Czarny miesiąc/Tom I/Część pierwsza/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Czarny miesiąc
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1930
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Thérèse Dunoyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
GOŚCIE.

Ewin i hrabia przybyli do gabinetu, przeznaczonego dla gości markiza dość wcześnie; amfitrjon jeszcze nie przybył.
W jednym z rogów gabinetu, kapitan des Roches rozmawiał z panem Labyrynthe, swoim rywalem rzekomo; tak przynajmniej twierdził pan de Beauregard.
Pan Labirynthe, poeta i deputowany, był to młody człowiek, bardzo wykształcony; blondyn, pięknej postawy, bardzo nieśmiały: na najmniejszy cokolwiek śliski żart, odpowiadał zarumienieniem się, jak panienka i z powodu tej nieśmiałości nigdy też nie pojawiał się na parlamentarnej trybunie, zato posiadał poważne znaczenie w partji rządowej, jako redaktor mów, które następnie wygłaszał potężny krzykacz, pan Roupi-Gobillon.
Pomiędzy gośćmi rzucał się też odrazu w oczy wysmukłą i pełną ruchu postawą, major Brown, anglik, przydzielony do armji króla hanowerskiego, słynny zwłaszcza z niedorzecznych zakładów., które zawsze wygrywał dzięki bajecznej wprost nieustraszoności. W całej Francji i Anglji opowiadano z szacunkiem o jednymi zwłaszcza z jego konceptów, wprost nie do wiary. Razu pewnego major znajdował się na jachcie lorda Fitz-Gerald i gwałtowny wiatr zerwał mu kaszkiet.
— Przepadł pański kaszkiet — rzekł lord, wskazując na wzburzone morze.
— Sto luidorów, że nie! — odpowiada major.
— Sto luidorów, że tak — upiera się przy swem twierdzeniu właściciel jachtu.
— Nagle major jednym skokiem znalazł się w morzu: mimo, że był ubrany, pływał jak delfini, chociaż z trudnością mógł walczyć ze wzburzonemi falami. Lord, osłupiały z podziwu, kazał przybliżyć jacht do majona, którego już siły zaczynały opuszczać; mimo to na swojem postanowił i kaszkiet odzyskał.
Mnóstwo popisów podobnego rodzaju, nadawały majorowi zasłużoną godność lwa salonowego; przytem, świetnie tańczył.
Po nim przybyli: książę Castelli i książę de La Cerda — pierwszy włoch, drugi hiszpan.
Magnat florencki, wygnany niegdyś z ojczyzny za przynależność do Węglarzy[1], wydawał się należeć do epoki Medyceuszów swoją wytwornością, wesołością i miłością swobody, która naraziła go na wygnanie z pięknego miaista Bkacjulsza. Patrząc na tego pięknego i wesołego arystokratę-rewolucjonistę, zabłąkanego w nasze smutne, szare czasy, żałowało się mimowoli owych świetnych postaci Tycjana, tak wspaniałe się zarysowujących na tle pięknych willi, o marmurowych schodach, pod lazurowem niebem, w otoczeniu czarujących kurtyzan.
Książę Castelli mógłby śmiało przestać być księciem, a zawsze należałby do szczytów społeczeństwa, jako znany muzyk-kompozytor; sam zresztą śpiewał wybornie. Kiedy przy końcu długich uczt, świece bladły w promieniach jutrzenki, głos jego, mocny i świeży, zdawał się być hymnem, witającym różowy poranek.
Oprócz zresztą Ewina — równego przecież reszcie towarzystwu wysokiem urodzeniem — i parnia Labirynthe — będącego zato niemałą figurą polityczną — wszyscy biesiadnicy markiza zaliczali się do najwyższej śmietanki arystokratycznego towarzystwa — lwów, jak ich podówczas nazywano.
Książę de La Gerda, markiz Baouavista etc. — grand hiszpański, zamieszkały w Normandji, wydawał tam ogromne sumy na wyścigi koninę, słynął też w Chantilly[2] i na Polu Marsowem. On to pierwszy wprowadził dziwaczną modę przywożenia koni na plac wyścigowy w powozach[3] — wogóile, był to niezły Oryginał, ale też lew.
Fizycznie był to typowy hiszpan wyższej kondycji: chudy, blady, ryżowłosy o rysiach, jakieby Velasquer‘owi za model posłużyć mogły; zawsze poważny, milczący — odrazu sprawiał wrażenie możnowładcy z epoki Karola V, czy Filipa IV.
Najpóźniej przybył hrabia de Saint-Luce, największy pomiędzy lwami elegant.
Młody ten człowiek był w (izbie parów[4]), młodzież arystokratyczną, zrodzoną i wychowaną w burzliwych, plebejskich czasach Cesarstwa; mów jego Izba słuchała zawsze z uwagą, niekiedy z żywem zainteresowaniem. Wymowę miał czystą i wyraźną; cechował go zdrowy, prosty rozsądek, taktowny dowcip, często ironiczny, rozumny patrjotyzm, właściwy młodzieży arystokratycznej, wychowanej w ogniu walki z demokratyczną falą — oto były najważniejsze przymioty tego młodocianego parlamentarzysty, jego zaś przynależność do lwów tłumaczyła się tem, że ten surowy prawodawca i nieubłagany arystokrata był w życiu prywatnem bardzo wesołym człowiekiem i w razie potrzeby potrafił zdobywać się na szaleńcze koncepty.
Gdyby człowiek o poważnych talentach przejawiał zawsze równie poważne usposobienie, byłby trochę zbyt nudnawy — gdyby człowiek wesoły i płochy zachowywał wszędzie te przymioty — byłoby to bardzo miłem, ale bardzo prędko stoczyłby się z polityka na wesołka. Natomiast nielada jest talentem być olśniewającym przy stole i na trybunie, sprezentować się godnie przed ministrem i przed birbantem, nie splamić swojej togi ojca narodu w rozpustnych orgjach, być zarazem poważnym z tymi, szalonym z tamtymi, robić wszystko, czego się zapragnie i spotykać się z aplauzem wszystkich — oto talent, godny wielkiego Juljusza Cezara.
Tak więc i pan Saint-Luce miał niezaprzeczone prawo do tytułu lwa.
Następny biesiadnik, pan de Beaudricourt, szlachcic z wielce starożytnego rodu, miał inne. zalety, mniej może poważne, ale niemniej ważne: oto grał znakomicie w wista i w rummel-pikietę, wogóle był to karciara zawołany; szczególną admirację wzbudzały ogromne sumy, na jakie grał; często cytowano ulubione jego powiedzenie: nie gram mniej, niż tysiąc luidorów punkt.
Jak tylko jakiś cudzoziemiec, zwłaszcza z pośród znanych z namiętności do hazardu anglików, proponował w wyższym świecie paryskim grubszą grę, natychmiast mu odpowiadano: niech pan raczy poczekać na Beaudricourt‘a — dawajcie tu Beaudricourt*a — to w sam raz dla niego okazja! — A gra w tym świecie jest chlebem codziennym: żaden wieczór, obiad, wyścigi, polowanie, nie mogą bez niej się obejść; po gali w operze — karty, po balu — karty, rano — karty, wieczorem — karty — słowem, karty z rąk nie wychodzą. Pan de Beaudricourt wyrobił się w tym świecie na prawdziwego zawodowca — obliczano dochód jego roczny z karciarskiego rzemiosła na sześćdziesiąt do osiemdziesięciu tysięcy franków i to przy przysłowiowej, nieskazitelnej rzetelności w grze i przy fenomenalnej znajomości zasad jej — zdaje się, że powody wystarczające, by i tego pana zaliczać do lwów.
I lord Fitz-Gerald miał także zamiłowanie, sobie tyłki właściwe: był to namiętny miłośnik kwiatów, z oranżerją którego mogła rywalizować ze światowej sławy oranżerją księcia Devonshire. Lord nasz posiadał całą falangę ogrodników-agentów, uwijających się po całym świecie, od Laponji do przylądka Horn i Jawy, a cała flota statków, często nawet parowych[5] zwoziła mu okazy z całego świata — to też jego kolekcja kwiatów była prawdziwym cudem — w cieplarniach zaś swoich on pierwszy wytworzył sztuczną temperaturę czterdziestu stopni w wilgoci. Coprawda, raz go omal samego nie wyniesiono z tej podzwrotnikowej temperatury, jako trupa, ale przecież podobne narażenie życia dla rzetelnych badań naukowych w każdym budzi szacunek.
Pan Alonzo Flores, krewny markizy de Beaudricourt, był najmniej wybitną osobistością w tem towarzystwie, obecność w którem zawdzięczał jedynie chyba swemu fascynującemu „burbońskiemu“ pochodzeniu — zresztą też bardzo arystokratycznemu — był to potomek jednego z pierwszych hidalgów[6], kolonistów Nowego Świata. Był to typowy młody amerykanin, dwudziestotrzyletni, o kędzierzawych włosach i wielkich zębach, mocno tępy i o nader płytkiem wykształceniu.
Takim był komplet gości markiza — przyjrzyjmy się teraz ich towarzyszkom — Serpentinie, Klaryssie Harlowe i Koradicie, owej pięknej greczynce — obie metresy markiza jeszcze nie nadeszły.
Serpentina była to wysmukła, chuda, blada szatynka, o złośliwie błyszczących wielkich, ciemnych oczach, wąskie usta i wąski nos uprzedzały o ironicznym dowcipie, zmarszczka zaś pomiędzy brwiami — o złośliwości.
Zupełnem jej przeciwieństwem była tak zwana Klaryssa Harlowe — blondynka, o bardzo białej cerze, nieco otyła, o twarzyczce okrągłej, czerwonej, o oczach jasnych, jak lazur, o rubinowych usteczkach — wdzięczna to osóbka tworzyła wprost zabawny kontrast z melancholijnem wspomnieniem jej przydomku — imienia nieszczęśliwej ofiary Lovelace‘a.
Aby wyobrazić sobie powierzchowność Kory, pięknej następczyni starożytnych heter, wystarczy zdjąć z piedestału Wenus z Milo — ta sama cechowała ją bladość paryskiego marmuru, ten sam kruczy włos i regularne rysy.
Zbyteczne dodawać, że wszystkie były wystrojone i że kobiety z najlepszego towarzystwa nie zdołałyby dorównać tym paniom dwuznacznej kanduity w gustowności i wdzięku toalety.
Wszyscy biesiadnicy już się zgromadzili — czekano tylko na markiza i dwie jego damy serca — siostry Różę i Herminję. Nikt atoli nie obrażał się na markiza o tę niepunktualność, tak bezapelacyjną była znajomość savoir-virre‘u.
Urok markiza podnosiła jeszcze śmierć pułkownika Koellerą, będąca przedmiotem rozmów wszystkich — człowiek ten zawdzięczał swej krwawej sławie i grubjaństwu, graniczącemu ze zwierzęcością, taką ogólną nienawiść i odrazę, że śmierć jego wywołała prawie radość i, jak słusznie przewidział de Montal wprost wdzięczność dla zabćjcy.
Fizjonomje biesiadników były wesołe, pogodne, otwarte.
Rozkosz, a raczej oczekiwanie rozkoszy, — przenikało atmosferę wykwintnej salki. Zebrani mężczyźni byli z siebie zadowoleni, kobiety zaś wiedziały, że każda spotka się z należytą oceną jakiegoś swego przymiotu i zgoła nie nudziły się oczekiwaniem na ucztę.
Gdybyśmy atoli powiedzieli, że wszystkie twarze były szczere i otwarte, popełnilibyśmy zbytnie uogólnienie.
Ewin de Ker-Elliot był poważny i, nieco po parafjańsku, zaambarasowany, chociaż pan de Montal przedstawił go wszystkim po kolei, nie szczędząc pod jego adresem pochwał.
I pan Labyrynthe zdawał się być z czegoś niezadowolonym, niekiedy rumienił się, chociaż nikt do niego nie mówił — z wyjątkiem bowiem pana de Montal i kapitana des Roches, wszyscy inni słabo byli mu znani; bądź co bądź, ten przyjaciel Roupi-Gobillona był człowiekiem, z cokolwiek odmiennego świata.
Niemrawy pan Alonzo Flores, zaraz po przybyciu, dostrzegłszy obraz, przedstawiający wychowanie Achillesa, tak się na niego zagapił, że cały czas sterczał przed tą osobliwością, niemy i bez ruchu.
Nareszcie rozległ się turkot powozu, któremu zawtórował krzyk:
— Nareszcie!... Otóż i on, on, markiz!
W istocie, był to pan de Beauregard w swym powozie, jednocześnie zaś wtoczył się lekki ekwipaż, wiozący pannę Różę i Herminję. Mimo całego swego cynizmu, markiz przestrzegał pewnych form przyzwoitości, tak, że pojawienie się jego, z siostrzaną parą utrzymanek było zupełnie przypadkowem, jednakże ten przypadek jeszcze bardziej uświetnił triumfalne wkroczenie amfitrjona.
Maitre d‘hótel zakładu otworzył z łoskotem drzwi i markiz ukazał się pomiędzy dwiema siostrami, prowadzącemi go pod ręce.
Rozległy się głośne powitania i markiz, kłaniając się ma prawo i na lewo, zatrzymał się we drzwiach.
Niech czytelnicy raczą nam wybaczyć, że zatrzymamy się na chwilę przed tym obrazem, lecz markiz, wraz z dwiema uroczemi aktoreczkami, tworzyli grupę prawdziwie cudowną. Pan de Beauregard, jakeśmy już mówili, był to mężczyzna w sile wieku, wysoki, pięknie zbudowany, choć dobrej tuszy — cała jego postawa jaśniała wytwornością. Jeżeli rano widzieliśmy go w ubiorze skromnym, acz wykwintnym, to na wieczorowych przyjęciach rozwijał w tej dziedzinie taką fantazję, że strój tego arbitra elegancji, każdego, prócz niego, okryłby chyba śmiesznością.
Tego wieczoru wdział tużurek jasno-granatowy ze złotemi guzikami cudownej roboty; czarny kołnierz i wielkie klapy zachodziły prawie na ramiona; kamizelkę miał aksamitną, przetykaną srebrem i ozdobioną kunsztownemi guziczkami z rubinów i pereł; z pod kamizelki wychylała się batystowa, haftowana koszula, spięta trzema kosztownemi spinkami z rubinów; dopełniały tego, godnego podziwu, stroju, krótkie spodenki czarne, opięte, zaczynające już wychodzić z mody, zawsze przecież będące symbolem prawdziwej, starej elegancji arystokratycznej, dalej, pończoszki jedwabne i płytkie trzewiczki ze srebrnemi sprzączkami.
Czytelnicy mogą sobie wyobrazić markiza w tym stroju, pomiędzy dwiema młodemi, pięknemi kobietkami z bukietami w rękach, o nagich ramionach, z figurkami, jak osy, w szerokich, białych spódnicach, o roześmianych twarzach i zalotnem spojrzeniu — łatwo możemy pojąć wrażenie, jakie ten uroczy obraz sprawił na widzach.
W chwili, gdy pan de Beauregard opuścił ręce panny Róży i panny Herminji, maitre d’hôtel zbliżył się doń i rzekł:
— Jaśnie wielmożny panie markizie, kolacja już na stole!
Rozpoczęła się uczta.
Przez cały ciąg sceny następnej, ożyli podczas kolacji, markiz, mimo pozornej wesołości, ulegał jakiemuś gorączkowemu wzruszeniu; oczy jego miotały straszliwe iskry, a dowcip jego nabierał niekiedy sarkazmu i goryczy.
Jeżeli mamy powiedzieć prawdę, głośny śmiech pana de Beauregard był raczej konwulsyjny, niż wesoły i jakby ukrywał bolesne myśli; radość zaś markiza sprawiała jakieś przygnębiające wrażanie.
Całą tę scenę podajemy w formie djalogu.




  1. Węglarze (karbonarjusze) — wielki spisek polityczny w początkach XIX w., dążący do obalenia monarchji absolutnych na rzecz republiki, lub przynajmniej monarchii konstytucyjnych. Powstawszy we Włoszech, podobno już iw XVII w.. Węglarze, wywoławszy szereg powstań w swej ojczyźnie (w l. 1817 — 1830), rozszerzyli się na Francję, gdzie m.in. zorganizowali rewolucję lipcową, Polskę (Łukasiński, Zaliwski), Niemcy; brali udział w walce o niepodległość Grecji i Belgji.
  2. Miasto w dep. Oise, słynne z wyścigów konnych.
  3. Moda autentyczna.
  4. Izba parów — parowie (pares — „równi“ — t. j. królowi) — tak we Francji w 1. 1815 — 1848 nazywano izbę wyższą parlamentu, której członków, w liczbie nieograniczonej, mianował król z pośród arystokracji rodowej.
  5. W czasach Ludwika-Filipa, żegluga parowa była dopiero w zaczątkach.
  6. Hidalgos — druga (po grandach — magnaterji) klasa szlachty hiszpańskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.