Czarny miesiąc/Tom I/Część pierwsza/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny miesiąc |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Thérèse Dunoyer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Pan de Montal pił właśnie herbatę, gdy służący, stanąwszy we drzwiach, zaraportował o przybyciu markiza de Beauregard.
Markiz miał już około czterdziestu lat — wiek uczynił go już nieco otylszym, wogóle jednak figura jego, wysoka pięknie zbudowana, przedstawiała się bardzo korzystnie w rannym, bronzowego koloru surducie, zręcznie ściśniętym nad biodrami; z pod wyłożonych aksamitem klap surduta ukazywała się biała, pikowa kamizelka i wielki węzeł blado-niebieskiego krawata; ubranie markiza dopełniały jasne pantalony, spadające na lakierowane trzewiki. Włosy jego, ciemne, nieco kędzierzawe, oplatały równe i szerokie czoło, oczy miał czarne, wielkie nieco wyłupiaste; nad niemi wznosiły się kształtne łuki czarnych brwi, szeroko osadzone — ten charakterystyczny znak dumy, połączony z imponującym noszeniem głowy i zwyczajem spoglądania z góry, nadawały mu prawdziwie pańską postawę; nos miał orli, piękny, prawdziwie ozdabiający tę szlachetną twarz, po kształtnych ustach błądził mu prawie zawsze żartobliwy uśmiech — ciemne faworyty okalały całą tę twarz, jakby ramami; podbródek z dołkiem, nieco wystający, miał starannie wygolony, jak i wąsy.
Markiz mówił z wyjątkową wytwornością, prawdziwie paryskim akcentem.
Panu de Bearegand brakowało doprawdy tylko sukni z osiemnastego wieku, a mógłby być moralnym i fizycznym typem wielkich panów epoki Ludwika XIV i XV, epoki, której elegancję uosabiał kawaler de Lawrun, a wytworny i szyderczy dowcip, połączony z cynizmem żartobliwym i nonszalancją w dziedzinie mioralnej — pan de Lauraguais[1].
Czy to przez poufałość, czy przez wzgląd na dawne znaczenie nazwiska de Beauregard, nikt z bliższych znajomych nie nazywał tego magnata nigdy po nazwisku; mówiono o nim zwyczajnie: markiz: może też istotnie był aż tak markizem, w takiem znaczeniu tego wyrazu, jakie mu nadała arystokratyczna kultura XVIII w., że to miano było dlań najnaturalniejszem — zasługiwałby na nie, gdyby nawet nie był autentycznym markizem ze starożytnego rodu.
Pan de Beauregard wszedł do „zbytkownego“ apartamentu swego przyjaciela, według zwyczaju, z wielkim trzaskiem; nigdy jeszcze pan de Montal nie widział go w bardziej szyderczym usposobieniu, z szatańsko-żartobliwym uśmiechem na ustach.
— Ach, mój drogi — zaczął markiz — cóż się z tobą dzieje, do licha? Już pięć czy sześć dni ciebie nie widziałem, a natomiast krążą o tobie po mieście hjobowe wieści!
— Co za wieści, markizie — nie przerażaj mnie zbytnio!
— Powiadają, ni mniej ni więcej... zrobiłeś z siebie w teatrze publiczne widowisko, szopę, godną rzymskiego bistrjona[2].
— Co, gdzie?
— A no, w Palais Royal, w loży — wystawiłeś się na pokaz publiczny z jakiemś otyłem i starożytnem pudlem, z mężem i z małą córeczką, z panią... no, z tą panią...
— Z panią Helvirą Dunoyer, markizie?
— No, tak — z tą Helvirą... bynajmniej atoli nie z nową[3]... Ale powiedz mi właściwie, po co ty się do tego stopnia kompromitujesz? Rozumiesz chyba, w jakim to jest złym tonie! Jeżeli już się robi coś podobnego, trzeba przynajmniej uprzedzić przyjaciół, żeby sobie czego złego nie pomyśleli. Każdemu może się przytrafić — i ja przed dziesięciu laty miałem podobną eskapadę — uważaj, to ci opowiem.
— Ależ jaknajchętniej — zawsze cię podziwiam — a przytem, od ciebie można w każdej okoliczności brać dobry przykład.
— Wyobraź sobie — zaczął markiz siadając — pewnego razu budzę, się i przychodzi mi do głowy dzika myśl — powiadam sobie: przecież nigdy nie miałem między swemi kochankami żony sędziego! To musi być coś zabawnego i ciekawego — żona mężczyzny w todze, to musi być coś na wywrót. Chciałem koniecznie dogodzić fantazji, ale gdzież, u djabła, znaleźć sędziego?
— No tak, to kłopotliwe.
— Jest tylko jeden sposób dla nawiązania stosunków ze światem sądowym: wplątanie się w jakiś proces.
— No, tak, to rzeczywiście najprostsze, markizie — potakiwał hrabia.
— No i posłuchaj, jak mi się powiodło. Mieszkałem wtedy przy ulicy Grenelle, w pałacu Verneuil, posesji mego dziadka ze strony matki; za sąsiada miałem starego szlachcinę, człowieka strasznie obraźliwego. Chcąc mieć proces, aby nawiązać znajomość z sędzią, a przez sędziego i z jego żoną — posyłam po sześciu murarzy i każę burzyć mur, odgradzający mój ogród od jego.
— Ależ, markizie, przecież on rzeczywiście miał o co się obrazić!
— Po trzech godzinach, z dwóch ogrodów zrobił się jeden duży.
— Ależ, zmiłuj się, kochany markizie! — zaśmiewał się hrabia.
— Mój sąsiad miał zwyczaj codziennej przechadzki po bulwarach — wracając, zastaje zamiast dwóch ogrodów jeden — oczywiście dziwi się, obraża, gniewa, wścieka, wreszcie przybiega do mnie z pretensjami, zresztą grzecznie.
— A to paradna historja!
— Ja mu powiadam, że go tak poważam, że nie chcę być od niego oddzielony i z tego powodu nawet mur, przedzielający nasze siedziby, kazałem zburzyć! Mój sąsiad, człowiek zresztą bardzo przyzwoity, sądził poprostu że oszalałem; posyła do komisarza, spisują protokół — ja zaczynam, już poważnie, dowodzić moich praw, chcąc być uległym prawu nakazuję nawet przerwanie burzenia resztek muru. Oczywiście, proces, który wreszcie wygrałem, sąd, sędzia, znajomości w tych sferach... a także i pani sędzina, żona pana Józefa Renardeun.
— Jakże się przedstawiała ta twoja pani Renardeun, markizie?
— Czarująca, równie czarująca, jak ta twoja Helvira i, podobnie, jak ta lichwiarka, wszystkim zawracała głowy. Krótko mówiąc, pod pretekstem procesu, który mnie kosztował około dwunastu tysięcy franków, stałem się stałym gościem państwa Renardeun, a reszta już sama z siebie wynikła.
— Ależ podobna kompromitcja... jakże to wyglądało, markizie?
— Otóż o to właśnie chodzi. Zawsze miałem w Operze dwie loże; jedną z nich ofiarowałem sługom Temidy i wcisnęła się do niej pani Renardeun; była to sobie mała blondynka, biała zresztą milutka, zalotna i nawet szykowna.
— Ależ, markizie, musiałeś chyba żałować swego szalonego pomysłu?!
— Bynajmniej — owszem, podaję go innym do naśladowania. Wieczorem, w klubie, swoim zwyczajem, zapowiadam wystawę całej menażerja Renandeun w mojej loży, oznajmiając też, że to dla nawiązania romansu z sędziną, wplątałem się umyślnie w proces. Wiadomość ta obiega całe miasto i nazajutrz wieczorem, na operze, wszyscy z lornetkami wyglądają przybycia Renardeau‘a i jego małych lisków[4] — bo pani sędzina miała małe, i to aż troje. Omal wszystkie loże nie zaczęły mi bić brawa, gdy istotnie cała ta familja weszła do loży; zaręczam ci, że ten podsędek nawet na swoim stolcu nie robił nigdy większego wrażenia na pospólstwie, niż wtedy na eleganckim świecie. A ja, niby skromnie, idę do nich, rozkoszować się swoim triumfem — ot, widzisz, jak bez żadnej kompromitacji, zrobiłem swoje. Tak, mój drogi, postępuje się z przyjaciółmi, jeżeli nie chcemy, aby nasze błazeństwa nie przybrały poważnej barwy.
— Oczywiście skorzystam z tych nauk, markizie, chociaż moja sytuacja różni się nieco od twojej. Ale cóż się stało z panią sędziną? Czy istotnie była tak oryginalna, jak się spodziewałeś — czy warta była takiego ambarasu.
Markiz roześmiał się.
— Na honor, zgoła nie różniła się od innych. No, ale twoja śliczna Helvira, to doprawdy co innego — to paradne!
— Wierz, markizie, że zawsze zasięgam twej rady i idę za nią naoślep; jeżeli jakiego kramu narobię, tobie go będę miał do zawdzięczenia.
— Pochlebco! Ale widzę, że masz minę naprawdę zadowoloną.
— Masz rację... ale, powiem ci szczerze, że ta podstarzała kusicielka nic mnie nie obchodził.. Ale, powiedz mi, markizie, na ile oceniają majątek tego Achillesa Dunoyer‘a?
— Nie mogę powiedzieć z całą pewnością, ale wiem napewno, że już jego ojciec zbił przeszło cztery miljony... no, a ten mógł do tego tylko dodać. Sama Helvira wniosła mu z miljon.
— Ładna sumka! A ten stary dusigrosz ma tylko dwie córki.
Markiz uśmiechnął się.
— No, tak, niezły kęs — pytanie tylko, czy którą wydadzą za ciebie. Będą się szczycili twoją znajomością, bo dla ludzi tego gatunku znajomość z takimi, jak my, dużo znaczy, będą cię zapraszali na obiady i przyjęcia, może będziesz korzystał z wdzięków tej nienajnowszej Helviry, może ci też pożyczą ze dwieście, albo ze trzysta luidorów na odnowienie mieszkania, ale nie licz, żeby wydał za ciebie którą z córek.
— Być może, że i nie dadzą, ale któż mi broni postąpić z panną tak, jak on i jego rodzic postępowali z cudziemi pieniędzmi.
Markiz roześmiał się jeszcze głośniej.
— A, to co inego, mój drogi, to co innego! Zamierzasz tedy wykraść pannę Dunoyer — to myśl zgoła niezła, chwalebna nawet. Teraz raptusy[5] coraz rzadsze i panny, zwłaszcza z bankierskich domów, gotowe myśleć, że to zbrodnia, zdarzająca się tylko w romansach co może te śliczne aniołeczki zgoła zdemoralizować. Znakomicie, wykradaj!
— Posłuchaj mnie jeszcze, markizie i oddaj swemu uczniowi tę sprawiedliwość, że zawsze daję ci dowody, zaufania... Przyznam ci się szczerze, że nie dalej, jak przed paru dniami Julja...
— Odrzuciła twe oświadczyny?!
— Jakto... skąd o tem wiesz?... — zapytał pan de Montal, blednąc.
— Wczoraj na operze o niczem więcej nie mówiono. Moja mała Flora trąbiła każdemu, że ciotka Sauvageot krzyczy na cale gardło, żeś chciał wprządz w jarzmo jej siostrzenicę. Wprządz w jarzmo — co za wyrażenie! Jako twój przyjaciel, puściłem tę dziką plotkę mimo uszu... nawet nie chcę i myśleć o możliwości podobnej hańby. Ale powróćmy do panny Dunoyer — wolę rozmawiać już o tem.
— Masz rację, markizie. Przed trzema tygodniami byłem po raz pierwszy na proszonym obiedzie u tego dusigrosza.
— No i co? Jakże się jego córka przedstawia?... Zapewne coś okrutnie pospolitego... zwyczajna sobie mieszczka, z pretensjami może na kurtyzanę, za przykładem tej swojej czarującej mamusi?
Pan de Montal powstał, wydobył z biurka portret i rzeki, pokazując go markizowi:
— No, cóż powiesz o tej figurze?... Zwyczajna sobie mieszczka, co?
Markiz zdumiał się lekko.
— Ależ zachwycająca!... Trochę może za cierpki wyraz twarzy...
— Ale cóż to za kobieta... czyżby to ta... panna... bankierówna?...
— Nie. To moja prababka, wicehrabina de Montal — jedna z najpiękniejszych kobiet swojej epoki... Zmarła w dwudziestym ósmym roku życia... życia, które było jednym romansem ze straszliwem tragicznem zakończeniem. Lekkomyślność jej, że nie powiem więcej, sprowadziła wielkie nieszczęścia na całą familję... Spójrz, jaka piękna — a była przyczyną tragicznej śmierci mego pradziada, dziada owego mego kuzyna z Bretanji, o którym musiałam ci opowiadać — tego Juana, pamiętasz?
— Ach, a jakże — barona de Ker... Ker... Ker-Eren... doprawdy, tylko Juan bretoński może mieć podobne nazwisko.
— Barona Ewina de Ker-Elliot, który mieszka sobie w starem zamczysku, jak prawdziwy feodał starej daty.
— Ach, tak, tak — de Ker-Elliot... No, a zatem ten jego dziadek?...
— Umarł z przyczyny tej pięknej kobiety, którą widzisz na portrecie.
— Ale jakiż związek może mieć ta chmurna arystokratka z panną Dunoyer?
— Ja sam pojąć nie mogę, lecz panna Teresa Dunoyer bardzo jest doń podobna.
— Ależ, mój drogi, to chyba złudzenie — słyszałem o jej młodszej siostrze, prawda, że zgoła jeszcze małej... To jakieś urojenie!
— Ależ słowo ci daję! Tak podobna, że nawet ma taką samą brodawkę nad lewą brwią.
Markiz zamyślił się, wpatrując się w piękne rysy złego ducha bretońskiego rodu. Po chwili, począł znowu mówić:
— Ha, to zaczyna być bardzo romantyczne... Ale to doprawdy równie dziwne... przypominam sobie niejedno, że i ja widziałem kogoś podobnego do tego portretu... ale kiedy, gdzie?... Żebyś mnie zabił, nie zdołam powiedzieć... Ale porzućmy to doszukiwanie się podobieństw... Krótko mówiąc, Dunoyer ma śliczną córkę, podobną do twojej prababki — i zamierzasz ją wykraść...
Hrabia jakby spoważniał.
— Nie wiem — zaczął — dlaczego — panna Teresa — bo tak ma na imię — nie chciała zejść na obiad, kiedy przyszedłem, chociaż pan Dunoyer posłał po nią, dzięki jej siostrze, najnieznośniejszemu dzieciakowi pod słońcem, dowiedziałem się, że była na pokucie, co się jej często przytrafia — wogóle, wyniosłem wrażenie, że tę starszą córkę uważają w domu za ciężar. Cóż mam jeszcze do powiedzenia — postawa, ułożenie, wyraz twarzy Teresy, zdradzają jakby lepsze pochodzenie i... nawet posądzam starą Helvirę... czy przypadkiem nie zgrzeszyła przed siedemnastu laty... To bardzo ciekawe, bo właśnie w owym czasie bawił w Paryżu czas jakiś mój wuj, już nieżyjący markiz de Senonges.
— Ach, widzę, mój kochany, że może wpadłeś na właściwy trop! — zawołał markiz. — Kiedy ci mówiłem, że portret babki kogoś mi przypomina, myślałem właśnie o markizie de Senonges, tylko nazwiska zapomniałem... W istocie, był to piękny mężczyzna i, pamiętam, nazywano go Richelieu’m mieszczańskiej epoki. Prócz tego, w epoce wojen Cesarstwa odznaczył się świetnie i doszedł do rangi, pułkownika, o co trudno było w tym czasie rodowemu arystokracie.
— O, to ten, markizie.
— To tylko można mu było zarzucić, że zewnętrznie robił zawsze wrażenie oficera z opery komicznej; tak, zawsze wyglądał na Sain-Lion‘a, albo Saint-Ernest‘a[6], wogóle był to typ pułkownika, od huzarów, słabej głowy, ale tęgiego sercem i ramieniem. Pamiętam — D’Autin[7] szalało za nim i małżonki finansistów wydzierały go sobie. Co się z nim potem stało, zgoła nie wiem.
— I ja nie wiem — na długo przed przewrotem lipcowym wyjechał do Texas i odtąd nie mieliśmy od mego żadnej wiadomości.
— Jeżeli tak, no to jesteś przez pana de Seuonges krewnym tej pięknej, jak anioł Teresy i masz do niej tem większe prawa. No, ale wracając do twego opowiadania, cóż było dalej?
— Początkowo Teresa nie patrzyła na mnie; kiedy próbowałem do miej mówić, odpowiadała mi obojętnie, półsłówkami. Po obiedzie przybyło kilka osób, sprowadzonych zapewne dla pokazania mnie; byłem prawdziwą sensacją tego wieczoru. Potem ta, jak słusznie powiadasz, nienajnowsza Helvira usiadła do fortepianu, a ja wdałem się w rozmowę z tym nieznośnym dzieciakiem, z tą jej głupią i przemądrzałą młodszą córeczką... zgoła do swej siostry niepodobną...
— Nie rozmawiałem dotąd z Teresą, ale, nie wiem, dlaczego, pomyślałem sobie odrazu, że ta dziewczyna musiała czytać dużo romansów jest to jedyna ucieczka dla dziewcząt, czujących się źle w domu; spytałem dziecka, czy jej siostrzyczka dużo czyta. W istocie, okazało się, że Teresa czyta bardzo dużo, dowoli wybierając sobie w bibljotece ojca. Bibljoteka ta była otwarta, na pokaz zapewne i mieściła się tuż obok salonu; wszedłem tam — półki były pełne, i odrazu dostrzegłem Rousseau’a, Voltaire’a, Dideriot’a, Marivaux, Le Sage’a Byrona... istotnie, ładny ma zbiór.
— No, no, to ta twoja, Teresa musiała sobie główkę naładować!
— I ja tak sądzę... Przeglądając bibljotekę, dostrzegłem, że w pełnem wydaniu dzieł Chateaubriand’a brakowało René‘go... A zatem Teresa musi go czytać, czytać i być pod wpływem tego melancholijnego poematu prozą, niewątpliwie uwielbia Shaktas’a[8], lub samego René’go. Niestety, nie mam kwalifikacji ani na jednego, ani na drugiego — stąd też zapewne potraktowała mnie tak zimno, nieżyczliwie niemal. Cóż o tem powiesz, markizie?
— No, no, nieźle wszystko wziąłeś w rachubę... no, mów dalej.
— Szczęściem, gdy znów siadałem do stołu, byłem tak zainteresowany Teresą, z powodu jej niezwykłego — nie wiem, czy tylko fizycznego, podobieństwa do mojej prababki, że przez chwilę przestałem nawet emablować tę podstarzałą Helvirę. Roztargnienie moje mogłem przypisać melancholijnemu dumaniu pod wpływem odkrycia, że Teresa rozczytuje się w René’m. Potem znowu powróciliśmy do salonu i stara Helvira znowu zaczęła torturować fortepian. Po kilku pompatycznych pochwałach jej problematycznego talentu, zbliżyłem się do córki. Teresa siedziała właśnie w rogu salonu; była smutna i zamylona. Zanudzałem ją tak długo, aż musiała wejść ze mną w rozmowę, którą zręcznie naprowadziłem na literaturę. Teresa zapytała mnie z pewnego rodzaju powątpieniem, czy wogóle jestem w tej dziedzinie oczytany. Odpowiedziałem, że wogóle czytam bardzo mało, ale pewne, ulubione dzieła odczytuję, po kilka razy — naprzykład Nową Helvirę, albo René‘go. — Co, pan czytuje Renégo? — zawołała, prawie z gniewem, jakby sądziła, że nie jestem zdolny zrozumieć tego utworu, tak pełnego poezji.
— Tak, oczywiście — odpowiedziałem — ale dlaczego właściwie tak się pani zdziwiła? — Biedna dziewczyna, tak jest dziko wychowana i tak dziwacznie nastrojona, że mi odpowiedziała:
— Ja się nie dziwię, lecz smucę.
— O René’go — rzekłem z uśmiechem.
Domyśliła się, że ją zrozumiałem i zasmuciła się jeszcze bardziej. Po chwili smutnego milczenia, znowu zacząłem:
— René jest mniej okrutny od pani — chociaż jestem tego niegodny, łaskawie mnie przyjmuje, pozwala się kochać i nie gardzi nieszczęśliwym, który skazany jest na życie w wirze świata.
— Wiesz co, ale ta Teresa powinna była na to parsknąć śmiechem.
— Co też i uczyniła.
— Ależ to pyszne! Wiesz co, ta dziewczyna zaczyna mnie interesować.
— Parsknęła śmiechem, ja zaś, po kilku jeszcze wyrazach, nic już nie znaczących, wyszedłem, głęboko zadowolony z tej odznaki lekceważenia panny Dunvoyer. Jedno z dwojga: albo sądziła, że mnie skonfundowała, co zawsze sprawia kobiecie przyjemność, albo też żałowała swego wyrażenia, co zapewne uczyniło mnie bardziej interesującym dla niej.
— Niech i tak będzie; do tej chwili jednak nic w tej całej historji nie widzę nadzwyczajnego, chyba zręczność, z jaką prowadziłeś całą tę grę — istotnie niepospolitą — no, ale nic pozatem.
— Cierpliwości, markizie kochany, posłuchaj dalej... Uderzyły mnie wyrazy tej podstarzałej Helviry przed obiadem do lokaja: powiedz mojej córce, żeby zeszła. A zatem Teresa nie mieszka razem z rodzicami! Dzięki temu nieznośnemu dzieciakowi, jej siostrze, dowiedziałem się, że obydwie siostry, razem ze swoją mentorką, chudą angielską śmiercią, miss Hubert, zajmują trzecie piętro. Jest to dom ogromny, sądziłem więc, że zawsze w nim są jakieś mieszkania do wynajęcia i, rzeczywiście, wychodząc, dostrzegłem we drzwiach wchodowych kartkę, że są dwa wolne pokoje na czwartem piętrze na tych samych schodach — o piętro wyżej.
— Ależ to się składa świetnie!
— Nazajutrz już mój tapicer wynajął i umeblował to mieszkanko rzekomo dla niejakiego pana Bernard, mieszkającego na prowincji i często bawiącego w Paryżu za interesami. Trzy tygodnie dopiero mijają od mej pierwszej rozmowy z Teresą, o której ci opowiedziałem, a już teraz przeczytajmy list, który bankierówna wręczyła mi ukradkiem wczoraj, gdy znowu bawiłem u jej czarującej mamy.
— Ach, pokaż, pokaż.
Pan de Montal podał list markizowi, który odczytał go głośno:
- „Serce bije mi gwałtownie, a ręka drży... Och, Boże, Boże, istotnie, bardzo źle postępuje lecz polegam, panie, na twoim honorze i proszę zarazem, abyś więcej do mnie nie pisał. Mimo, że bardzo zręcznie przesyłasz swe listy, zawsze drżę... Ach, dlaczegóż przyjęłam pierwszy bilecik... dlaczego go przeczytałam?... Jeszcze raz zaklinam cię, panie, nie pisz do mnie więcej, a przedewszystkiem, nie przepędzaj całych dni w tem mieszkaniu, które wynająłeś tuż nad nami... Mój Boże, gdyby się dowiedziano, że tu mieszkasz byłabym zgubiona! Wierzę ci, wierzę, że jesteś z mojej przyczyny nieszczęśliwy... mówisz, że mnie kochasz, wierzę ci, wierzę, nie chcę nawet, abyś mi udowodnił to przez szukanie samotności, przez oddalenie się od świata i jego powabów, tak przyjemnych dla ciebie zapewne... Mówiłeś, że wyrzekłeś się tej ślicznej aktorki — mój ojciec mówił to samo, choć nie domyślając się przyczyny... gdyby nie to, nigdy nie pisałabym do ciebie; powiadasz, że samotność przyjemna jest dla ciebie, bo cię przybliża do mnie, że to szczęście wystarcza ci w zupełności, że nie pożądasz, niczego więcej i że, gdybym ciebie kochała, nie żądałbyś niczego; później dodajesz, że pewna tajemnica nie pozwala ci zapytać mnie, czy cię kocham. Kiedy tak.. na co pisać, że mnie kochasz...“
— Biedaczka... ona mnie naprawdę interesuje — rzekł pan de Beauregard z uśmiechem, przerywając czytanie bileciku. — Co za czarująca naiwność... a i styl, zgoła nie pasujący dla córki tej podstarzałej zalotnicy.
— Czytaj dalej, markizie.
- „Powiadasz, że to okropna tajemnica? Jakaż to tajemnica? Dlaczegóż dotąd nie napisałeś mi o niej w długich swych listach?... Tajemnica i wciąż tajemnica?
- Mój Boże, nie spałam noc całą, tak mnie myśl o tem dręczyła... Wczoraj u mojej matki, byłeś tak smutny, tak zmieniony na twarzy! Ileż musiałam zadać sobie przymusu, aby się pohamować od łez. Powróćmy do siebie, rozpłakałam się okropnie... Miss Hubert jest bardzo złośliwa i wcale jej ufać nie można.
- „Och, Boże, Boże, nie opuszczaj mnie! Rodzice są dla mnie bardzo surowi — ach, gdybyś pan wiedział, jak oni są niepodobni do innych rodziców... Gdyby nie to... Ale na co się to przyda, na co o tem pisać — przecież pan ma jakąś tajemnicę, która nie pozwala panu spytać, czy ja pana naprawdę kocham?
- „Raz jeszcze... pozwalam pisać do mnie, ale pod tym warunkiem, że mi powierzysz tę dziwną tajemnicę i już więcej nie będziesz smutny.
- „Skarży się pan, że nie patrzę na pana, gdy spotykamy się u mojej matki... czyżbyś chciał, żebym przy wszystkich płakała?... Jest w twojej twarzy coś tak smutnego, że patrząc na nią, nie mogę powstrzymać łez. Mówiono mi o panu, że jest pan tak roztrzepany, tak wesoły, że przy pierwszej naszej rozmowie zastanawiałam się, w jaki sposób możesz rozczytywać się w René’m... ale mi już to przebaczyłeś, nieprawdaż?
- „Tak, ty możesz rozumieć René’go, wczuwać się weń całą duszą... Mój Boże, tyle mam ci do powiedzenia, a ty zdajesz się unikać rozmowy ze mną. Wczoraj mamusia zostawiła nas przypadkowo samych — tyś nie rzekł wtedy ani słowa, tylkoś patrzał w milczeniu, tak czule, tak słodko, że muszę znowu pisać do ciebie, bo mi się zdaje, że widzę cię przy sobie, że stoisz tu i patrzysz na mnie. Miałeś tak zasmucone oblicze... ale chyba rozchmurzysz je już, bo nie będziesz mnie więcej narażał, abym do ciebie pisała... to jest źle, bardzo źle i bardzo niebezpiecznie!
- „Nic wiem teraz, czy mi starczy odwagi dla zaniesienia tego listu pod twoje drzwi, jak mi zaleciłeś... Och, gdyby mnie miał kto zobaczyć!... Mój Boże, jakże wielki występek popełniłam! Czemuż brak mi zaufania do mojej matki i czemuż nie mogę się zdobyć...“
— O, markizie — rzekł pan de Montal — możesz jeszcze dojrzeć ślady łez.
— Tak, mój drogi, kilka wyrazów zalała ta rosa niebiańska. — O, mamy jeszcze i małe post scriptum: po przeczytaniu, spal. — Kiedy Teresa wślizgnęła się lekko, i aby ten list podrzucić, zapewne otworzyłeś raptownie drzwi i ujrzałeś ją?
— Ach, markizie, nie jestem przecież zakochanym sztubakiem z liceum! Przecież coś podobnego spłoszyłoby ją conajmniej na piętnaście dni.
— A więc jej nie widziałeś? Czyżbyś pozostawił drzwi zupełnie zamknięte?
— Tak, zupełnie. Przedtem radziłem Teresie, aby miss Hubert wraz z siostrą wprawiła na obiad a sama odważyła się...
— Brawo! Otóż, co się nazywa myśleć zawczasu o przyszłości; niewinne przyzwyczajenie ludzi doświadczonych. Ale cóż dalej, uczniu mój drogi?
— W istocie, skoro odezwał się dzwonek, który oznajmia, że za pół godziny będzie śniadanie, pobiegłem na czaty; drzwi od mieszkania na trzeciem piętrze były otwarte — nieznośne dziecko, wraz z miss Hubert zeszły na obiad — słyszałem, jak stąpały; w kilka minut potem usłyszałem lekki chód Teresy — wchodziła na schody ku mnie, chwiejąc się na każdym stopniu. Przyłożywszy oko do dziurki od klucza, widziałem ją doskonale: rozglądała się niespokojnie dokoła, potem wspięła się na palcach i wzniosła swoją piękną główkę... słuchała, oddalała się i zbliżała do moich drzwi. Wreszcie, po długich wahaniach, jakby mówiąc: losy rzucone, wsunęła list pod drzwi... Gdy się podniosła, była mocno zapłoniona, nogi jej drżały i musiała się oprzeć o poręcz — w tej chwili twarz jej malowała gwałtowne przypływy śmiałości i obawy, dumy i poniżenia, trwogi i niepokoju... Nagle na pierwszem piętrze dał się słyszeć krzykliwy głosik jej siostry... zadrżała... lekko, jak nimfa, zsunęła się po schodach, unosząc niecoś suknię, aby nie szeleściła i przez chwilę mogłem obserwować piękną nóżkę... następnie zgrabną figurkę, a wkońcu tylko białą szyję i gęste włosy... wreszcie znikła, a wtedy.
Opowiadanie pana de Montal przerwał lokaj, wchodząc i oznajmiając nową wizytę — pana kapitana spahisów de Roches.
Na dźwięk nazwiska kapitana, wyraz nienawiści wykrzywił na chwilę rysy markiza; jednakże pan de Montal nie spostrzegł tego gwałtownego wzruszenia swego przyjaciela, bo właśnie był się odwrócił, aby schować portret prababki, ów portret, tak dziwnie podobny do rysów Teresy, a zarazem do fatalnego portretu z dalekiego zamku baronów de Ker-Elliot.
- ↑ Hrabia Ludwik Lauraguais (1733 — 1824) — słynny dowcipniś XVIII w., przyjaciel Dottaire‘a.
- ↑ Aktor rzymski.
- ↑ Nowa Helwira — jeden z najgłośniejszych romansów J. Rousseau‘a.
- ↑ Gra słów, niemożliwa do przetłumaczenia — Le renard, znaczy lis.
- ↑ Z łacińskiego: raptus pnellae — porwanie panny.
- ↑ Figury oficerów z popularnych wodewilów.
- ↑ Jedna z najelegantszych ulic Paryża, siedziba bogatych finansistów.
- ↑ Bohater René’go, indjanin.