Czarny miesiąc/Tom I/Część pierwsza/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Czarny miesiąc
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1930
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Thérèse Dunoyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
ZAPROSZENIE.

Kapitan de Roches:, był to kapitan spahisów[1], ślicznej postawy, wysoki, wysmukły, ogorzały, z czarną brodą i o ślicznych, białych gębach; miał nie więcej, niż trzydzieści lat. Nie można sobie wyobrazić piękniejszego mężczyzny, niż ten oficer we wschodnim, służbowym ubiorze — dnia tego wyglądał jeszcze wytworniej, niż zwykle.
Kapitan de Roches był nietylko walecznym żołnierzem, ale i ozdobą armji francuskiej pod każdym względem. Był to charakter szczery, otwarty, dobry kolega, wyśmienity strzelec, szlachetny gracz, co zaś do kobiet, to łączył swe duże obycie i doświadczenie uwodziciela, z wyjątkową dyskrecją i szlachetnością.
Kapitan, wszedłszy do przedpokoju, zaczął odrazu mówić, zanim dostrzegł markiza:
— Witaj, hrabio! — Czy wiesz już o nowej sprawce markiza?...
Nagle spostrzegł go i urwał — udał zadziwianie, postąpił naprzód i, ściskając mu rękę, rzekł:
— A więc to nieprawda?
— Co takiego zapytał de Montal z zaciekawieniem.
— No, ten dzisiejszy jakoby pojedynek markiza — odpowiedział spahis.
— Co pojedynek?... Toś ty miał dziś pojedynek, markizie — zapytał pan de Montal.
— Cóż to zmów wielkiego! Także nowinę powiedział! Przecież jeszcze trzy godziny nie minęły, jak zabiłem tego pułkownika Koellera.
Poczem dodał, obracając się do kapitana:
— A jakże się miewasz, Beduinie?
— Doskonale — odrzekł kapitan — tylko nasz markiz ma zwyczaj tak szybko i dobrze wszystko załatwiać. Ale dlaczegóż, markizie, nie wziąłeś mnie ma świadka?
— Albo mnie? — zawołał pan de Montal.
— Bo Beaudricont i Saint-Lua byli obecni właśnie podczas mego incydentu z Koellerem; odrazu miałem cały komplet ma miejscu.
— Ach, markizie, doprawdy, niema okoliczności, w której nie mógłbyś nam wszystkim za wzór służyć — wołał pan de Montal. — Co za zimna krew! Wyobraź sobie, kapitanie, przecież nasz markiz od godziny już rozmawia sobie ze mną swobodnie, jakby nigdy nic, a przecież przed trzema godzinami mógł zginąć!
— Cóż dziwnego — alboż jestem piętnastoletnim kadetem — alboż mój pierwszy pojedynek — a wreszcie, cóż mam innego robić?...
— Ale z jakiego powodu doszło do pojedynku? — zapytał de Montal.
— Właściwie nie było żadnej przyczyny. Koeller przechwalał się swemi pojedynkami tak bezczelnie, aż się wkońcu rozgniewałem.
— Prawda — już go nieraz napominałeś, markizie — ale on nawet nie raczył zwrócić na to uwagi, choć niby cię szanował.
— No i wczoraj znowu zaczął w bardzo niesmaczny sposób naigrawać się z tego biednego Armeutiéres, którego też zabił.
— Z tego dziecka, które, Bóg wie, poco, wyzwał — rzekł de Montal z oburzeniem.
— I mnie to też oburzyło, i to tak, że aż ubliżyłem pułkownikowi; w rezultacie dziś rano odbył się pojedynek i po paru minutach zabiłem go na miejscu... No, ale mówmy już o czem innem.
— Ach, markizie, cokolwiek zbyt już nierozważnie, jak na człowieka żonatego, postępujesz — zauważył z niepokojem de Montal.
— A propos żonatego i żony, mój kochany Beduinie — czy nie byłbyś łaskaw zacząć się trochę umizgać do mojej żony? — rzekł markiz. — Szczególny z ciebie człowiek — na ostatnim balu maskowym przedstawiłem cię markizie w całym blasku twego orjentalnego stroju — znasz ją zbliska już że dwa miesiące, a odnosisz się do niej tak obojętnie że nawet ona, przy swych przesądach, uważa, że jesteś nudny.
— Jakto, markizie — alboż nie dostrzegłeś jeszcze, że des Roches jest zakochany w pani de Beauregard po uszy i lęka się, aby daremnie trudów nie poniósł — śmiał się de Montal.
— Oszalałeś! — odpowiedział kapitan, śmiejąc się na głos. Jeżeli mam się przyznać, markizie, to pani de Beauregard jest dla mnie zanadto purytanką. Ja mam ton rzeczywiście nieznośny — kobiety z lepszego towarzystwa onieśmielają mnie i tak przy nich głupieję, że wkońcu słowa powiedzieć nie umiem. Ilekroć mam przyjemność widzenia markizy, stale — oglądam się na zegar, albo gapię się na tapety, czekając z upragnieniem końca wizyty, oby najrychlejszego — i to zapewne czyni mię nieznośnie nudnym, jak słusznie zupełnie powiada twoja małżonka.
— Nie wierz ani jednemu jego słowu! — wesoło zaśmiał się markiz. — Niema nikogo niebezpieczniejszego, nad tych, co mówią, że kochają się tylko w kobietach rozwięzłych; biedni mężowie wierzą w to i niejeden mówi do żony: czy uwierzysz moja droga, że des Roches naprzykład, taki piękny mężczyzna, kocha się tylko w gryzetkach i tem podobnych? — Na co żona omal nie odpowiada z mimowolnem oburzeniem:
— Ależ, mój panie, za kogo mnie uważasz, mnie? To jest niesłychane ubliżenie!
Wesołą rozmowę przerwał lokaj, przynosząc nową kartę wizytową.
Pan de Montal odczytał głośno:
— Baron Ewin de Ker-Elliot!
— Bretończyk, szuan, bretończyk z krwi i kości! — zawołał markiz. — A więc dzika kaczka wylazła wreszcie z trzciny?
— Poproś pana barona, aby wszedł — rozkazał lokajowi gospodarz.
Lokaj wyszedł.
— Czy to kto z prowincji? — zapytał z uśmiechem kapitan spahisów.
— Tak — i pierwszy raz przybył do Paryża — odpowiedział pan de Montal, również się uśmiechając.
— Ależ to wybornie! — zawołał markiz. — Jakże to się świetnie składa — zaraz zabierzemy go ze sobą na kolację!
— Dziś? — zapytał de Montal.
— Tak, dziś właśnie przyszedłem ciebie zaprosić, a stąd iść do ciebie, Beduinie. W samą porę się tu zjawiłeś.
— Dziękuję — ale co za pomysł... kolacja w dniu pojedynku...
— A cóż w tem osobliwego?... Przytem, mam pewną ważną przyczynę do tego i, jeżeli jesteście moimi przyjaciółmi, nie odrzucicie chyba mego zaproszenia. No, ale gdzież ten szlagon?
W tejże chwili wszedł Ewin.
Musimy sobie przypomnieć, że Ewin był to człowiek, mimo znakomitego pochodzenia, w gruncie rzeczy prosty, pobożny, dobry, przytem marzycielskiego usposobienia; że umysł miał bardzo słabo wykształcony, lecz charakter stały i silny, duszę ognistą i wzniosłą, odwagę spokojną, lecz pewną siebie — nadto zaś, że jest to wiejski szlachcic, zupełnie obcy miejskim zwyczajom i paryskiemu zepsuciu, które zawsze przejmowało odrazą. Krótko mówiąc, był to godny uczeń poczciwego klechy od ś-go Marcina, ex-oficera dragonów, de Keronëllen‘a.
Zewnętrznie Ewin nie prezentował się zgoła śmiesznie, ani po szlagońsku: miał surdut granatowy, zapięty aż pod szyję, ma szyi czarny fular, włosy ostrzygł krótko; gęsta, czarna broda nadawała mu postawę surową i męską.
Patrząc prosto w twarz modnym paniczom, Ewin nie doznawał żadnej bojaźni; przedstawił się w sposób niewymuszony, z pewną wyniosłością, lecz zupełnie grzecznie, choć zimno.
Przypomnieliśmy czytelnikom główne rysy charakteru Ewina, aby łatwiej można było zrozumieć, co się w nim dziać musiało, gdy słyszał rozmowę tych zepsutych modnisiów.
Skoro tylko lokaj wymienił nazwisko Ewina, gospodarz wybiegł na jego spotkanie; kapitan des Roches podniósł się i zapalił cygaro, jedynie markiz siedział dalej w fotelu, ciekawie przyglądając się młodemu, lecz poważnemu bretończykowi.
— Jakże się cieszę, że cię znowu oglądam, mój kuzynie! Ksiądiz de Keronëllen nie wspominał mi, żebyś miał tak prędko przybyć! — mówił pan de Montal, serdecznie ściskając rękę krewniaka. Pisaliśmy już, że żywił doń wielką sympatję.
— I w istocie, wcale się tego nie spodziewałem, ale nieprzewidziane interesy...
— Jak dawno tu jesteś?
— Dwa dni; po przybyciu, byłem nieco niezdrów i dlatego nie odrazu cię odwiedziłem.
— Szczerzę tego żałuję — rzekł pan de Montal, poczem, zwróciwszy się ido markiza, mówił, przedstawiając mu swego kuzyna:
— Ewin baron de Ker-Elliot, z Treff-Hartlog, bliski mój krewny.
Pan de Beuregard podniósł się: z szacunkiem skłonił się nowemu gościowi.
Pan de Montal zakończył prezentację, zwracając się z kolei do Ewina:
— Pan kapitan spahisów des Roches, mój stary przyjaciel.
Kapitan również się skłonił.
Wszyscy usiedli z powrotem; nastąpiła chwila milczenia, którą pierwszy przerwał markiz, zwracając się ku Ewinowi i mówiąc doń z wytworną, szczerą serdecznością i szlachetnością, prawdziwie wielkopańską, sobie tylko właściwą:
— Wybacz mi pan, ale zrobię panu pewną propozycję, może niegrzeczną, ale szczerą, którą mi, jako prawy Bretończyk, wybaczysz chyba. Twój kuzyn, kapitan des Roches i kilka moich przyjaciół mają spędzić wieczór u mnie, czy nie byłbyś łaskaw nam towarzyszyć? Możesz tam zawrzeć sporo znajomości wśród owej złotej młodzieży, której mam honor być wodzem.
Ewin zanadto dobrze był wychowany, aby miał odrzucić zaproszenie, mimo, że nie zbyt szło mu w smak, więc odpowiedział:
— Ależ, z miłą chęcią: przytem, pozwolę sobie złożyć podziękowanie, zarówno panu, jak memu krewnemu za ten zaszczyt, który mi pan czynisz.
— I słusznie pan mówisz,, bo dzięki niemu mamy honor znać pana i dzięki niemu mogliśmy zgóry znać przymioty pana.
— A tyś potwierdził me zdanie, mój kuzynie — dodał pan de Montal.
— Na honor, panowie — rzekł wesoło Ewin — jako Bretończyk, gotów jestem wszystkiemu wierzyć.
— I bardzo słusznie — odpowiedział przyjaźnie markiz — pańska szczerość i nam się udziela i dlatego, pozwolisz, że będziemy kontynuowali zaczętą rozmowę.
— Ależ, markizie... zaoponował pan de Montal, lękają się złego wrażenia, jakie rozmowa, w guście dotychczas prowadzonym, może sprawić na przybyszu.
— Alboż będziemy co złego mówili? — zdziwił się markiz, domyślając się, o co gospodarzowi chodzi. — No, jak się panu podoba nasz Paryż... czy jego widok odpowiedział pańskim oczekiwaniom? Czy jego szataństwa za godne siebie i jego uważasz?
— W rzeczy samej, panie, we wszystkiem zgadzam się z panem i, podobnie, jak ty, lękam się rozmowy na ten temat.
— Masz pan słuszność, wybacz pan więc, że będę mówił dalej z moimi przyjaciółmi, a i pan chyba będzie łaskaw przyłączyć się do naszej rozmowy, choć mało cię to wszystko będzie obchodziło... bo głównym przedmiotem będą kobiety... najzłudniejsze zalotnice pod słońcem...
— A więc na tem przyjęciu będą i kobiety! — zawołał des Roches.
— Kapitan udaje cnotliwie zdziwionego... przymawia mi, że przecież jestem już żonaty — rzekł poufale markiz do Ewina. — A propos, jeżeli pan będziesz tak łaskaw, to pozwolę sobie przedstawić pana mojej żonie, przyjmuje co środa.
— Ależ, panie... — odpowiedział Ewin nieśmiało, kłaniając się.
— Czuję się w obowiązku uprzedzić pana, że markiza ma dopiero osiemnaście lat i jest piękna, jak anioł; tylko pilnuj się, żebyś się w niej nie zakochał, bo doprowadzisz do pasji kapitana, wściekłego, jak tygrys, który kocha się w niej namiętnie, choć się z tem kryje.
— Niech pan nie wierzy markizowi! Przecież on tylko żartuje sobie ze mnie, swoim zwyczajem; na nieszczęście, ja kocham się tylko w kobietach niższego stanu, a pani markiza zbija mnie z tropu swoją majestatyczną miną; nie mam szczęścia jej się podobać i markiz bez litości ze mnie żartuje.
— No, to są wykręty — odparł pan de Beauregard, nadal zwrócony do Ewina — jeżeli pan zainteresujesz się moją żoną, to nie wierz panu des Roches i miej się przed nim ma baczności. Prócz tego, zapoznasz się dziś na kolacji z niejakim panem Labyrynthe‘m, który też się kocha w markizie; nie wiem tylko, czy można go uważać za godnego rywala. Cóż o tem powiesz, kochany Beduinie?
— Ach, mój markizie, gdybym był na tyle szczęśliwy, że musiałbym być zazdrosny o wielbicieli markizy, to lękałbym się doprawdy pana Labyrynthe... Jakto — poeta, świeży jak róża majowa, deputowany, prawa ręka ministrów i jeden z najserdeczniejszych przyjaciół pana de Montal!
— Przepraszam — rzekł markiz do Ewina — wszystko to prawda, ale... Pan Labyrynthe dedykuje swoje gładkie wiersze markizie, ale bynajmniej przecież nie rządzi Francją, tymczasem ty, kochany kapitanie, wojujesz za nią, a kobiety lubią wojowników.
— Niech i tak będzie, markizie. Nie wdajemy się w cudze sprawy — wtrącił de Montal.
— Masz słuszność, to nawet źle z mojej strony — kłócić między sobą rywali, jakby mnie to miało coś obchodzić. Lepiej pomówmy o nimfach naszego dzisiejszego wieczoru... Będziemy zatem mieli przedewszystkiem pannę Różę i jej siostrę, Herminję — znacie je przecież dobrze.
I dodał, zwracając się do Ewina:
— Panna Róża jest to osoba wielce zasłużona w balecie i w akademji muzycznej; panna Herminja, jej siostra, gra niemniej ważną rolę w małych teatrach; obydwie należą do mnie. Otóż, jeżeli pan pozwolisz, odrazu wprowadzę pana w dwa światy: pani de Beauregard będzie stanowiła świat wielki, a panny Róża, Herminja i kilka innych — półświat.
— A kto jeszcze będzie, markizie? — zapytał pan de Montal.
— Będziemy nadto mieli najzłośliwszą, najbezczelniejszą, prawdziwą siostrę djabła — Serpentine.
— Imię, które dużo mówi[2] — uśmiechnął się Elwin.
— To tylko jej przydomek — wyjaśnił pan de Montal — w istocie nazywa się Adelina Clermont, ale, jak słusznie określił markiz, jest to piekielna istota, prawdziwy — szatan, dla którego nie masz nic świętego — ni Boga, ni pana.
— A przy tych djabelskich przymiotach piękna, jak anioł — dodał kapitan.
— Ach, zapomniałem jeszcze o Klarysie Harlowe i o greckiej piękności! — przypomniał sobie markiz z pośpiechem.
— No, jeżeli przezwisko Serpentine’y dużo da je do myślenia, to miano Klaryssy Harlowe nasuwa pewne romantyczne wspomnienia[3] — uśmiechnął się Ewin.
Obecni spojrzeli po sobie z ukrywanem zdziwieniem; jednak ten szlagon, szuan nie był tek nieoświecony, jak się tego spodziewali.
— Ach bądź pan spokojny — roześmiał się markiz — to romantyczne miano otrzymała dla żartu, dlatego właśnie, że stanowi prawdziwe przeciwieństwo swego wielkiego, tragicznego pierwowzoru. Klaryssa Duval jest to sobie głupiutka, wesoła aktoreczka, zgoła nie troszcząca się o jutro i nigdy nie łamiąca sobie głowy nad tem, kogo sobie będzie musiała złapać za tydzień... chociaż kończy już drugi miljon lorda Fitz Herald. Co do owej greckiej piękności, jest to istotnie klasyczna piękność, bez której najświetniejsza kolacja straciłaby swój urok. Tak, trzy tu ostatnio wymienione, zawsze są niezbędne: Serpentina z powodu ¡siwego dowcipu, Klaryssa Harlowe, z powodu swej niefrasobliwej wesołości i głupoty, a ta grecka piękność, jako uosobienie wdzięku — w towarzystwie takich trzech gracyj, trudno doprawdy o nudy. Co do panny Róży, będącą moją własnością i dzielącą me... serce ze swą siostrą Herminją, to obydwie są głupie, jak kuropatwy, ale to nic nie szkodzi — i głupota bywa czasem zabawna.
— A z mężczyzn, markizie?
— Z mężczyzn... obecni posiadacze tych dam — Saint-Luce — adorator Serpentiny, Beaudricourt — greckiej piękności, lord Fitz-Gerald — Klaryssy Harlowe; prócz tego: major Brown, książę de la Cerda, książę Castelli — cudzoziemcy, no i koniec. Ach... zapomniałem o panu Flores, amerykaninie, krewnym mojej żony, młodym irokezie, który zaczyna się otrzaskiwać ze światem... ale, słowo daję, dopiero ten dzikolud oczy wytrzeszczy!
— Podobnie zresztą jak i ja, panie markizie — wesoło wtrącił Ewin.
— Ależ bynajmniej, panie baronie — odpowiedział przyjaźnie król złotej młodzieży — przecież twój kuzyn wytłumaczy ci wszystko, będziesz tylko patrzał i słuchał, co innego, że będziesz nieźle olśniony.
Markiz, podniósłszy, się po tylu słowach, rzekł do gospodarza:
— A zatem, o wpół do ósmej, zgoda, panowie?
— A gdzie, markizie?
— W Pierre Cancale[4], gdzie chcecie, aby żonaty mógł spędzać wieczory?
Poczem dodał, zwracając się do Ewina:
— Ach, jakże nędznego nabierze pan wyobrażenia o naszych kawalerskich spelunkach! Co za szkoda, że nie można w ciągu kilku godzin sprowadzić z Londynu całego Clavendon-Hotel’u... słów daję, daleko nam jeszcze do Londynu, do angielskiego komfortu... Spodziewam się jednakże, że będzie miał pan trochę pobłażliwości... zato udzielę panu pełnej satysfakcji, przedstawiając się markizie de Bauregard. No, do widzenia, Montal... ale, dokąd to śpieszysz, kapitanie? Czy pozwolisz, abym wyszedł wraz z tobą?
— Umówiłem się z Saint-Luce na partyjkę — odpowiedział des Roches.
— No, to idę z tobą — odrzekł markiz, poczem, ukłoniwszy się Ewinowi, wyszedł wraz z panem des Roches.
— No, jak ci się podoba markiz? — zapytał hrabia kuzyna po ich wyjściu?
— Dużo słyszałem od mego nieboszczyka ojca o dawnych panach z czasów naszych wielkich królów, o ich dworności, wykwintności, o ich dowcipie i manierze odnoszenia się do żon; pan de Beauregard robi wrażenie ich żywego portretu. Co za wspaniałość, co za maniery, a zarazem humor!...
— Czy wiesz, że on przed trzema godzinami zabił przeciwnika w pojedynku?
— On, co?... — przeraził się Ewin — i dziś wydaje kolację? — Ale wiesz co? — dodał po chwili — to też w guście naszych pradziadów...
— No... wiem, że dziś to rzeczywiście niezupełnie stosowne, ale, trzeba uwzględnić markiza: oficer, którego zabił, był wogóle niecierpiany — był to dzielny, acz dziki fechtmistrz, przytem gbur, nieludzki — parę osób najniewinniej w świecie pomordował i nikt go nie żałuje — owszem, są i tacy, co sławią markiza, że uwolnił Paryż i armję od tego grubjanina. Mimo tego wszystkiego... jednak ten wieczór rzeczywiście, dziko wygląda; markiz mówił przecież, że ma jakąś głębszą przyczynę wydawania go i gorąco nas wszystkich prosił, abyśmy zaszczycili go swą obecnością...
— I ja muszę być... dałem słowo — rzekł Ewin, z pewnem zakłopotaniem.
— Szczególną doprawdy ma ten markiz pasję do pojedynków! Prawda, że jest szalenie odważny... No, ale gdzie się zatrzymałeś, mój kuzymie, przed tym wieczorem wstąpię po ciebie.
— A, bardzo ci będę wdzięczny — odpowiedział Ewin. — Mieszkam w hotelu Palais Croissant, przy ulicy Montmatre. A teraz — dodał po chwili — zadam ci jedno pytanie w bardzo parafjańskim guście: jak mam się ubrać na ten kawalerski wieczór? Skoro masz mnie wprowadzić, boję się skompromitować cię niestosownym i śmiesznym strojem.
— Ależ możesz się ubrać jak możesz najskromniej! Jak sam chcesz; najwyżej weź lepiej tużurek zamiast surduta, a wszystko będzie w porządku... Sądzę, że interesy zatrzymają cię w Paryżu na dłużej?
— Sam nie wiem... Ksiądz Keronëllen, podczas ostatniej swej bytności w Paryżu, miał w mem imieniu podjąć znaczną sumę od mego bankiera, podobno bardzo tu znanego, Achillesa Dunoyer’a.
— Od Achillesa Dunoyer’a? — zawołał pan de Montal.
— A co, czy znasz go?
— Ależ doskonale... no, ale mów dalej...
— Nie wiedząc, że bankier ma kantor, w którym załatwia interesantów i prywatne mieszkanie, do którego przed nimi ucieka, ksiądz de Keronëllen udał się do tego właśnie prywatnego mieszkania i tam mu powiedziano, że pan wyjechał. Poczciwy proboszcz nie dowiadywał się więcej i pomnknął z powrotem, nastraszyć mnie, że mój depozyt jest zagrożony.
— Ależ to niemożliwe! — zawołał pan de Montal z mimowolnem wzruszeniem — przecież pan Dunoyer ma olbrzymi majątek; jest to jeden z najpewniejszych domów bankowych w Paryżu!
— A tak, wszyscy mi to powtarzają i jestem o tem prawie że przekonany — odpowiedział Ewin. — Pan Dunoyer nietylko mi dziś całą te sumę wypłacił, ale nadto trzy inne wypłaty, które mi się także należą, obiecał uregulować już za kilka dni.
Pan de Montal odetchnął i rzekł:
— Ależ to jakaś chwilowa zwłoka... dziwię się, skąd mogły powstać podobne plotki?
— Tak, chyba masz rację — to poprostu ksiądz, de Keronëllen narobił fałszywego alarmu... Nawet w hotelu, w którym się zatrzymałem, mówiono mi o panu Dunoyer z wielkim szacunkiem, to też oddałem mu cały ten depozyt z powrotem.
— I słusznie zrobiłeś, bo nie można sobie wyobrazić pewniejszej lokaty kapitału. Pan Dunoyer ma ogromny majątek, nie licząc kapitału obrotowego, ostatni inwentarz wykazał 4.260.000 franków.
— Co widzę, to ty dobrze znasz stan jego interesów! — zawołał naiwnie Ewin. — Szkoda, doprawdy, że odrazu nie zasięgiem od ciebie informacyj, uniknąłbym zbytecznego niepokoju i ambarasu.
— No, nie wiem napewno... ale tak mówią o nim — zarumienił się hrabia.
Ewin mówił dalej:
— Ten pan Dunoyer sprawił na minie wrażenie jaknajlepsze; na następną niedzielę zaprosił mnie do siebie na obiad.
— Na następną niedzielę? Ależ to świetnie, przecież ja jestem zaproszony na ten sam dzień; wogóle zaprasza mnie często.
— No, to się świetnie składa! Dowidzenia, mój kuzynie!
— Bądź zdrów!
— No, a wieczorem, skoro jesteś tak grzeczny, czekam na ciebie.
I pan de Ker-Elliot wyszedł, uścisnąwszy serdecznie rękę krewniaka.
Ewin do tej pary wszystkiego słuchał spokojnie, wyszedłszy jednak, uczuł, że świeże powietrze dobrze mu zrobi. To, co słyszał, poprostu wprawiło go w zawrót głowy: zwłaszcza przedmiotem jego zdumienia był ów markiz, tak dobrze wychowany, tak wesoły, talk żartobliwy — a jednocześnie — człowiek, który przed trzema godzinami popełnił z zimną krwią zabójstwo — choćby w pojedynku, ale zawsze zabójstwo. Szczególne sprzeczności w tym człowieku czyniły go dla niedoświadczonego młodzieńca jakąś osobliwością natury.
Ten markiz mówił o swej żonie i kochankach; mówił z jednakową obojętnością. Ewin słyszał wprawdzie, że taki był obyczaj „dawnych, wielkich panów“, ale jakoś nie mógł tego skojarzyć z serdecznością markiza wobec choćby jego samego. Ten człowiek, tak uprzejmy i wylany, a zarazom pełen lekceważenia i obojętności dla najbliższych, zdawałoby się, sobie istot, o tak świetnych manierach, a jednocześnie tak moralnie przewrotny, wzbudzał w Ewinie niemałą poprostu obawę, a zarazem podziw: niedawno nazwał go człowiekiem, jakby z innej epoki, epoki posągowych postaci. Pan de Montal wydał mu się bliższym, czuł doń szczerą sympatję, uważając go za otwartego i uprzejmego, choć nieco lekkomyślnego panicza.
Trzeba umieć samemu uprzytomnić sobie, jak Ewin przeszedł przez tę pierwszą próbę w paryskim świecie; jego stały, pewny charakter, zdrowy rozsądek i tak zorjentowały się we wszystkiem.
Rozum Ewina, który samotność poczynała nieco nadwątlać, odzyskiwał całą swą sprawność już w miarę, jak się oddalał od Treff-Hartlogu i wszystkie niebezpieczne rojenia i przesądy starej ojczyzny galijskich czarowników traciły nad nim moc swoją.
A już od chwili, gdy się znalazł w Paryżu, odrazu począł się doskonale orjentować; niezdrowe jego marzenia rozpraszały się stopniowo, aż po paru dniach począł uśmiechać się na wspomnienie kawału malowanej deski, który nabawił go takiego niepokoju.
Tajemnicze pojawienie się na nowo spalonego obrazu wydawało się teraz Ewinowi czemś rzeczywiście niezrozumiałem, ale zgoła niezłowróżbnem, ani nadprzyrodzenem. Myślał o projektach matrymonjalnych księdza de Keronëllen i medytował, że owe dwie jego kandydatki, chociaż nie były czarująco piękne, miały przecież swoje powaby; jedna z nich, świeża i wesoła brunetka poczynała już zajmować w sercu barona miejsce, niegdyś owładnięte przez niesamowity portret.
W tym nastroju Ewin napisał długą epistołę do swego mentora, z dodaniem kilku serdecznych słów do Les-en-Goch‘a i jego małżonki. Po przeczytaniu tego listu, pleban omal z sutanny nie wylazł z radości, zaś starzy słudzy płakali z rozczulenia, uwłaszcza, że pen-kan-ger zapowiedział rychły już swój powrót na zamek.
Pragnąc poznać nieco życie Paryża i przypatrzeć się osobliwościom miasta, zwłaszcza zaś okazałym gmachom, Ewin postanowił zabawić w nim przez dwa tygodnie; potem będzie miał co opowiadać w swej drogiej Bretanji całe życie! Jedynem, co budziło w młodym baronie niechęć, to konieczność wzięcia udziału w owym bankiecie w Pie Cancale, na który miał go zaraz odtransportować jego kuzyn. To przyjęcie zgóry już wydawało mu się monstrualną orgją.
Doprawdy, czyż warto było opuszczać samotne, surowe brzegi Anmoryki, aby znaleźć się na uczcie, wydawanej swym metresom i ich koleżankom przez człowieka żonatego, który szydzi publicznie z przywiązania do żony, szydzi z wszelkich zasad moralnych, człowieka, który dziś rano zabił w pojedynku przeciwnika? Dla młodzieńca o zasadach Ewina, musiało to być czemś koszmarnem.
Nie było atoli rady, musiał szykować się na tę recepcję Sardanapala. Idąc za radą swego przewodnika, nasz bretończyk ubrał się jaknajskromniej; jednakże wyglądał przyzwoicie i poważnie w granatowym tużurku, w białej kamizelce i z czarnym fularem ma szyi. O godzinie siódmej pojawił się wyświeżony i wymuskany hrabia; kazano zawołać fiakra i obaj kuzyni ruszyli do tajemniczego przybytku




  1. Spahisi — lekka jazda, w ubiorze orjentalnym, sformułowana przez francuzów w Algierze z pośród krajowców, lecz z francuskimi oficerami.
  2. Le serpent — wąż.
  3. Klarysa Harlowe — bohaterka wspomnianej już powieści Richardsona.
  4. Dosłownie: skała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.