Czarny miesiąc/Tom I/Część pierwsza/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Czarny miesiąc
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1930
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Thérèse Dunoyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
MARKIZ DE BEAUREGARD.

Przed rozpoczęciem dalszego ciągu opowiadania, musimy czytelnikom przedstawić jeszcze jedną osobę: markiza de Beauregard, owego markiza de Beaoregard, który tak nieosobliwe zrobił wrażenie na księdzu de Keronëllen.
Osobistość tego panicza tembardziej zasługuje na szerszy opis, że stanowi on żywe zaprzeczenie teoryj o oszczędności i drobiazgowości, tak ulubionych w naszej epoce.
Według własnej, oryginalnej koncepcji markiza, człowiek porządny powinien żyć, albo, jak maharadża, wyrażając szlachetną pogardę dla szlachetnego kruszcu rozrzucaniem go na prawo i na lewo, albo, jak łapserdak z Murais[1]. Najgorszą i najnikczemniejszą — powiadał — jest pomierność, pośredniość. Skoro kto postanowił zrujnować się na amen, powinien w sposób wspaniały, prawdziwie wytworny, a przedewszystkiem szybko. Wielu widziałem tchórzów — zwykł mawiać — nie znam atoli nikogo podlejszego nad tych, co oglądają się za siebie, kłopoczą się o to, co mają przed sobą i lękają się zaczętego już boju z przeznaczeniem.
— Trzeba być bardzo bogatym — powiadał też — aby się zrujnować z chwałą. — Takie zrujnowanie się uważał poprostu za coś chwalebnego i zasługującego na cześć powszechną.
Przecież koszta sztucznych ogni, z których po kwadransie tylko dym i popiół pozostaje, przewyższają koszta opalenia dużego mieszkania w przeciągu półrocza, ale czem-że jest najwspanialszy ogień w najwspanialszym kominku w porównaniu z temi gorejącemi słupami, wznoszącemu się w obłoki, błyszczącemi złotem i purpurą, w porównaniu z temi kaskadami światła, które rozjaśniają niebo i ziemię, z temi snopami szafirów, rubinów i szmaragdów, zaćmiewających księżyc i gwiazdy!
— Gdyby ludzie byli naprawdę moralni i logiczni, czciliby rozrzutność i palili jej kadzidła, zachwycaliby się nią, jako dostarczycielką wspaniałych widowisk dla tłumów.
Zato w największej pogardzie miał tych, co się popisują zbytkiem fałszywym, głupim i skąpym, tych, co usiłują imponować tem, że mają parę lichych szkap, zamiast jednego doskonałego rumaka, dają na obiad sześć marnych dań, zamiast trzech, ale najwyszukańszych, w karty przegrywają po pięć luidorów zamiast po dziesięć i mają na skąpem utrzymaniu jakąś wydrę — markiz nazywał ich szczurami, obgryzującemi ser, twierdząc że hańbę przynoszą zbytkowi i rozrzutności, podobnie, jak politykujący kupcy i podręczni adwokaci z izby deputowanych kompromitują dowcip francuski.
Markiz nie poprzestawał na głoszeniu krucjaty prawdziwego przepychu, lecz, na dowód, że jest szczerym i fanatycznym apostołem, sam pierwszy zaciągnął się pod sztandar swej wzniosłej idei. Mimo, że już nieźle nadszarpnął swój kolosalny majątek, mało domów w Paryżu mogło się równać z jego pałacykiem; kuchnia była tam zawsze wyborowa, muzyka pierwszorzędna, elegancją w umeblowaniu dorównywał w tym pałacu książętom z mu panującego, a bali jego nie sposób było poprostu naśladować, bo sam nadzorował przygotowaniu do wszystkiego. Co jesień, w rodowem swem gnieździe, Beauregard wydawał huczne polowanie, jedno z najpiękniejszych we Francji, podejmował wspaniale nietylko francuzów, ale najpierwszych magnatów angielskich. zamek jego słynął szeroko z serdecznej gościnności.
Taki tryb życia istotnie sprawia wrażenie umysł wyższego nad gmin — i istotnie, pan de Beauregard niewątpliwie był człowiekiem niezwykłym, a zarazem sympatycznym, lecz miał prawdziwego bzika, przejawiającego się choćby w dziwnej sprzeczności w jego usposobieniu, pełnem dobroduszności i delikatności, a jednocześnie chęci uchodzenia za przewrotnego cynika.
W teorji, niepodobna było wyobrazić sobie również zepsutego człowieka, w praktyce — nie było człowieka, lepszego i uczynniejszego, jednocześnie zaś, przy jego chytrości i doświadczeniu, nikt nie był więcej od niego oszukiwany, o czem sam opowiadał, wesoło i dowcipnie, jak zwykle.
Nikt lepiej od niego nie przeniknął natury kobiet, nikt lepiej nie wystudjował sztuki urodzenia ich, olśniewania blaskiem, opanowywania śmiałością, niekiedy nawet, w razie potrzeby, przyciągania pogardą. Żaden mężczyzna nie połączył w swej osobie w tak wysokim stopniu wytwornej elegancji i bezczelności, zmysłowości i uczucia, śmiałości i bojaźni — do tego wszystkiego dołączały się piękne rysy i wytworny wdzięk w obejściu. W teorji, Don Juan, Lovelace[2] nie mogli mieć mniej sumienia w sprawach miłosnych i większego talentu do wywoływania łez swych ofiar — a mimo tego wszystkiego, nad markizem wiecznie panowały niezliczone jego kochanki.
Gdy.zaczynał wykładać swe teorje moralności, i mądrości życiowej, włosy stawały na głowie i drżeć wypadało na widok jego potwornej niemoralności, pogardzać jego cynizmem i rozwięzłością — robił wrażenie człowieka, którego, w trosce o zbawienie duszy, najeżałoby zdaleka omijać. W świetle swych aforyzmów był to chciwiec, egoista bez czci i wiary, w którym conajwyżej tliła słaba iskierka powierzchownego poczucia honoru.
A przecież kieszeń markiza zawsze stała otworem dla przyjaciół, hojność jego i wyrozumiałość dla biedaków i podwładnych w jego majątku — mimo, że uwielbiał tylko bogactwo i natrząsał się z nędzy — zachęcał wszystkich do próżniactwa; pozwalał się najbezczelniej okradać swej służbie; nigdy nie chciał, mimo widoków najświetniejszych zysków, umieszczać swych kapitałów w jakichkolwiek interesach, według niego, pan z panów powinien żyć ze swej ziemi i lasów, a nie babrać się szkaradną lichwą i łokciem. Nie dość na tem: markiz stale podkreślał swą czyniczną pogardę dla najświętszych uczuć, religijnych i rodzinnych.
Ojciec jego, herkulesowej budowy ciała w gruncie rzeczy, mocno przypominający swego syna, dożył głębokiej starości. Dopóki biedaczysko żył nie było żartu, którego-by młody markiz nie zapożyczył z komedji XVII i XVIII w., lamentując nad niewczesną długowiecznością swego papy.
Powiada raz jeden z jego przyjaciół.
— Spotkałem niedawno twego ojca; zrobił na mnie wrażenie nieco cierpiącego — to źle — w takim wieku najlżejsza choroba może odrazu przybrać niebezpieczny obrót.
Co za radosną wieść mi przynosisz! — odpowiedział wyrodny syn.
Innym razem napotyka w zimie ojca, który powiada:
— Co za siarczysty mróz... a przecież w osiemdziesiątym noku życia, chodzę tylko w lekkim surducie! Doprawdy, dusza wrosła mi w ciało i dożyję najmniej lat maturalowych.
— Tylko nieprzyjemności muszę się od ojca nasłuchiwać — jęknął markiz.
A skoro ojciec był nieco cierpiący, markiz jaknajczulej troszczył się o jego zdrowie i całe dnie przepędzał w smutku przy jego łóżku; gdy zaś stary magnat umarł, pobłogosławiwszy syna, ten ostatni, pochowawszy ojca z okazałością, wpadł w taką boleść, że aż wyjechał w długotrwałą podróż do Włoch.
Po paru latach wystawnego żywota, markiz, widząc że znaczną część majątku djabli wzięli, postanowił bogato się ożenić. Warto było wtedy posłuchać jego konceptów o kobietach niższego stanu, które powinny być w siódmem niebie, gdy taki wielki pan pozwoli im złożyć u swych stóp swe majątki, wzamian za to ofiarowując im swe wielkopańskie nazwisko i talent marnowania pieniędzy. Trzeba było słyszeć, jak pouczał, że pieniądze teścia będą nawozem na jego wyjałowione łany i że takowy nawóz nie ma nieprzyjemnego zapachu.
Chcąc poprawić swe interesy gruntowne, sądził, że postąpi, jak mistrz, zaślubiwszy, jaką bogatą amerykankę — pan de Beauregard zawsze miał wielką cześć dla zamorskich skarbów.
Hucznie pożegnawszy Paryż, wyprawił się aż do Hawany i tam spędził aż trzy miesiące, najnieznośniejszą porę roku w tym tropikalnym kraju, na nauce hiszpańskiego — wyuczywszy się znakomicie, począł smalić holewki do seniority Dolores, pięknej szesnastoletniej hawanki, córki obywatela Pablo, bajecznie bogatego pastucha dzikich świn; jak lud hawański nazywa tamtejszych magnatów.
Ażeby skłonić señora Pablo do wydania córki, pan de Beauregard użył tylu wybiegów, intryg, podstępów, że całego tego arsenału wystarczyłoby na ubicie dwudziestu traktatów dyplomatycznych.
Żeby się podobać niewinnej kreolce, markiz rozwinął tyle dowcipu i zalotności, że mógłby niemi podbić serce dwudziestu najbardziej doświadczonych paryżanek. Mimo atoli pozorów Dom Juana, zakochał się do szaleństwa w Dolores i dzień jego ślubu z nią był chyba najpiękniejszym. dniem w jego szczęśliwcem i wesołem życiu.
Przy boku swej narzeczonej markiz zgoła zapomniał, że żeni się dla interesu i o interesach wogóle; intercyzę podpisał, jak ślepo zakochany wielki pan, zgoła nie czytając. Można się domyślać, jakiemi epitetami darzył swego teścia: nazywał go nieinaczej, jak huronem, irokezem[3], czerwonoskórym niedźwiedziem etc.
Teść Pablo był to niesłychany flegmatyk; wyposażył hojnie córkę w sto kilkadziesiąt tysięcy hektarów dziewiczego lasu w Texas[4], nad brzegami jeziora Yamabyloyekawee — wzamian za to, markiz, uniesiony miłością, zapisał pięknej Dolores w intercyzie 400.000 franków.
Na mocy intercyzy, podpisanej z zamkniętemi oczyma przez markiza, teść Pablo, ów huron, irokez, czerwono-skóry niedźwiedź, aż żądał przy odjeździe zięcia pięciu tysięcy luidorów, płatnych wekslami, mających pokryć koszta wykarczowania lasów i założenia rodowej, o trudnej do wydrukowania nazwie jeziorea, osady, mającej nosić pompatyczne miano Bauregardeville.
Wszystkie piękne marzenia markiza o wzbogaceniu się za Atlantykiem, zakończyły się dlań powrotem do Paryża ze stu tysiącami mniej w kieszeni (nie licząc owego zapisu), z żoną i z perspektywą Beauvegardeville’u w dalekich mgłach wspaniałego jeziora Yamabylvekawee.
Pan de Beauregand dostatecznie był mądry, aby odrazu się połapać, że teść okpił go poprostu, lecz wielkiemu panu nie godziło się przejmować taką drobnostką, więc tylko pomyślał sobie że, jeżeli jedzie się na połów żony, to powinno się zabrać ze sobą przynajmniej lokaja znającego się na prawie. Dodajmy, że miłość, jaką odczuwał dla Dolores, stanowiła podkład tej jego bezinteresowności.
Ten cyniczny człowiek, który nigdy nie mógł dość, się naszydzić z mężów, kochających żony, ten człowiek, który każdemu powiadał że widzi w żonie tylko worek pieniędzy który, gdy się opróżni, wyrzuca się od siebie, człowiek ten zakochał się do szaleństwa w pięknej choć głupiutkiej kreolce.
Po powrocie do ojczyzny wierny swym teorjom, dla zachowania, jak powiadał, pozorów aby się nie domyślano, że stracił w Ameryce 100.000 franków i zakochał się w żonie, powiększył jeszcze swój zbytek, oprócz zaś dawnej kochanki — owej Róży, o której wspomniała pani Helvira nawiązał stosunek z jej siostrą i aby pokazać, że te dziewczyny do niego należą, wysyłał je zawsze do, lóż, które miał na stałe wynajęte we wszystkich teatrach.
Nie dość na tem: na kawalerskich obiadach, które lubił urządzać dla swych przyjaciół, prosił zawsze swych gości, aby się umizgali do jego żony, i trochę ją wypolerowali, naśladując bezczelność mężów z epoki Regencji[5], żądał wzamian, aby mógł być powiernikiem adoratorów małżonki, dawał im różne rady prosił, aby ją przerobili, wybili jej z głowy różne irokezyjskie przesądy; a mimo tego wszystkiego tajemnie był w żonie zakochany.
Musimy teraz powiedzieć kilka słów o komitywie pana de Beauregard z panem de Montal. Oprócz różnicy majątku, istniała między nimi i różnica wieku, około lat dziesięciu; kiedy pan de Montal dopiero, występował na widownię, markiz stał już u szczytu chwały; cały elegancki świat mówił o jego dowcipie, o jego przepychu, o jego wytwornym smaku, którego stawał się prawdziwym arbitrem; przypisywano mu najfantastyczniejsze przygody, zdumiewające powodzenie we wszelkich okolicznościach, wysławiano jego odwagę w pojedynkach i wynoszono pod niebiosa jego awanturniczą brawurę.
Pan de Montal szczerze podziwiał markiza; w miarę możności usiłował naśladować jego rozrzutność, jego wybryki i jego świetność, że atoli brakło mu i środków i oryginalności markiza, musiał pocieszać się tem przynajmniej, że został jednym z satelitów świetnego magnata; zato pan de Beauregard nie wymyślał mu od szczurów, gryzących ser i traktował go przyjaźnie.
Pan de Montal szczycił się niezmiernie przyjaźnią z markizem de Beauregard; schlebiał mu też nieustannie, nazywając go godnym następcą Bassiompierre‘a[6], Richelieu‘go[7], Lawrun‘a[8], tytułował go swym mistrzem, największym człowiekiem we Francji, a tem samem w Europie i na całej ziemi.
Markiz cieszył się w duchu z tych pompatycznych pochował, atoli razu pewnego rzece do swego pieczeniarza ze zwykłym sobie cynizmem:
— Czy chcesz pożyczyć ode minie pieniędzy, czy też umizgać się do mojej żony? Będziesz miał jedno i drugie — dam ci zaraz sto luidorów, a jutro przedstawię cię pani markizie. Widzisz, jak mnie łatwo zjednać sobie pochlebstwem...
Pan de Montal miał jeszcze pieniądze, uwiedzenie zaś pięknej, lecz dzikiej markizy uważał za zadanie ponad swoje siły, uprzejmie więc podziękował za jedną i drugą formę wynagrodzenia, bożyszcze swe atoli obficiej jeszcze obsypywał komplementami, ku wielkiemu ukontentowaniu markiza.
Tak więc szczodry markiz, stał się najbliższym przyjacielem pana de Montal, chociaż często łajał go o pannę Julję, uważając prowadzenie interesów podobnych osóbek za niegodne poprostu przyzwoitego człowieka.
Teraz opiszemy właśnie poranną wizytę markiza u pana de Montal.
Nadmienimy tylko, że przez kilka sekund, które czekał na otwarcie drzwi parnia hrabiego, przyjaciel jego miał zmienione rysy twarzy, zdawał się hamować nienawiść i gwałtowny gniew, kilkakrotnie złość aż mu twarz wykrzywiła; wszedłszy jednak do hrabiego, odzyskał zwykłą swą pogodną wesołość i dowcip.
A jednak badawcze oko dostrzegłaby w twarzy markiza gorączkowe drgania, świadczące, że jego wesołość była jedynie pozorem, pokrywającym gwałtowne wzburzenie.




  1. Murais (dosł: Bagniska), albo Temple: jedna z najstarszych i najuboższych dzielnic Paryża
  2. Bohater romansu Clarisse Harlowe anglika Richardsona (1689 — 1761).
  3. Huronowie, irokezi — nazwy plemion indyjskich w Ameryce północnej, bardzo spopularyzowane przez literaturę beletrystyczną XVIII wieku.
  4. Texas, zarówno, jak Kuba, należały w owych czasach do Hiszpanii.
  5. Epoka Regencji — epoka rządów regenta Filipa ks. Orleańskiego (1715 — 1723) za niepełnoletności króla Ludwika XV; epoka ta odznaczyła się niesłychanem, nawet, jak na w. XVIII, zepsuciem obyczajów.
  6. Bassompierre — głośny wojownik i dyplomata francuski, dworzanin Henryka IV, słynny z mnóstwa przygód miłosnych i awantur (1579—1646).
  7. Książę Armand de Richelieu — głośny wojownik i dyplomata z czasów Ludwika XV, słynny z hulaszczego życia i rozrzutności (1696—1788); jeden z kochanków pani Dubary.
  8. Książę Autonin de Lawrun, słynny ze swych przygód miłosnych dworzanin Ludwika XIV (1632 — 1723).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.