Czarny karzeł/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Czarny karzeł
Wydawca Red. "Tygodnik Mód i Powieści"
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Black Dwarf
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  VIII.

Na konie, na konie! do broni! — wołał Halbert do swoich stryjów, wielu dzielnych mężów siadło na koń, a w czasie gdy Eliot skwapliwie szukał broni i narzędzi wojennych, co było niełatwem w powszechném zamieszaniu, radosne okrzyki młodych przyjaciół obijały się o dolinę.
— To to, — ozwał się Szymon z Hakburn, — wyborny sposób postępowania w podobném wydarzeniu. Kobiety niechaj w domu siedzą i szlochają, mężowie powinni czynić co im przynależy.
— Powściągnij twój język Szymonie, — rzekł surowo któryś ze starszych, — nie wiesz co mówisz.
— Czy masz jaki ślad, jaką wiadomość Halbercie! O tylko się nie spieszcie wy młodziki, — mówił stary Ryszard z doliny.
— Na cóż twoje kazania, — odpowiedział Szymon. Jeżeli sam nie chcesz pomagać, nie wstrzymuj przynajmniéj drugich od pomagania!
— Cicho, panie, chceszże się pomścić nie wiedząc nad kim?
— Alboż myślisz, że nie znajdziemy drogi do Anglii tak dobrze jak ojcowie nasi! Wszystko złe pochodzi ztamtąd. Dobre to i prawdziwe przysłowie, lecz pośpieszajmy tam, jakby djabeł za nami gonił.
— Puśćmy się przez puszczę śladem koni Ernseliffa, wołał jeden z Eliotów.
— Ja ich wykryję choć w najgorszém oparzelisku, na pograniczu, — powiedział Hugo kowal z Ringleburn, gdyby się tam choć chwilkę zabawili. Wszak ja konie własną ręką pokułem. Zabierzmy ogary, gdzież one?
Halbert natychmiast gwizdnął na swoje psy, które biegały koło szczątków dawnego swego pomieszkania, i napełniły powietrze przeraźliwém wyciem.
— Teraz Pakanie, — mówił Halbert, — pokaż mi raz dzisiaj co umiesz! A jakby mu raptem coś do głowy przyszło, dodał: przeklęty Karzeł mówił coś o tém. On więcéj o tém musi wiedzieć, albo o łotrach na ziemi, albo o czartach pod ziemią. Ja już to z niego wydobędę, choćby mi nawet przyszło nożem z djabelnego garbu wyrżnąć.
Potém spiesznie wydał towarzyszom swoim potrzebne rozporządzenia:
— Czterech pójdzie z tobą Szymonie, ale prosto ku Graemeslhop. Jeżeli to są Anglicy, więc tędy poszli. Reszta niech się rozstawi po dwóch lub trzech w okolicy. Pod Trystingsful zejdziemy się: moim braciom jak powrócą, powiedzcie, aby za nami dążyli i z nami się połączyli. Nieboracy tyle co ja cierpią. Ani się im śni, jak do smutnego domu zwierzynę zawożą. Ja sam ruszę do kamiennéj puszczy.
— Na twojém miejscu, — rzekł Ryszard z doliny, — poradziłbym się mądrego Elzendera, on ci potrafi wszystko powiedzieć co się w kraju dzieje, byle chciał.
— Powinien chcieć, — odpowiedział Halbert zatrudniony przypasaniem broni, powinien mi powiedzieć co wić o figlu téj nocy wyrządzonym, albo będę wiedział dla czego nie chce powiedzieć.
— Tak, ale mów z nim łagodnie kochany Halbercie, mów z nim tonem uprzejmym, proszę cię! Tacy jak on, nie cierpią groźby, tyle przestają z duchami i kłótliwym motłochem upiorów, że zwykle nie bywają wesołéj myśli.
— Wiem co mam robić, — odpowiedział Halbert, dziś czuję coś w mojéj krwi, żebym gotów stawić czoło wszystkim na ziemi czarownikom i wszystkim szatanom z piekła.
To mówiąc wskoczył całkiem uzbrojony na konia, i ruszył kłusem ku spadzistéj górze, śpiesznie przebył górę, potém również śpiesznie dążył przez zarośla, nim przebył długą drogę, która do kamiennéj puszczy prowadziła.
Zmuszony jechać trochę po wolniéj z powodu wielkich trudów, jakie jego konia czekały, miał czas zastanowienia się nad sposobem, jakimby prawdę z Karła najlepiéj wybadać, chociaż wcale nie wątpił, że on jest sprawcą jego nieszczęścia.
Lubo Halbert był zapalczywy, popędliwy, lekkomyślny i otwarty, jak większa część jego ziomków, nie zbywało mu jednak na owéj przebiegłości, która równie wszystkim ziomkom jego jest właściwą. Ztąd łatwo przyszedł do przekonania, z tego wszystkiego co się o Karle dowiedział, że groźba i gwałt posłużą, tylko do powiększenia jego zaciętości.
— Pójdę, — mówił sam do siebie, — za radą starego Ryszarda, i łagodnie z nim pomówię. Ludzie wprawdzie mówią, że on sprzymierzony ze złym duchem, lecz przecie nie jest czartém z duszą i ciałem, żeby w tak okropnéj klęsce ani iskierki litości nie miał. Wszak mówią także, iż czasami czyni dobrze i dobrodziejstwa świadczy. Zatém o ile tylko zdołam, starać się z nim będę jak najspokojniéj rozmówić, a gdyby przyszło do ostateczności, wszak mogę mu kark skręcić.
Tak skłonny do zgodnego układu, stanął przed chatą pustelnika.
Nie siedział pustelnik na kamieniu, i nigdzie w ogrodzie i dziedzińcu nie było go widać.
— Śpi zapewne w swoim lochu, — pomyślał, — może chce mnie unikać, lecz nie zdoła uszu swoich zamknąć przede mną.
Tak do siebie mówiąc, wołał donośnie:
— Elzenderze! dobry przyjacielu! tak błagającym tonem, na jaki mu tylko walczące w nim uczucia dozwalały.
Żadna odpowiedź.
— Elzenderze, mądry ojcze Elzenderze!
Żadna odpowiedź.
— Bodaj cię licho! — mruczał Halbert, — a po chwili zaczął znowu łagodniejszym tonem: — Dobry ojcze Elzenderze! najnieszczęśliwszy człowiek wzywa twéj mądrości o radę.
— Tém lepiéj, — ozwał się nareszcie przeraźliwy głos Karła, przez maleńkie do strzelnicy podobne okienko, obok drzwi jego mieszkania będące, przez które wszystkich zbliżających się dojrzeć mógł, nie będąc sam od nikogo widzianym.
— Co tém lepiej? Czyż nie słyszysz Elzenderze, że jestém najnieszczęśliwszym na tym padole człowiekiem!
— Jeszcze raz powtarzam, że tém lepiej! Nie wróżyłem ci dziś rano, gdy się tak szczęśliwym mieniłeś, jaki wieczór cię czeka?
— To prawda i właśnie dla tego przychodzę cię błagać o radę: kto nieszczęście przewidział, ten powinien umieć je usunąć.
— Nie znam sposobu ugojenia ziemskiego nieszczęścia, — odpowiedział Karzeł, — a chociażbym znał jaki środek gojący, nie udzieliłbym go nikomu, bo mi każdy pomocy odmówił. Straciłem bogactwa, sto razy większą mające cenę od twoich gołych pagórków: dostojeństwo, względem którego twoje jest niczem; towarzystwo, które było składem wdzięków i światła, wszystkom postradał. Wyrzutek natury, mieszkam teraz w najobrzydliwszym i najsamotniejszym z jéj zakątków, obrzydliwszy jeszcze od wszystkiego co mnie otacza; dlaczegóż więc inne płazy ludzkie, gdy są stratowane, jęczą przede mną, kiedy ja sam stratowany, milczę i cierpię!
— Jakkolwiek wszystko straciłeś, — odpowiedział Halbert w najczulszym wzruszeniu, — włości, przyjaciół, ruchomości, nigdy wszelako twój umysł nie był tak skołatanym jak mój, bo nie straciłeś Gracy Armstrong: z nią wszystkie moje nadzieje spełzły; ach! nigdy już podobno jéj nie ujrzę!
Te słowa wymówił głosem najgłębszéj żałości, po czem nastąpiło długie milczenie, bo wspomnienie imienia’ narzeczonéj przyciszyło wszystkie popędliwe i, gwałtowne uczucia biednego Halberta. Nim się ośmielił znowu przemówić do pustelnika, wysunęła się z okienka ręka tegoż koścista z długiemi palcami, trzymająca duży skórzany worek; odludek upuszczając ciężar, z mocnym brzękiem na ziemię, dzikim głosem rzekł do Eliota:
— Oto balsam na biedę człowieczą, przynajmniéj od każdego za taki uważanym jest. Idź, wróć dwakroć bogatszym, niżeli wczoraj, a nie naprzykrzaj mi się już pytaniem i podziękowaniem; wszystko zarówno potępiam.
— Co widzę? samo złoto! — zawołał Halbert, — poczem znowu się obrócił do pustelnika, — bardzom wdzięczny za twoje dobre chęci; chętnie dam zakład za wszystko to złoto, albo zapis na grunta w Windeopena, ale Elzenderze, szczerze mówiąc, nie radbym przyjąć pieniędzy, kiedy nie wiem zkąd się właściwie wzięły. Kto wić jeżeli one nie mogą przemienić się w łupek i biednego człowieka oszukać.
— Nierozsądny! to plugastwo jest takie szczere złoto, jakie kiedyś z łona ziemi wydobyłem zostało. Weź je, używaj go, a niech ci tak posłuży jak mnie posłużyło.
— Ale pozwól tylko z sobą pomówię, — odpowiedział Eliot; nie o majątek to chciałem się ciebie poradzić. Prawda, że to były piękne zabudowania gospodarskie, i w całéj okolicy nie było piękniejszego bydlęcia, ale mniejsza o to, gdybyś mi tylko dał choć ślad o mojéj biednéj Gracy; przyrzekam ci być posłusznym we wszystkiém, co się tyczy pomyślności mojéj, jeżeli tylko nie będzie przeciwne religii. O mów Elzenderze, kochany mężu, powiedz mi to!
— Dobrze tedy, — odpowiedział Karzeł, jakoby go natręctwo Eliota pokonało; jeżeli ci nie dosyć na twojéj własnéj nędzy, jeżeli chcesz jeszcze siebie obarczyć biedą drugiego, szukaj téj którąś stracił ku zachodowi.
— Ku zachodowi? to rozciągły wyraz!
— Jest on ostatni, — odrzekł Karzeł, — i zamykając okienko, zostawił Halbertowi tłomaczenie danego mu objaśnienia.
— Ku zachodowi, ku zachodowi, — myślał Halbert, wszak w téj stronie kraj dosyć spokojny. Może to Jakób z Ropuchodołu. — ale on za stary na podobne kawałki. Ku zachodowi? Na moją, poczciwą duszę, to być musi Westburnflat? albo powiedz że nie on, nie radbym najeżdżać niewinnego sąsiada; — żadna odpowiedź; — więc nie kto inny jak rudy rozbójnik; nie pomyślałbym, ażeby ten miał godzić na mnie, i na tylu ile nas jest. On podobno jeszcze większe ma siły, niż jego Kumberlandzcy przyjaciele. Żegnam cię Elzenderze, mocnom ci wdzięczny, o pieniądze teraz wcale nie dbam, bo wypada mi ruszyć i przyłączyć się do przyjaciół przy Trystingsful. Jeżeli nie masz ochoty otworzyć okna, to późniéj kiedy mnie już tu nie będzie, możesz sobie pieniądze odebrać.
Żadna odpowiedź.
— Uparty, albo oniemiał, albo to oboje, ale nie mam czasu tu stać i gadać z nim.
To wymówiwszy Halbert Eliot ruszył konno ku miejscu, które przyjaciołom za stanowisko zejścia naznaczył.
Czterech lub pięciu z nich zebrało się przy Trystingsful; tu się zatrzymali i odbywali radę, gdy tymczasem ich konie pasły się pod topolami rozpościerającemi gałęzie po nad wodą bagnistą. Wkrótce ujrzeli liczny Orszak posuwający się z południa; był to Ernseliff ze swojemi ludźmi; ci już za śladem koni podsunęli się aż do granic Anglii, ale się zatrzymali na doniesienie, że szlachta Jakobicka zebrała znaczne siły zbrojne, i że nowe wszczęło się powstanie. Wiadomość ta najlepiéj przekonywała, że napaść wymierzona na jego rodzinę, nie pochodziła z osobistéj czyjéj ku niemu nienawiści, ale z pobudek z domowéj wojny wypływających. Powitawszy Halberta z najżywszą czułością, opowiedział mu zaraz otrzymane wiadomości.
— Jeżeli tak, — rzekł Eliot, — to Bóg niech mnie skarżę, jeżeli nie stary Elisław jest sprawcą téj zbrodni. Wiesz, że on zostaje w związku z Kumberlandczykami, to właśnie z tém się zgadza, co mi Elzender względem Westbrunflata dał się dorozumieć. Wszak go Elisław zawsze brał pod swą opiekę, i chce pierwéj za jego pomocą kraj złupić i zrabować, nim sam wyruszy.
Niektórzy przypomnieli sobie, że rozbójnicy z tém się oświadczyli, iż działają za Jakóbem VIII, i wszystkich powstańców rozbroić mają. Drudzy utrzymywali, że Westbrunflat z tém się chlubił, iż Elisław niezadługo będzie pod bronią za sprawą Jakobicką, że sam dowództwo obejmie, i w ten czas da się we znaki młodemu Ernseliffowi i wszystkim, co istniejący rząd popierać będą. Z tych okoliczności osądzili wszyscy, że Westbrunflat z rozkazu Elisława wykonał czyn, i na to się zgodzili, aby bez zwłoki ruszyć do pomieszkania pierwszego i zabezpieczyć jego osobę. Tymczasem wielu rozproszonych przyjaciół do nich się przyłączyło, a przez to liczba o dwudziestu się powiększyła, którzy wszyscy choć dobrze jeździli konno, ale miernie i rozmaicie byli uzbrojeni.
Woda która w ciasnéj dolinie między pagórkami wytryskuje, płynie pod Westbrunflat na otwartą bagnistą równinę, która się w każdą prawie stronę na pół mili rozciąga i całéj okolicy nadaje nazwisko. W tém miejscu natura wody nagle się odmienia; dopiero co żywy szumnie spadający potok górny, aliści przykro i opieszale na-kształt opuchłego węża, snuje się przez bagnistą równinę, w długich ociężałych zakrętach. W pośród równiny nad brzegiem wznosi się wieża Westbrunflat, jedna z mało pozostałych obronnych zamków, których niegdyś w tych prowincyach pogranicznych wielka liczba była. Wzgórek na którém stała, wznosił się malowniczo z trzęsawego gruntu do wysokości dwóchset prawie stóp. Droga suchym torfem brukowana, zwijała się aż pod samą wieżę, lecz dla nieprzebytego i niebezpiecznego bagna, od którego trudna była do rozpoznania, przedstawiała obcemu wielkie trudności do przebycia. Sam tylko posiadacz wieży i domownicy jego, znali krętą, trudną ścieżkę, którą zaledwie ci co go czasem odwiedzali, z trudnością dostać się mogli. Lecz między orszakiem, który się pod przewództwo Ernseliffa zebrał, byli niektórzy za przewodników służyć mogący. Bo chociaż sposób myślenia posiadacza, oraz życie jego, powszechnie znanem było, jednakże brak rozwiniętych wyobrażeń o prawie własności, zasłaniał go od pogardy, jaką w kraju oświeceńszym byłby okryty. Prawie za takiego od swoich spokojnych sąsiadów był poczytywanym, jak za dni naszych, szuler, pijak, lub biegający w zakłady; wprawdzie jego towarzystwa unikali i potępiali sposób życia, zatrudnienie jednak jego, nie zostało napiętnowane hańbą, na jaką rzeczywiście zasługiwało. Ztąd oburzenie na Westburnflata nie pochodziło z podłego jego postępowania, gdyż można się było tego po rozbójniku spodziewać, lecz raczéj z okoliczności, że się uczynku dopuścił na sąsiedzie, który mu żadnego powodu do waśni nie dał, na jednym z przyjaciół, a nade-wszystko na jednym z Eliotów, do którego orszaku większa ich część należała. Nie dziw zatém, że z pomiędzy tłumu znalazł się nie jeden świadomy drogi do jego mieszkania, i ci towarzyszów swoich tak prowadzić umieli, że zaraz stanęli na twardym gruncie tuż przed wieżą Westbrunflat.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: anonimowy.