potrafią.
Jeszcze był pogrążony w tych smutnych myślach, gdy usłyszał za ogrodem uderzenie końskiego kopyta i czysty głos basowy słodko wzywający Halberta. W téj saméj chwili, duży ogar przeskoczył ogrodzenie pustelnika. Myśliwym tych okolic dobrze wiadomo, że postać i trop kóz, prawie są te same co zwierzyny, tak dalece, że najwprawniejsze charty czasem się na nie rzucają. Pies natychmiast jedną z kóz Karła porwał, rzucił na ziemię i udusił tak nagle, że Halbert zeskakujący z konia dla ocalenia jéj, nie był w stanie wyrwać psu kozy wprzód, aż była zabitą. Karzeł miał kilka chwil oczy wlepione na skurczające się poruszenia umierającego ulubieńca, aż póki biedne zwierzę wyciągając nogi, ostatniego tchu nie wyzionęło. Wpadł potém Karzeł w popędliwą zajadłość; dobył długiego ostrego puginału z pod sukni, chcąc go cisnąć na psa, gdy Halbert, który się domyślił tego zamiaru, przyskoczył i wstrzymując rękę jego, — zawołał: — Daj pokój psu, nie zabijaj go!
Karła złość wywarła się teraz na Halberta, i raptownem natężeniem siły, jakiéj się Halbert nie spodziewał po takiéj postaci; wywinąwszy ręką, przyłożył koniec puginału do piersi jego. Wszystko to było dziełem jednéj chwili, a wściekły pustelnik byłby swoję zemstę zaspokoił, i utopiłby puginał w sercu Halberta, gdyby nagłe wewnętrzne wzruszenie nie kazało mu cisnąć broni daleko od siebie.
— Nie, — zawołał, — widząc, że się samowolnie pozbawił środków dogodzenia swojemu gniewowi, — nie... jeszcze raz nie...
Halbert cofnął się na kilka kroków, bardzo zatrwożony, pełen zdumienia i smutku, że taka na pozór pogardy godna istota, wprowadziła go w tak wielkie niebezpieczeństwo.
— Licho go opanowało, a tak silny jak zażarty, — rzekł nareszcie Halbert, — usprawiedliwiając się z nieszczęsnego przypadku, który był powodem rozterku.
— Nie chcę wprawdzie mego Pakana wymawiać, lecz dalibóg i mnie mocno żal Elzenderze, równie jak tobie, że on takich głupstw narobił. Lecz przyszlę ci dwie kozy, i dwoje tłustych jagniąt, luby staruszku, żeby to nagrodzić. Tak mądry jak ty, nie powinien być zawziętym na nierozumne zwierzę. Słuchaj, koza jest blisko spowinowacona z sarną, Pakan więc mój poszedł tylko za instynktem. — Gdyby to było jagnię, a to wcale co innego! owce powinieneś hodować Elzenderze nie kozy, tam, gdzie tyle ogarów zawsze tropi zwierzynę. Ale będziesz miał to oboje.
— Nędzniku, — rzekł pustelnik, — okrucieństwo zniszczyło jedno z nielicznych stworzeń, które mile na mnie spoglądały.
— Na moją duszę Elzenderze, tyle ubolewam nad tém, że sobie wyobrazić nie zdołasz; lecz ci przysięgam, że się to mimo woli mojéj stało, przyznaję wprawdzie, że wypadało mi psy moje na smyczy trzymać, — bodajby mi były najlepszego barana w trzodach zjadły, albowiem mnie ten wypadek wskroś jak ciebie porusza. Ale już zapomnij o tem; zważaj na to, że jestém oblubieńcem, a taki zawsze ma pełną głowę sprawunków. O godach weselnych myślą bracia moi, albo raczéj o głównym przysmaku; trzy przecudowne sarny, wystaw sobie przywiozą mi na sankach; wiozą je manowcem, gdyż dla błota nie mogą jechać prostą drogą. Przysłałbym ci kawał zwierzyny, lecz obawiam się, że nie przyjmiesz, albowiem Pakan ją złowił.
Podczas téj długiéj rozmowy, w któréj otwarty młodzik wszystkiego użył dla przebłagania oburzonego Karła, zdawał się ten ostatni, mając w ziemię oczy wlepione, być zanurzonym w najgłębszem rozmyślaniu, aż nakoniec w te się ozwał słowa: — Czyż natura... jest to zwyczajna koléj natury... silny rzuca się na słabego i rozszarpie go; zamożny gnębi i obdziera biednego, szczęśliwy prostak mieniący się być szczęśliwym; szydzi z nędzy i ubóstwa, i odejmuje nieszczęśliwemu ostatnią pociechę. — Idź ztąd ty, któryś najnędzniejszemu śmiertelnikowi nową zadał mękę, ty, któryś mnie pozbawił tego, co prawie jedynem było źródłem otuchy, idź ztąd i używaj pomyślności jaką ci w domu gotują.
— Nie ruszę ztąd, jeżeli cię staruszku nie wezmę z sobą, albo przynajmniéj, jeżeli mi nie dasz słowa, że przybędziesz do mnie w poniedziałek. Przy wprowadzeniu do kościoła oblubienicy, kilkaset uzbrojonych Eliotów konno paradować będzie; najświetniejsza to ma być uroczystość od czasów Marcina z Preakinthurme; przyszlę ci wózek z dzielnym konikiem.
— Czyż mnie chcesz raz jeszcze skłonić do mieszania się z pospolitą gromadą?...
— Pospolitą, — powtórzył Halbert; — to mi ślicznie! Eliotowie nie są pospolici; każdy wie, że pochodzą z dawnego szlacheckiego rodu.
— Idź, idź ztąd, niechaj ta sama niedola ciebie czeka, jakiéj ślady tu za sobą zostawiasz, nie pójdę ja z tobą, ale pamiętaj, żebyś potrafił w twéj drodze do domu ujść nędzy i rozpaczy, jaką moi sprzymierzeńcy na twój próg sprowadzili.
— Nie powinien byś w taki sposób mówić, — odpowiedział Halbert; — sam siebie znasz, nikt też cię nie ma za najskromniejszego; tyłeś teraz nagadał, a to wszystko mnie i mojéj rodzinie nieszczęściem grozi. Gdyby więc Gracy, albo mnie, albo memu niewinnemu bydlęciu, jaki fatalny przypadek, co Boże zachowaj, wydarzył się, będę wiedział, kogo się trzymać.
— Precz ztąd, — zawołał Karzeł; — wróć do twego mieszkania, a jeżeli się tam co wydarzyło, wspomnij o mnie.
— Dobrze, dobrze, — odrzekł Halbert wsiadając na konia, — nie warto się z kalekami spierać, oni w gruncie zgnili; ale ci powiadam, gdyby Gracy Armstrong najmniejszy szwank poniosła, odwetuję ci tak, że póki życia nie zapomnisz.
Tak mówiąc ruszył koniem, a Elzender spojrzał za nim z szyderskiem zażartém okiem, wziął rydel i motykę, i poszedł przygotować grób dla swego ulubieńca.
Ciche gwizdanie i głos: — Cyt, cyt Elzenderze! przeszkodziły mu w téj smutnéj czynności; obejrzał się, aliści rudy rozbójnik z Westbrunflat stanął przed nim, jak morderca Bankona (w Makbecie); twarz zbroczona była krwią, a boki pocącego się konia, także nią były popryskane.
— Jestże tedy łotrze, — pytał Karzeł; — szlachetna twoja robota dzienna dokonaną.
— Naturalnie Elzenderze, — odpowiedział rozbójnik; kiedy wyjeżdżam, niechaj nieprzyjaciele moi zadrżą. W Hanghoot było się dziś czego cieszyć, straszne tam płacze i krzyki o piękną oblubienicę!
— O narzeczoną?
— Tak, Karol Forster złodziéj drzewa ma u siebie i chce w Kumberland zatrzymać, póki wypadek trawą nie porośnie. W czasie najzapalczywszéj utarczki, maska spadła mi z twarzy; ujrzała i poznała mnie. Źle byłoby koło mnie, gdyby zaraz powróciła, bo Eliotów jest wielu, i nigdy cię nie odstępują w słusznéj lub niesłusznéj sprawie. Otóż tu przyszedłem, abyś mi poradził, jak ją bezpiecznie przechować?
— Chcesz ją zamordować?
— O co tego tobym nie zrobił, chyba w konieczności; ale mi powiedziano, że teraz można z jednego z morskich portów cichaczem ludzi do osad wyprawiać, a za tak śliczną osóbkę jeszcze coś płacą; ładna dziewczyna to prawda, Halbert za powrotém osłupieje jak bryła.
— To go nie żałujesz?
— A on czyżby żałował, gdyby mnie pod szubienicę wieźli? Panny mnie żal, on prędko drugą znajdzie; szkoda nie tak wielka, jedna tyle warta co druga. Powiedz tedy, wszak lubisz słuchać mówiących o podobnych zdarzeniach, czyś słyszał kiedy o lepszym psikusie?
— Powietrze, morze i ogień! — mówił Karzeł sam do siebie; — trzęsienie ziemi, burza i wyziewające góry, wszystko umiarkowane i łagodne w porównaniu z wściekłością człowieka! Czymże jest więcéj ten niegodziwy, jak tylko obrotniejszym do wypełnienia celu swego bytu? Słuchaj łotrze, puść się tam dokąd cię dawniéj wyprawiałem.
— Do komisarza dochodów?
— Tak jest, — powiedz mu, — że Elzender pustelnik poleca, aby ci dał pieniędzy, lecz wypuść mi dziewczynę na zupełną wolność, wróć ją przyjaciołom i krewnym; odbierz od niéj przysięgę, że twojéj szkarady nie wyda.
— Przysięgę, — odpowiedział rozbójnik; — a gdy ją złamie? Kobiety nie są znane z dotrzymania słowa. Ty taki mędrzec, powinienbyś o tém wiedzieć. A któż wie, co się z nią tymczasem u Karola Forstera zrobiło?... To, to licho; jeżeli mi jednak się wystarasz o dwadzieścia sztuk złota, ręczę ci, że za 24 godzin napowrót będzie w domu.
Karzeł dobył z kieszeni pugilares, napisał coś w nim i wydarłszy karteczkę, dał mu ją z temi słowy: — Słuchaj, wiesz, że mnie podejść nie potrafisz. Jeżeli się poważysz mnie nie posłuchać, życiem to własnem przypłacisz!...
— Wiem, — odpowiedział rozbójnik ze spuszczonemi ku ziemi oczyma; — że masz władzę, Bóg wie, jakim sposobem ją osiągnąłeś, dokazujesz czego nikt dokazać nie może, ponieważ wszystko jest na twe rozkazy, nawet przyszłość przewidujesz, pieniądze zaś jeżeli słówko wymówisz, sypią się tak szybko, jak w mroźne dni listopada łupinki z jesionów: nie chcę przeto być nieposłusznym.
— Idź więc, i uwolnij mnie od twój nienawistnéj obecności.
Rozbójnik spiął konia ostrogami, i pojechał bez odpowiedzi.
Halbert Eliot tymczasem przebył drogę, smutnemi dręczony myślami, że nie wszystko tak się dzieje, jak być powinno; myślami, które zwykle przeczuciami nieszczęścia nazywamy. Stanąwszy na pagórku, z którego swe pomieszkanie mógł dostrzedz, spotkał mamkę swoją. — Mamka w owych czasach u wszystkich familii szkockich, tak znakomitych jak i średnich, w wielkiéj była wziętości. — Węzeł nadto ścisły łączył ją z jéj wychowańcami, ażeby kiedy mógł być zerwanym; zwykle mamka cały wiek przepędzała w domu wychowańca, dopomagała tam w gospodarstwie i odbierała wszystkie oznaki szacunku i poszanowania od naczelników rodziny. Skoro Halbert poznał starą Annę w czerwonym tołubie i czarnéj kapicy, smutna mu się nasunęła myśl, że albo jaki nieszczęśliwy przypadek tak ją opodal od domu odprowadza, albowiem nigdy o kilkanaście nawet kroków z domu się nie oddalała, albo też, że przyszła we mchu szukać poziomek i jagód, albo coś podobnego do pasztetów i tortów na poniedziałek. — Nie mogę sobie wybić z głowy, szepnął sam do siebie, słów wywietrzałego, starego, ułomnego i przeklętego garbusa. W każdéj chwili nieszczęście snuje mi się przed oczyma. Przeklęty Pakanie alboż ci niedość było sarn i kóz, żeś koniecznie jego zwierzynę udusić musiał?
Tymczasem posuwała się Anna, u któréj na twarzy smutek się malował. Jéj wejrzenia były tak pełne rozpaczy, że się Halbert o nic pytać nie mógł. Ach mój synu! — zawołała z rozpaczą, — nie jedz daléj, nie jedz daléj, straszny to widok dla każdego, a cóż dopiero dla ciebie!
— Dla Boga! cóż tam się stało?.... — zawołał strwożony jeździec, — usiłując wyrwać cugle z rąk staruszki. Dla Boga pozwól mi ruszyć i zobaczyć, co się tam zrobiło.
— Ach! jakiegoż dnia doczekałam się! dom z ziemią zrównany, śliczna stodoła w popiół tlący się jeszcze obrócona; wszystko bydło zabrane! — Ale nie jedz dalej! młode serce pęknie ci z żalu, kiedy ujrzysz co moje stare oczy dziś widziały.
— A któż mi to zrobił? puść cugle Anno, — gdzież moja babka, — moje siostry? Gdzież Gracy Armstrong? Boże! słowa czarownika jeszcze mi w uszach brzęczą.
Skoczył z konia, aby się uwolnić od Anny, a spiesznie wdrapawszy się na szczyt pagórka, spostrzegł wnet okropne widowisko. — Pomieszkanie położone nad brzegiem strumyka, które w dostatki rolnicze obfitujące opuścił, do szczętu było teraz spustoszone; zapas torfu, stodoła, bydłem rogatém wypełnione obory, wszystek dobytek górala owych czasów, czego nie mało biedny Eliot posiadał, wszystko w jednéj nocy było zniszczonem i zrabowanem.
Kilka chwil stał wryty, jak słup, potém wykrzyknął, — jestém zgubiony, — do szczętu zrujnowany! Ale mniejsza o tę stratę, gdyby to nie było na tydzień przed moim ślubem. Lecz ja nie dziecię, abym usiadł i płakał. Byłem znalazł Gracy, babkę i siostry zdrowe, wybiorę się do Flandryi, jak mój dziad ze starym Buedeuchem. Bądź co bądź, trzeba się uspokoić, inaczéj wszystkim odwagi nie stanie.
Tak mężnie myśląc, postępował Halbert w dolinę w stałym zamiarze przytłumienia rozpaczy i udzielenia pociechy, któréj sam potrzebował. Sąsiedzcy mieszkańcy z doliny, szczególniéj z imienia Eliotowie, już się zebrali. Młodzi uzbrojeni wołali o pomstę, nie wiedząc przeciw komu. Starsi czynili przygotowania do zasilenia nieszczęśliwéj rodziny. Chata Anny, która w małéj odległości od pogorzeliska nad wodą leżała, z pośpiechem została urządzoną na przyjęcie matrony i jéj córek, i przez sąsiadów zaopatrzoną została w pierwsze potrzeby, albowiem mało co z pożaru uratowano.
— Czyż tu mamy cały dzień nic nie robić! — ozwał się młody przystojny młodzieniec, i patrzyć się na tlejący popiół domu mojego stryja? Każdy kłęb dymu hańbę naszą oznacza, na konie! do broni! ścigajmy za śladem!...
— Młody Ernseliff, — odrzekł drugi, — już dawno ruszył w sześć koni, zobaczymy czy co wyśledzi.
— Puśćmy się za nim, lud podburzmy, po drodze przyłączą się do nas, a wtenczas daléj na rabusiów z Kumberland!... Mordy i pożogi!... których najpierwéj spotkamy, pierwsi drogo opłacą.
— Milczcie, nie krzyczcie tak, wy przemądre młodziki, — odezwał się stary. — Prawicie nie wiedząc co! Cóż to wojnę chcecie podżegać między dwoma w pokoju żyjącemi krajami?
— Na co nam się zdadzą te ciągłe perory o naszych ojcach, kiedy tu mamy spokojnie siedzić i patrzyć, jak przyjaciołom naszym domy nad głowami podpalają; nie mamyż się pomścić? Dalibóg, ojcowie nasi na wypadek podobny nie byliby obojętni.
— Wszak nie powiadam, — odrzekł ostrożniejszy staruszek, — żebyśmy się za Halberta pomścić nie mieli, ale teraz wszystko powinno iść podług prawa Szymonie!
— A któż z żyjących wie, — odezwał się drugi staruszek, — co było prawem w wyprawach na pograniczu? Adam z Whitram wiedział o tém, ale on w czasie tęgiéj zimy umarł.
— Prawda, — przydał trzeci; — ten jeszcze był na wielkim rokoszu, kiedy aż pod Thirwall podstąpili, było to w rok po wielkiéj bitwie pod Philippkhang.
— Ej! — zawołał inny doradzca; — czyż na to potrzeba wielkich wiadomości? Wetknijcie mi kawał palącego się torfu na koniec dzidy, albo wideł, lub na co podobnego, trąbcie i wołajcie hasło, a wtenczas wolno będzie wybrać się do Anglii po zrabowane dobro, i odebrać je zbrojną ręką, lecz powinniście to tylko żądać coście stracili. Oto dawne prawo pograniczne, stanowionem one było w Drundam za czasów czarnego Douglasa, możecie mi wierzyć.
— Ruszajcie więc towarzysze, — zawołał Szymon; — daléj na konie! zabierzemy z sobą starego Cuthbera, on to wie, ile spalone zabudowania były warte. Halberta stodoły, obory, owczarnie i stajnie, jeszcze przed wieczorem muszą znowu być pełne. A ponieważ spalonego domostwa tak prędko odbudować nie potrafimy, za to wkrótce wet za wet jeden dom w Anglii w popiół obrócimy.
Ten zachwycający wniosek, przyjęła młodsza część zgromadzenia z wielkim okrzykiem radości. Nagle jeden drugiemu szepnął do ucha, oto sam Halbert nieborak, on to ma nam przewodzić!
Halbert, którego ta sprawa najbardziéj obchodziła, doszedł już był do spodu pagórka, przedarł się przez tłumy zgromadzonych przyjaciół, tak miotany mnogością uczuć, że nie był zdolny, ani jednem słowem nawet, odwdzięczyć się za tkliwe uściśnienia, któremi stryjowie i przyjaciele jego swą boleść mu wynurzali. Gdy Szymon z Hakburn wziął go za rękę, dusza jego moc nareszcie odzyskała. Dziękuję ci Szymonie, dziękuję wam sąsiedzi!... wiem co chcecie wszyscy powiedzieć! Ale gdzież one! gdzież?
Umilkł, jak gdyby się lękał wymienić imiona osób tak przez niego ukochanych. Równem uczuciem przejęci krewni, wskazywali na chatę. Halbert wszedł do niéj z oznaką największéj rozpaczy.
— Biedny człowiek — biedny Halbert, teraz się wszystkiego dowie! Podobno Ernseliff wykrył już ślad biednéj dziewczyny!
Tak wołał jeden po drugim; a wszyscy cierpliwie oczekiwali powrotu nieszczęśliwego, jednakową ożywieni myślą poddania się pod jego dowództwo, gdyż brakowało im wodza, któryby był zdolny pochodem kierować.
Widzenie się Halberta z rodziną było w wysokim stopniu rozczulającem: siostry wybiegły przeciw niemu z płaczem i uściskami, jakby chciały przeszkodzić poznaniu ogromu całego nieszczęścia.
— Boże ci dopomóż mój synu!... może On dopomódz, jeżeli na tym padole ufność nie jest złamaną trzciną!...
Temi słowy przywitała matrona nieszczęśliwego wnuka, który niespokojny oglądał się na wszystkie strony, gdy tymczasem dwie siostry trzymały go za ręce, a trzecia leżała w jego objęciach.
— Widzę was, — mówił Halbert, — liczę was: babunia, Liza, Joanna, Anusia... ale gdzie? — umilkł; lecz wnet daléj rzekł z natężeniem: — gdzież Gracy?... dalibóg teraz nie czas grać w ślepą babkę, teraz nie czas gawędzić.
— Ach bracie i nasza biedna Gracy!...
Ta była jedyna odpowiedź na jego pytania, aż babka powstała i powoli odciągając go od płaczących dziewczyn, posadziła na krześle i przemówiła do niego z czułością, jaką tylko prawdziwa pobożność obudzić może:
— Mój synu! gdy twój dziad na wojnie zginął i zostawił mnie z sześcią sierotami; ledwo z kawałkiem chleba na wyżywienie nasze i dachem na pokrycie, wtenczas miałam siłę wyrzec w pokorze: Panie! Twoja wola niech się staje. Mój synu! nasz spokojny dom téj nocy od uzbrojonych i zamaskowanych zbójców był napadnięty, wszystko zrabowali i spustoszyli i lubą naszą Gracy uprowadzili. Błagaj o siłę, abyś mógł powiedzieć: Jego wola niech się stanie!
— Matko! matko! nie nalegaj na mnie teraz, tego nie mogę teraz... nie!... Jestém grzesznik zahartowanéj natury, — zamaskowani, uzbrojeni, — Gracy uprowadzona! Dajcie mi miecz i tornister mojego ojca, pragnę zemsty, gdyby nawet mi przyszło szukać jéj w otchłani piekła.
— O synu, o mój synu! zginaj się pod rózgą gniewu Boga! Bóg mógłby nam swoją prawicę usunąć. Młody Ernseliff, Boże błogosław mu, puścił się za rabusiami w pogoń wraz z Dawidem z kamiennego domu i pierwszemi co się do niego przyłączyli. Wołałam, aby raczéj dali zabudowaniom spłonąć, a sami spieszyli dla ścigania niegodziwców i ocalenia Gracy. Trzy ledwie godziny było po tym wypadku, gdy Ernseliff i jego ludzie już przebyli góry. — Boże pobłogosław mu, — swego ojca godny syn, prawdziwy przyjaciel.
— Przyjaciel prawdziwy, tak jest, Boże mu dopomóż, zawołał Halbert, — ruszajmy ztąd, abyśmy go dognali.
— O moje dziecię, nim się na niebezpieczeństwo wystawisz, wymów mi te słowa: Jego wola niech się stanie.
— Nie nalegaj na mnie teraz matko! teraz nie!... Chciał wybiedz, lecz gdy się obejrzał, spostrzegł swą babkę w najgłębszym żalu pogrążoną, raptém wrócił, i rzucając się w jéj objęcia zawołał:
— Tak jest matko! mogę powiedzieć: Jego wola niech się stanie.
— Niech będzie i z tobą mój synu! niech ciebie nie odstąpi! daj Boże, abyś jak powrócisz mógł powiedzieć: Jego imię niech będzie wielbione!
— Żegnam cię matko, żegnam was siostry kochane! zawołał i pospieszył na dziedziniec.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: anonimowy.