Czarny miesiąc/Tom I/Część pierwsza/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Czarny miesiąc
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1930
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Thérèse Dunoyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
UCZTA

Osoby:
Markiz de Beauregard.
Baron Ewin de Ker-Elliot.
Hrabia Edward de Montal.
Książę Castelli — ubiegły karbonarjuisz.
Książę de La Cerda, markiz de Bounarista etc.
Lord Fitz-Herald.
Major Brown.
Hrabia de Saint-Luce — par Francji.
Wicehrabia de Beaudricourt.
Pan Labyrynthe — deputowany.
Pan Alonzo Flores.
Panna Serpentine.
Panna Klaryssa Harlowe (Klaryssa Clermont)
Panna Kora (t. zw. „grecka piękność“).
Panna Róża (z akademji muzycznej).
Panna Herminja (z teatru Palais-Royal).

Wielki salon, bogato zastawiony; w blasku świec przeglądają się w zwierciadłach szkła i kryształy, jaśniejące tysiącem barw; na środku stołu wznosi się kosz z kwiatami, specjalnie sprowadzanemi przez rozrzutnego markiza.
Na środkowem miejscu przy stole króluje amfitrjon-markiz; książę Castelli, jako cudzoziemiec, zajmuje miejsce po prawej stronie gospodarza; po lewej zasiadł przedstawiciel półdzikiej Bretanji — baron de Ker-Elliot; naprzeciwko rozpiera się panna Serpentina.
Z wyjątkiem tych trzech miejsc honorowych, wyznaczonych przez markiza, zgodnie z etykietą, reszta biesiadników rozsiadła się, jak im się podobało: kapitan des Roches po prawej ręce Serpentiny, major Brown po lewej; Klaryssa Harlowe siedzi pomiędzy wicehrabią de Beaudricourt, a hrabią de Saint-Luce; Róża po prawej ręce Ewina de Ker-Elliot; siostra jej, po lewej księcia Castelli. Piękna Kora zasiada pomiędzy dwoma pustemi krzesłami; wszyscy oglądają się na pana Labyrynthe i amerykanina Alonzo Flores.
Stojąc we drzwiach, obydwaj ceremonjują się, kto ma usiąść pierwszy; wreszcie, na znak markiza, Kora podnosi się i jedną ręką ujmując z powagą za rękę pana Flores, a drugą — rękę pana de Labyrynthe, prowadzi ich do stołu i prosi, aby usiedli obok niej.
Pan Flores nie wie, co robić z kapeluszem, który stale obraca w rękach; wreszcie, siadając, bierze go między kolana — panna Kora usiłuje uwolnić go od tego ciężaru — „irokez“ broni się rozpaczliwie, lecz wreszcie ulega.
Pan Labyrynthe siada obok panny Hermimji, już bez incydentów.
Podczas spożywania zupy, które wymaga milczenia, pan Labyrynthe dostrzega, że markiz często nań spogląda; piękny deputowany miesza się, rumieni, żałuje, że tu przybył i, sam sobie nie zdając sprawy, dlaczego, przypomina sobie śmierć pułkownika Koellera.
Ewin bacznie przygląda się wszystkiemu z sercem, ściśniętem jakiemś niejasnem przeczuciem — czuję, że coś się ukrywa pod zmysłowo-beztroskim nastrojem uczty. W pewnej chwili kolano jego zetknęło się przypadkowo z nogą markiza — poczuł, że sąsiad jego drży na całem ciele, mimo pozorów wesołości i dowcipu.
Reszta biesiadników nie wyróżnia się niczem szczególnem; wszyscy robią wrażenie wesołych i kontentych z rozkosznego spędzenia wieczoru. Wkrótce rozmowa się ożywia i staje się powszechną — gwar rośnie.
SERPENTINA: Ach, markizie, cóż to znaczy, że tak długo kazałeś na siebie czekać?... Czyś z żoną rozmawiał tak długo o miłości?
MARKIZ: Z żoną?... Przecież dwa, czy trizy dni jej nie widziałem... Panie Labyrynthe, czy nie wiesz, jak się ma moja żona?...
LABYRYNTHE (rumieniąc się): Ależ nie miałem zaszczytu widzieć pani markizy od... (kaszle dla ukrycia pomieszania)...od kilku dni... od kilku dni mam nawał pracy w Izbie (kaszle i wodą popija).
SERPENTINA (do Labyrynthe‘a): Ach, więc to mam przyjemność oglądać pana Labyrynthe’a — pana Labyrynthe’a, deputowanego?
LABYRYNTHE (uradowany): Tak, pani... nie wiem, jaką drogą... moja skromna sława...
SERPENTINA: Ach, pozwól się pan podziwiać z uwielbieniem, z uniesieniem!...
MARKIZ: Skądże ten nagły zachwyt, moja droga?
SERPENTINA: Jakto, markizie, czyż nie znasz historji pomiędzy panem Labyrynthe’m, a kapitanem des Roches?...
MARKIZ: Co za historji?
LABYRYNTHE (rumieniąc się): Pani... coprawda... ale, pani...
GŁOSY: Histbrja?! Prosimy opowiedzieć nam o tej awanturze! Co to takiego?!
SERPENTINE: A jeżeli to coś nieprzyzwoitego?
BEADRICOURT (śmiejąc się): Tem lepiej.
MARKIZ: No, opowiedz!
LABYRYNTHE (pomieszany): Wiem, o czem pan chce mówić... to jakaś zmyślona anegdota... czyż nieprawda, kapitanie?... (znowu kaszle i popija wodę).
DES ROCHES (śmiejąc się): No, odrobinka prawdy w tem jest... No, opowiadaj, czcigodna dziewico.
SERPENTINE: Teraz dowiecie się, panowie i panie, skąd nabrałem takiej czci dla pana Labyrynthe... (tonem patetycznym): teraz poznacie, że słusznie ojczyzna przed dwoma miesiącami obsypywała kwieciem tego interesującego rezonera!
MONTAL: Ach, Boże, co za pompatyczna racja! I co za mina... jak na pogrzebie!
SERPETINE: Ten uczony rezoner miałby prawo żądać białej trumny, jak dla dziewicy.
SAINT-LUCE: I najsłuszniej w świecie; dotąd bowiem żyje w celibacie.
SERPENTINE: Słusznie to miałam na myśli. Słodycz, jaśniejąca na czole interesującego rezonera, tak zainteresowała. pewną piękną nieznajomą, że pokochała go namiętnie... no i jego dziewicze, filozoficzne serce znalazło się w wielkim kłopocie. Wreszcie młody deputowany, znający się na wszystkiem, prócz sztuki kochania, poszedł po radę do kapitana des Roches... ten doświadczony amant udzielił mu jej oczywiście z całą chęcią!...

(Wszyscy śmieją się, oprócz pana Labyrynthe, który rumieni się jeszcze bardziej).

MARKIZ (zanosząc się od śmiechu i obracając się ku panu des Roches): No i cóż mu poradziłeś? Ach, to paradne!
SERPENTINE: Ja pragnęłabym tylko dowiedzieć się nazwiska pięknej nieznajomej.
DES ROCHES: Pan Labyrynthe jest bardzo dyskretny, ja zaś, jako nauczyciel, nie zostałem upoważniony... (na stronie): A jednak... gdyby nie był takim gamoniem, miałbym grube podejrzenie...
SAINT-LUCE: Spodziewać się chyba należy, że tak pojętny uczeń umiał skorzystać z nauk takiego mistrza i teraz możemy w nim podziwiać równie wielkiego zdobywcę serc, jak polityka.
MONTAL: No, co do polityka, to dwóch zdań być nie może. Wszak jest prawą ręką parna Roupi Gobillon‘a.
KLARYSSA HARLOWE: Ach, co to za wielki człowiek... nadyma się jak wielkie żabsko!...
MONTAL (śmiejąc się): Szlachetną ma fizjonomję... zgoła przypomina owych niewinnie oskarżonych hultajów, których bronił, jako jeszcze adwokat!...
MARKIZ: Skądże, czcigodna Klarysso, znasz tego znakomitego męża?
KLARYSSA: Skąd właśnie. Kiedyś prosił D‘Orville‘a’, aby mu wyprawić obiad ściśle według wzoru uczt z czasów Regencji. Pysznie było, tylko biedaczek ciągle pytał: czyś aby pewny, że moja żona nic nie wie?... Och, gdyby moja żona się przypadkiem dowiedziała! (Ogólny śmiech).
MAJOR: Niezły musi być, z niej aniołek...
MARKIZ: Wyobrażam sobie...
MONTAL (śmiejąc się): Alboż nie wiecie, że, oczywiście na długo jeszcze przed swem wyniesieniem się, wyszukał sobie małżonki z rozdziału Kucharza Doskonałego[1].
KSIĄŻĘ CASTELLI: Jakto... czy taka apetyczna?
MARKIZ (śmiejąc się): No, nie specjalnie... ale zato była kucharką. Teraz niewiadomo, kto ma garnki czyścić.
RÓŻA: Pewno pan małżonek... Wielki mi mąż stanu... mąż jakiegoś garkotłuka! (Ogólny śmiech).
MARKIZ (do Ewina wskazując na Różę): A co, baronie, czy nie dowcipna?
EWIN: Przynajmniej rzeczywiście miła.
MARKIZ: No, niema znowu co tak się śmiać, to znak z nieba dany: Roupi-Gobillon ożenił się z kucharką — Francja nie będzie miała co jeść!
MAJOR BROWN: Ale jakim sposobem ten pocieszni kauzyperda został taką znakomitością?
MARKIZ: Zapytaj pan pana Labyrynthe... ten, jako deputowany, o wszystkiem powinien wiedzieć.
LABYRYNTHE (zapłoniony od gniewu): Większość, wyrażająca opinję kraju... opinja tej większości... przywódcy tej większości... (kaszle) ta większość... może.. (pije wodę).
SAINT LUCE: Ależ pan Roupi-Gobillon poradził, sobie podobno i biz większości...
LABYRYNTHE: Zrobiłem kiedyś uwagę szanownemu parowi...
SAINT LUCE: Poco znów ten szanowny par? Wszyscy tu jesteśmy szanownymi parami, przy tych pięknych dziewczętach, czyż nieprawda, Klarysso?
KLARYSSA: Że jestem piękna, to prawda, ale dlaczego macie być parami?
SAINT LUCE: Parami w obliczu dobrego humoru. Ale, wracając do tego pana Roupi-Gobillon‘a, cóż to za głupia, pocieszna kreatura!
SERPENTINE: Panie Montal, niebardzo zapewne ci mu w smak idzie, że tak traktują twego przyjaciela, który gdyś był w ciężkiem położeniu, ofiarował ci wspaniałomyślmie wysokie stanowisko...
MONTAL: Ależ i ja żartuję sobie z tej małpy!
SERPENTINE: Co, takiego przyjaciela małpą tytułujesz!
KLARYSSA: Ależ przyznaj, biedny panie hrabio by móc dalej małpować markiza, będziesz znowu musiał uciec się do łaski tego polityka z wodewilu.
MONTAL (obrażony): No... jeżeli naśladuję czy tez małpuję markiza, umiałem sobie przynajmniej wzór obrać.. czyż nie prawda, kochany markizie, że umiałem też z tego wzoru skorzystać?
MARKIZ: Hm... hm... dużo można byłoby o tem powiedzieć... niezawsze, mój drogi, byłem z ciebie zadowowolony... Kiedy należała dla dobrego tanu wyrzucić przez okno sto luidorów, tyś rzucał zaledwie po dziesięć frantów miedzią... no i w rezultacie, zrujnowałeś się po plebejsku, jak nieopatrzny burżuj, zamiast, jak pan z panów.
MONTAL (zmuszając się do śmiechu): No, zbyt już jesteś surowy, markizie.
KLARYSSA HARLOWE: Markiz ma zupełną rację, dlatego zapewne i Julka odmówiła mu swej ręki.
MONTAL (obrażony): Moja droga, poco odgrzewać jakąś starą historję...
SERPENTINE: Powiedz nam, luby Montalu, czy to prawda, że Julka dawała ci po dziesięć franków miesięcznie na cygara i rękawiczki?
MONTAL (rozzłoszczony, ale panując nad sobą): Złośliwa żmija!
KLARYSSA (z uśmiechem): Ależ to jakaś bezczelna potwarz! Przecież Julka jest skąpa jak nieboskie stworzenie!
MONTAL (do Serpentiny): No widzisz? Po co plotki powtarzać?
SERPENTINE: Tak, rzeczywiście... dość jednakże, że teraz wszystkie gwiazdy teatralne za nic sobie mają Montala, to też chce sobie to powetować na damach z wielkiego świata...
DES ROCHES: O, skoro mówi o damach z wielkiego świata, pewno dowiemy się czegoś ciekawego!
SERPENTINE: Właśnie przypomniałam sobie awanturę księżnej Mirepont.
BEAUDRICOURT (śmiejąc się): Hola, złośliwa oso! To moja krewna.
SERPENTINE: Ja też będę mówiła o kochance Sainvala...
BEAUDRICOURT: Zawsze to moja krewna.
SERPENTINE: Jakim sposobem?
BEAUDRICOURT: Przecież to córka mojego wuja.
SERPENTINE: Ależ cały Paryż wie, że to córka generała Mantfort!... (z ironją): Ale ja wiem o względach, należących się takim znakomitościom, nie będę więc mówiła o twojej kuzynce, ani o córce generała de Montfort, a jedynie o kochance Sainvall‘a i mojej rywalce.
BEAUDRICOURT: No, to gadaj sobie. (Na stronie). Co za złośliwa jaszczurka, Ksantypa!
SAINT LUCE: Jakto, o twojej rywalce? No to czemże ja jestem?
SERPENTINE: Rywalem swego rywala.
BEAUDRICOURT: Przyznać trzeba, że bardzo jesteśmy grzeczni, pozwalając tak obgadywać damy z wyższego towarzystwa.
SERPENTINE: Obgadywać, to mi się podoba!... A któż nam wszystkie te wiadomości znosi, jak nie ty sam, wicehrabio? Skądżebyśmy, naprzykład, wiedziały, na którą godzinę baronowa de Clairville wyznaczyła ci randkę, gdybyś mi o tem nie powiedział?
BEAUDRICOURT (z irytacją): Ależ zażartowałem sobie z ciebie... a tyś zaraz zrobiła z tego historję!
SERPENTINE: No, no, czy nie pożyczyłeś mi jej nowego Czepka na model (wielki śmiech). Sądziłeś, że jesteśmy takie głupie i że się nie połapiemy?... Tak samo i Dumoruel, żeby się zemścić nad swoją kochanką, przyniósł mi jej listy... Skarżył mi się, że, jak tylko zrujnował się dla niej na amen, natychmiast puściła go w trąbę dla pięknego D‘Orville‘a.
MARKIZ: Ale na cóż ci dał te listy?
SERPENTINE: Żebym je wylitografowała i rozkolportowała pomiędzy memi przyjaciółkami... No, ale ja nie chciałam... biedna parni Senanges... to byłoby bardzo nie po koleżeńsku z mojej stromy...
SAINT LUCE: Ale co za niedorzeczność! Pani wicehrabina de Senanges nie zrujnowała nikogo... przecież ma pięćdziesiąt siedem tysięcy rocznego dochodu, nie licząc majątku męża... To tylko bezwstydne plotki tego Dumonala!
KLARYSSA: I mnie mówił, że ta wicehrabim kosztowała go przeszło 300.000 franków.
KSIĄŻĘ DE LA CERDA: Opowiadano, że jej kazał wspaniale odnowić pałac.
BEAUDRICOURT: I o serwisie za 50.000 franków.
KSIĄŻĘ CASTELLI: Albo, że Dumonal sprzedał dla niej swój znaczny majątek w Louvaine.
MONTAL: I zrujnował się do suchej nitki...
SERPENTINE: Zgoła, jak ty...
SAINT-LUCE: Ależ, łaskawi panowie, wszyscy paplą, Bóg wie co... Jak można przepuścić 200.000 franków, na kobietę, żyjącą z mężem i mającą dom własny?
GŁOSY: Rzeczywiście! w samej rzeczy!
MARKIZ (do Ewina): Na honor, szczególnego nabiera pan wyobrażenia o naszym świecie... pan, który przybywa tu wprost z bretońskiej samotni!
EWIN (uśmiechając się): Ależ, przyznam się, że teraz, chociaż przysłuchuję się rozmowie, niebardzo orjentuję się, o co właściwie chodzi... To wszystko dla mnie nowe...
SERPENTINE: Czyżbyś sądził, że kłamię? Wcale nie jesteś grzeczny, bretoński niedźwiadku!
EWIN: Ależ nie, sądzę, że pani jest nadzwyczaj miłą...
SERPENTINE: I dodaj jeszcze: prawdomówną... bo dziwny jest ten świat! Nienasycony Proteusz...[2] dziś niewolnik, jutro pan samowładny, łatwowierny, jak dziecko, a jednocześnie bezczelny i plotkarski.
KSIĄŻĘ CASTELLI: A jednak, słowo daję: doszedłem do wniosku, że świat jest lepszy, niż mi o nim niegdyś mówiono.
MARKIZ: Ach, mój drogi książę, przecież nie więcej możesz powiedzieć o złości świata, niż Orfeusz o srogości dzikich bestyj, niż Don-Juan o cnocie kobiet... A propos cnoty: Serpentina, cóż z księżną? Beaudricourt, pozwól jej się wygadać... ani słowa nie uwierzymy.
SERPENTINE: Zgoła mnie to nie obchodzi... No, ale wiecie, panowie, że przed Sainvail‘em, księżna żyła z tym wielkim doboszem, jak go nazywano, Preval... Odczepić się od tego Pireval‘a, to trudna sprawa, bo przyczepia się jak pijawka... jest to taki gbur, że potrafi z najzimniejszą krwią powiedzieć: jak się poważysz mnie porzucić, to i gnaty połamię!
MARKIZ: I dotrzymuje słowa: jednej mojej znajomej przetrącił rękę i wybił dwa zęby.
RÓŻA: Bydlę!
KSIĄŻĘ DE LA CERDA: Czyż to możliwe... podobne barbarzyństwo?!... To coś ohydnego!
MARKIZ: Niestety... Mówił tej kobiecie: kocham cię. będę ci wierny, ale, jeżeli mnie zdradzisz, to cię zatłukę na śmierć, bo w gniewie nie zastanawiam się... A że o jest człowiek silny, więc biedaczka długo się wahała, lecz wreszcie...
SERPENTINE: Mażecie sobie, panowie, wyobrazić, jak księżna pragnęła się uwolnić od takiego bydlaka. Na szczęście przypomniała sobie o hrabinie Surville, śmiertelnej swej nieprzyjaciółce, z którą jednak umiała zawsze utrzymywać dobre stosunki... z czego oczywiście korzystała, by ją przy każdej okazji obgadywać, ile wlezie.
DES ROCHES: No, ale ta hrabina, to też chytra sztuka!
SERPENTINE: To też miała się na baczności... ale księżna chytrzejsza. Pani Surville miała siostrzenicę na wydaniu, więc księżna wciąż mówiła, że ma już dla niej świetną partję, aż wreszcie zaproponowała dla niej... naszego Montala! Co za okropny pomysł!
RÓŻA: A niechże ją wszyscy djabli!
MONTAL: Co za niesmaczny żart! Mnie?...
SERPENTINE: Tyś o tem nawet nie wiedział, ale to fakt, przynajmniej Sainval mi to opowiadał. Na tę propozycję, pani Surville powiada: acha, koteczko, niema widzisz mnie i to tak, żeś chciała moją siostrzenicę za Montala wydać — poczekaj! A księżna, obudzając nienawiść pani Surville, nie zapomniała o tym Preval‘u.
KSIĄŻĘ CASTELLI: Co za dyplomacja!
MAJOR BROWN: Fałszywy atak, bardzo zręczny.
SERPENTINE: Otóż księżna, w czasie, gdy udawała serdeczną przyjaźń dla pani Surville, wyznała jej, w zaufaniu niby, o swej miłości do Preval‘a, najpiękniejszego, najczulszego kochanka, dodając, jak nieszczęśliwą byłaby, gdyby ją porzucił. Acha, mam cię! — pomyślała potem parni Surville — tyś chciała uderzyć w moją siostrzenicę, to ja ci sprzątnę z przed nosa twego Preval‘a! — No i, nieszczęsna, poczęła zaraz wdzięczyć się do tego kalibana![3].
DES ROCHES: Okropne!
SERPENTINE: A o to przecież tylko księżnej chodziło; ze swej strony pilnie pracowała nad zniechęceniem do siebie swego gruboskórnego adonisa i w krótkim czasie dopięła swego. Pewnego rana wpada do pani Surville, zapłakana, mówiąc, że dostrzegła jej zaloty do Preval‘a, ze się odwołuje do jej wspaniałomyślności, bo zerwania z Preval‘em nie przeżyje chyba. No i podnieciła tylko zapał pani Surville, która też poty mizdrzyła się, póki nie wpadła temu hipopotamowi w paszczę! Niewiele czasu potrzebowała, żeby ocenić wartość swego łupu i przejrzeć szatańską chytrość księżnej — ale już było zapóźno. A księżna z niewinną minką powiada: Na Boga, nie wiem doprwady, czego ta Surville chce ode mnie? Od czasu, jak żyje z Preval‘em, patrzy na mnie, jak bazyliszek — co ja temu jestem winna?
DES ROCHES: Ależ to genjalne!
SERPENTINE: Ale ma tem jeszcze nie koniec; pani Survilie chciała zerwać stosunek z Preval‘em, ale ten przetrącił jej palec — oto, dlaczego od trzech tygodni nikogo nie przyjmuje.
BEAUDRICOURT (nieco urażony): Ta bajka bardzo rozśmieszy moją kuzynkę... Ale żmija z tej Serpentyny!
MARKIZ: Jak Boga kocham, jeżeli to bajka, to wielka szkoda!... Ale, niedługo opowiem wam pewną małżeńską historję, godną Serpentiny.
SERPENTINE: A propos małżeństwa, mój drogi markizie: niema chyba na świecie mężczyzny, dla którego małżeństwo lżejszem byłoby jarzmem, a przecież swego czasu wprawiłeś niem swych przyjaciół w wielki niepokój.
RÓŻA: I przyjaciółki w jeszcze większy.

(Ogólny śmiech).

LORD FITZ-HERALD: Pamiętam, markizie: przez dwa tygodnie o niczem innem nie mówiono. Byłem wtedy w Londynie; u Crockforda parę osób zakładało się o trzv tysiące gwinei, że to fałszywa plotka.
KSIĄŻĘ CASTELLI: To samo działo się w Medjolanie, gdzie wtedy bawiłem. Markiz de Beauregard się żeni, markiz de Beauregard się żeni — powtarzały kobiety — płeć nasza będzie pomszczona. — Bo trzeba ci wiedzieć, markizie, że nieszczególną sławą cieszysz się w całej mej ojczyźnie.
SAINT-LUCE: Małżeństwo jest dla ludzi szczęśliwych ślepą uliczką bez wyjścia: albo muszą sami oszukiwać, albo być oszukiwanymi i dźwigać rogi.
MARKIZ: Cóż jednak wolisz, mój drogi?
SAINT-LUCE: Słowo daję, trudne pytanie — obydwie możliwości mają swoje powaby.
KLARYSSA: Powaby?
SAINT-LUCE: Bezwątpienia; jeżeli my oszukujemy, to powaby tego rozumieją się same przez się — jeżeli sami jesteśmy oszukiwani, to możemy popisywać się wspaniałomyślnością.
MARKIZ: Przepraszam, posłuchajcie mnie, panowie, oto kwestja do rozwiązania. Pewna kobieta ma kochanka...
SERPENTINE: Cóż może być zwyczajniejszego!
MARKIZ: I zdradza go.
SERPENTINE: Ach, tak, to jeszcze zwyczajniejsze.
MARKIZ: Pytanie: który kochanek jest w przyjemniejszam położeniu?
BEAUDRICOURT: Oczywiście, że nowy.
MONTAL: Ależ oczywiście, że dawniejszy!
MAJOR BROWN: Co? Ten, którego opuściła?
MONTAL: Oczywiście; dostały mu się tylko resztki serca... to trochę upokarzające!
SAINT-LUCE: Ale znowu być porzuconym, to chyba przykrzejsze; być zdradzonym bardziej upokarzające.
MONTAL: Ale było się wprzód kochanym... zerwało się pierwszy kwiat miłości.
MARKIZ: Widocznie masz Montal jest przyzwyczajony do tego radzaju triumfów... chociaż chyba zwycięstwa nad Julją nie można nazwać zerwaniem pierwszego kwiatu miłości... No, ale powróćmy do tego zagadnienia.
WSZYSCY: Jakto, jakto?
MARKIZ: Dwóch z pośród nas jest w tem położeniu; jednego kochanka poświęciła dla drugiego. Rozpatrzmy najpierw całą sprawę, a potem wypowiemy się o niej.

(Ucztujący spoglądają na siebie ze dziwieniem; pan Labyrynthe ociera pot z czoła; przez chwilę panuje cisza).

SAINT-LUCE (na stronie, patrząc na Serpentina): To chyba ja... ale kto drugi?
SERPENTINE: Któż to?
MARKIZ (ze śmiechem): Des Roches i i... pan Labyrynthe!

(Ogólne zdumienie).

DES ROCHES (z trudem tłumiąc wzruszenie): Ciekawym, markizie, którym z nich jestem? Oszukanym, czy kochanym? (na stronie): O czem on mówi?... Co znaczy ten żart... i to zmięszanie, pana Labyrynthe‘a?... Czyżby dowiedział się o...
GŁOSY: Labyrynthe, brawo!
MARKIZ: Mój des Roches, podziękuj Mantalowi za udowodnienie, że amanta numer I powinno pocieszać to właśnie, że był pierwszym i zdradzonym.
DES ROCHES (z udanym spokojem): Czyż mogę wiedzieć, przy kim kochany pan Labyrynthe mnie zastąpił.
MARKIZ (wyjmując z kieszeni list i z ukłonem podaje go kapitanowi): Przy kobiecie, do której pisałeś ten list mój drogi. Nie domyślałeś się?
DES ROCHES (patrząc na pismo, na stronie): Ależ to list do jego żony!... Więc już wie o wszystkiem... zatem pojedynek pewny... (ze spokojem): Znam, markizie, ten list — cóż więc mam czynić? (Ogólne zdziwienie).
MARKIZ: Ja, na twojem miejscu kapitanie, postąpił bym, jak filozof; wszyscy mamy swoje dni powodzenia i dni niepowodzenia.
SERPENTINE (zanosząc się od śmiechu): Co za bajeczny kawał! Więc pan Labyrynthe jest kochankiem tajemniczej nieznajomej, kochanki pana kapitana! Ależ to pyszne!
KLARYSSA: Dowód jednak, że pan Labyrynthe umie korzystać z dobrych rad.
MARKIZ: Alboż można w to wątpić?
DES ROCHES (na stronie): Ale ma zimną krew. Cóż jednak z tego wreszcie wyniknie?...
SAINT-LUCE (do Beaudricourta, przyciszonym głosem): Spójrz, jak des Roches zbladł; to coś ważnego.
MARKIZ (do Labyrynthe’a): A ty, panie Labyrynthe czy poznajesz ten list?... (podaje mu drugi list).
LABYRYNTHE (machinalnie oglądając list, głęboko wzburzony, na stronie): Ależ... odrazu się tego spodziewałem... mój list do jego żony... Jestem zgubiony... jestem między młotem, a kowadłem... z jednej strony ten beduin, z drugiej — markiz....który ’dziś zabił pułkownika Koellera... (głośno): Ale, doprawdy.. ja... ja... nie mogę sobie przypomnieć, kiedy to pisałem...
MARKIZ: Przeczytaj lepiej.
SERPENTINE: Opowiadaj dalej, markizie; to musi być paradne... Ale powiedz nam wreszcie nazwisko tej kobiety — to musi być ciekawe!
DES ROCHES (z żywością): Zmiłuj się, markizie, ani słowa więcej! (Ogólne poruszenie).
MONTAL (do siebie): Czyżby... ona? Nie, to niepodobne do wiary!
MARKIZ (ze śmiechem): Jakto! Czyż ten młody ojciec ojczyzny nie jest twoim uczniem? Jego powodzenie jest twojem — powinieneś cieszyć się z tego.
DES ROCHES (z powagą): Nikomu nie pozwolę z siebie żartować... ta sytuacja zaczyna być poprostu śmieszną... więc proszę przestać... Zmieńmy temat.
MARKIZ (wesoło): Ależ uspokój się, cierpliwości! Sam się uśmiejesz — pan Labyrynthe ukaże się w nowej roli — dotąd był znany, jako mąż stanu pierwszej klasy od końca — teraz poznamy go, jako Don-Juana — i to nieład, jakiego — z tego oto milutkiego liściku... (wyjmuje nowy list).
LABYRYNTHE (sili się na zimną krew, próbuje nawet się uśmiechnąć): Proszę o zamknięcie posiedzenia — wyrzekam się tej chwały... (na stronie): Aż mi krew w żyłach się ścina, jak tylko ten des Roches patrzy na mnie. I jak się to skończy... pułkownik Koeller...
MARKIZ: Pan Labyrynthe jest wspaniałomyślny i chce cię oszczędzać, kapitanie, niestety jednak, nie mam zamiaru go naśladować...
LABYRYNTHE (do siebie). Ten pielkielny markiz chce kapitana jeszcze bardziej rozzłościć na mnie... W ładną hecę wlazłem!... (głośno): Uznaję wielkie talenty pana kapitana des Roches i, jeżeli zrobiłem a jego rad niewłaściwy użytek...
KLARYSSA: Co to znaczy? Więc nie była tego warta?
DES ROCHES (do Labyrynthe’a, sucho): Dziękuję panu, nie prosiłem o te pochwały... (do markiza): Jeszcze raz proszę cię, markizie, zaprzestań tych dzikich żartów.
MARKIZ: Ależ poprostu jesteś śmieszny z tą swoją irytacją! Żołądkujesz się, że pan Labyrynthe podciął ci wawrzyn, który chciałeś dodać do swych wawrzynów afrykańskich.
DES ROCHES (z gniewem): Markizie, to już zawiele!
MARKIZ (śmiejąc się): Doprawdy jesteś zły, mój drogi?... A, to mnie bardzo pociesza!...

(Des Roches pochyla głowę, nic nie odpowiadając. Wszyscy zaniepokojeni).

DES ROCHES (do siebie): Skrzywdziłem go... teraz muszę wszystko znosić...
MARKIZ: Posłuchajcie, jak niewierna dama serca wyraża się o naszym beduinie (czyta list): Będę szczera, mój Fortunacie... Wiecie, panowie, że panu Labyrynthe na imię... właśnie Fortunat?
SERPENTINE: To ci imię!
MARKIZ (czyta dalej): „Tak, mój Fortunacie, kochałam, albo raczej sądziłam, że kocham pana des Roches“
DES ROCHES (do siebie): Tak, niema już żadnej’wątpliwości... Dolores mnie zdradzała! Ach, co za męka tak być publicznie ośmieszonym!... Ale co za zimną krew ma ten de Beauregard... czyżby wszystko w żart chciał obrócić?... (głośno i usiłując się uśmiechnąć): Masz słuszność, zmuszony jestem do kapitulacji... Przyznaję, moi państwo, że mój pojętny uczeń pokonał mnie na głowę — pozostaje mi tylko cieszyć się, że tak z mych rad skorzystał.
MARKIZ: Brawo, des Roches, mądrze mówisz — to w moim stylu! Czytam zatem dalej:
„Sądziłam, że kocham pana des Roches, lecz myliłam sę, bo to było tylko marzenie, tylko sen mego serca. Ty dopiero jeden, mój Fortunacie ukochamy, dając mi pierwsze kwiaty uczucia (ogólny śmiech) dajesz(poznać całe ich słodkość“ (markiz odkłada list). Hę, co? Ktoby się też spodziewał, że jest taka różnica w słodkości pomiędzy kochaniem pana des Roches, a tego semsata? Ale, uwaga, moi państwo, teraz dopiero ujrzymy machjawelizm naszego deputowanego w całej okazałości!
SERPENTINE: Ale co, za stylistyka — przecież ona pisać nie urnie! Czy to magnifika pana Roupi-Gabillon‘a, czy co?... Ale to szopa dopiero!
LABYRYNTHE (zmuszając się do śmiechu): Panie markizie, człowiek publiczny znika teraz przed prywatnym i, jeśli mi wierzysz, człowiek prywatny także jest gotów...
MARKIZ: Ależ nie rozumiem zupełnie tego rozróżnienia, czcigodny nasz Solanie. Masz pan swój niezawisły charakter, ale jesteś deputowanym, więc zawsze i wszędzie reprezentujesz swoich wyborców i działasz w ich imieniu — to rzeczywiście czyni położenie parta des Roches nieco nieprzyjamnem, bo mu się może wydawać, że jego ukochana zdradza go z całem kolegjum wyborców.
SERPENTINE (śmiejąc się): No, rzeczywiście tylko markiz może wpuść na podobny pomysł! Zatem wyborcy powinni mieć udział i w szczęściu miłosnem swego posła?... Toby była szopa! (Ogólny śmiech).
MARKIZ: Oczywiście — idea rządu przedstawiciel: ludu zyskałaby wielu zwolenników (do pana Saint-Luce‘a): Czyż nieprawda, szanowny parze?
SAINT-LUCE: Niezłe dopełnienie do teorji praw człowieka i obywatela.
MARKIZ (do siebie): No, trzeba odegrać rolę do końca (głośno czyta): „O, mój Fortunacie najmilszy, ty dałeś mi poznać rzeczywistość prawdziwego uczucia! Zamiast zamilczeć odnośne błędy (śmiech ogólny) mojej wyobraźni.. będę ci o nich mówiła, kochającem sercem, aby siebie oskarżyć, złorzeczyć sobie, żem cię wcześniej nie raczyła poznać“. To prawda, co za strata dla ludzkości, i dla wyborców!
SERPENTINE (dusząc się od śmiechu): Ale co za styl! To chyba jakaś pokojówka... chyba są i błędy ortograficzne![4]
MARKIZ: Serce nie liczy się z ortografją. Czytam dalej: „Zapewne nie śmiesz mnie obwiniać oskarżeniem, że przyjmuję miłość tego nieznośnego des Roches, lękając się wzbudzić podejrzeń dzięki nagłego zerwania, ale wierzaj mi, że, od chwili, jak cię ujrzałam i zobaczyłam, którago pierwszą pozyskałam miłość, ciebie, tak słodkiego i czułego, nie mogę cię porównywać nawet z tym dryblasem — podkreślone, moi państwo, dryblasem — który mię tyle ceni, co swego konia, jak mi to powiadasz w swym kochającym liście“.
SERPENTINE: I zresztą słusznie. Niepiśmienna dziewucha, garnkotłuk! Co za komedja!
DES ROCHES (rozwścieczony): Bardzo się cieszę, że mniepan deputowany obrał za cel swych dowcipów... może atoli dam panu wkrótce inny przedmiot natchnienia;
LABYRYNTHE (zmieszany): Ależ zaręczam panu, że to... to... tylko żart... (do siebie): Co ten markiz ze mną wyprawia?
DES ROCHES (do Labyrynthe’a): Pomówimy jeszcze o tem, mój panie (do siebie): Ależ cały Paryż będzie mnie palcami wytykał.
GŁOSY: Ależ to tylko żart, niech się pan uspokoi!
KLARYSSA: Biedny nasz kapitan ze swemi radami.
SERPENTINE: A to się wkopał!
DES ROCHES (do siebie): Przeklęte żmije, przecież one roztrąbią tę hecę po całem mieście... No, ale nim mnie markiz wyzwie, muszę przynajmniej temu cymbałowi kark skręcić. (głośno): Panie Labyrynthe, czyś pisał rzeczywiście ten list, o którym ta pani wspomina?
LABYRYNTHE (oficjalnym tonem): Panie kapitanie... w każdym razie... list ten... nosi charakter prywatny, czy urzędowy...
DES ROCHES: Do djabaż pytam, czyś pan to pisał?
GŁOSY: Des Roches, — des Roches, uspokój się!
KS. CASTELLI: Przecież to wszystko tylko żart — ale niezły żart.
DES ROCHES: Panowie, w tym wypadku ja sam jestem sędzią i, czy ten list jest prywatnym, czy urzędowym, mam prawo stwierdzić, że zawiera idjotyczne obelgi!
WSZYSCY: Des Roches! Des Roches!
SERPENTINE (śmiejąc się do rozpuku): To ci komedja! Coraz lepiej!
DES ROCHES (powstając, podniesionym głosem): Panie Labyrynthe, powtarzam ci, że jesteś głupi, jak świnia.
GŁOSY: No, no, to już zadaleko!...
LABYRYNTHE (również podnosząc się, oficjalnym, choć mocno wzburzonym głosem): Proszę pana... to co pan mówi, jest wysoce niewłaściwem, więc nie przyjmuję tego do wiadomości.
SERPENTINE: Nie przyjmuje do wiadomości, że jest głupi! To dopiero komedja!
DES ROCHES (grożąc Labyrynthe‘owi pięścią): Zatem przyjmiesz do wiadomości co innego!...

(Kilku biesiadników rzuca się ku des Roches‘owi, wstrzymując go).

KS. CASTELLI: Des Roches, siadaj, to niema sensu!
LABYRYNTHE (podniesionym głosem): Nie zastraszysz mnie pan swemi długiemi rękoma. Ja... ja...
DES ROCHES (do markiza): Stawiać mnie wobec takiego przeciwnika! Przecież na śmiech bym się naraził, gdybym tego psiaka zabił! Ach, Beauregard, jakże okropnie się mścisz!
MARKIZ (do siebie): Wiem o tem...
LABYRYNTHE (do siebie): Na śmiech by się naraził, gdyby mnie zabił... (głośno i z powagą, do kapitana): Mój panie, deputowanego nie można zastrzelić, jak zająca; deputowany, to nie beduin algierski, mój szanowny kapitanie!
DES ROCHES (z wściekłością): Pan mnie pozwoliłeś sobie znieważyć, a więc musisz przyjąć wyzwanie!
LABYRYNTHE (jeszcze poważniej): W żadnym razie nie zgodzę się na pojedynek. Dowiedz się pan, że w ciągu kadencji Izby nie rozporządzam sobą: należę bowiem do swych wyborców; potem reprezentantem rolników, rękodzielników, dzierżawców, fabrykantów, kupców, rybaków etc. — nadto zaś idę za zdaniem jednego z naszych znakomitych mówców, który publicznie określi! pojedynek, jako przeżytek barbarzyństwa.
DES ROCHES (znowu wygrażając się): Ależ, panie, nie jesteśmy w Izbie!
LABYRYNTHE (pompatycznie): Ale jesteśmy we Francji; Ojczyzna zaś ma prawo żądać ode mnie rachunku z mego życia i publicznego i prywatnego, losy moje bowiem złączone są z Jej losami. Jeżeli pan sobie życzysz, przedłożę swoje wyzwanie, swoim wyborcom dla rozpatrzenia i zawyrokowania! (Ogólny śmiech).
DES ROCHES. A zatem, pozostaje mi wymierzenie sprawiedliwości kijem!
GŁOSY. Des Roches, uspokój się! Tracisz głowę!
LABYRYNTHE (coraz bardziej podnosząc głos): Nie lękam się pańskich pogróżek... wierny swym zasadom i poczuciu obywatelskiemu, zdobędę się na odwagę, aby...
SERPENTlNE: Zostać tchórzem!
KLARYSSA: Brawo, panie Labyrynthe! Zdrowie pana deputowanego — wznoszę, aby mu przysądzono wieniec obywatelski i... zajęczą skórkę!
HERMINJA: Święte przysłowie: tchórzem podszyty! (Ogólny zamęt; sąsiedzi pana Roches usiłują go umitygować, damy wrzeszczą; jeden markiz śmieje się).
DES ROCHES (z wściekłością): Patrzcie, panowie i panie... Beauregard, patrz... ten człowiek mnie znieważył i odmawia mi satysfakcji na podstawie jakichś adwokackich racyj... Będę chyba zmuszony kijem go wygrzmocić... ale, tak czy owak, wystawię się na pośmiewisko... A wszystkiemu tyś winien!
MARKIZ (wesoło): Ja? Ach, zmiłuj się... za dużo chyba masz zdrowego rozsądku, abyś mnie oskarżał na serjo!
DES ROCHES (do siebie): Ależ doprawdy można oszaleć... Zdradzony przez nią... nabity w butelkę przez tego idjotę... wyśmiany przez markiza... wszędzie tylko śmieszność i śmieszność...
SAINT-LUCE (z powagą): Uspokójcie się, panowie; jeżeli już macie się kłócić, to zastanówcie się przynajmniej, czy kobieta, o którą tak poróżniliście się, warta i godna tego, aby o nią gnaty sobie łamać?
GŁOSY: Godna, niewątpliwie godna!
SERPENTINE: Kucharka!
KLARYSSA: Czy można sobie wyobrazić kobietę, niegodną tego tchórza?
MARKIZ (do siebie): No... zbliża się rozwiązanie... Odwagi!
SAINT-LUCE: Z tego, co słyszeliśmy od markiza, i z tego, co mogliśmy wywnioskować z listów tej damy, godnych jakiejś podrzędnej gryzetki, ja sądzę, że ta kobieta wogóle nie zasługuje na żadne głębsze uczucie; zatem zarówno pan des Roehes, jak i pan Labyrynthe powinni nią gardzić i śmiać się ze swego współzawodnictwa. Co do przykrego incydentu, jaki miał miejsce w tej chwili...
MONTAL: Saint-Luce dobrze mówi!
SERPENTINE: Ale tchórz tchórzem pozostaje!
KS. DE LA CERDA: Są kobiety, dla których bić się nie warto.
KS. CASTELLI: Jeżeli taka kobieta nas zdradza, zwraca nam jedynie wolność.
MAJOR: Conajwyżej ostatni kochanek jest śmieszmy jak w historji Serpentiny.
FITZ-HERALD: Jednak żal mi doprawdy tego niezdary Labyryntheta... Czy to sytuacja odpowiednia dla niego?
BEAUDRICORT (ze śmiechem): Prawdę mówiąc, panie Labyrynthe, powinieneś jeszcze podziękować panu des Roches — czyż nie poświęcił się za ciebie?... Mój drogi, mało nas środki obchodzą — skutek, skutek najważniejszy!
MARKIZ (do siebie): Odwago nie opuszczaj mnie do końca!... Jakby jakaś krwawa chmura stanęła mi przed oczyma!... Coraz bliżej...
WSZYSCY: Markizie, powiedz nam nazwisko tej kobiety! Powiedz, powiedz
MARKIZ (bawiąc się bukietem kwiatów Herminji): Ta kobieta?... Bardzo was chyba zadziwię... albo i zgoła nie!
GŁOSY: Powiedz, powiedz!
DES ROCHES (do siebie): Co??!!... Ale to niemożliwe... chyba się nie zdobędzie. Czyżby miał...
SERPENTINE: No, błagamy cię, markizie! Czy to jedna dama z naszego rodzaju?
KLARYSSA: Przepraszam, nie jestem damą w rodząju kucharki!

(Chwila milczenia; wszyscy patrzą na uśmiechające go się markiza).
MARKIZ (po chwili): Bynajmniej, teraz jeszcze nią nie jest... jest to znakomita dama.

SERPENTINE: Mężatka? Z wielkiego świata?
MARKIZ: Chyba, że tak... Mężatka, osiemnastoletnia.. piękna jak anioł, a przytem bajecznie przewrotna i bezczelna.

(Wszyscy zaciekawieni; Montal patrzy osłupiałym wzrokiem, jakby czegoś się domyślając, lecz nie wierząc sobie).

SERPENTINE: Czy jej mąż jest tutaj?
MARKIZ: Tak, w Paryżu... znam go osobiście... człowiek ze znakomitej rodziny, bogaty, przystojny, dobrze wychowany i pod tym jeszcze względem podobny do mnie, że go lekkie prowadzenie się żony nic nie obchodzi. Zresztą jest to człowiek z głową na karku, dowcipny, i umiejący sobie radzić. Gdybym ja był na jego miejscu, powiedziałbym sobie: alboż, jej wiek miłości przeminął — alboż mam prawo robić jej wyrzuty o niewierność, sam posiadając dwie metresy? Alboż wreszcie nie mogę pocieszać się tem, że przecież i kochankom przyprawia rogi, jak mnie? Słowo daję... bardzo miła kobieta, nikomu nie sprawia przykrości...
GŁOSY: Ale jej nazwisko?
SERPENTINE: Powiedz-że wreszcie, markizie — czy mamy popękać z niecierpliwości.
MARKIZ: A więc dobrze...

(Znowu chwila ciszy, po której głos znów zabiera markiz).

MARKIZ: Jest to pani Dolores, markiza de Beauregard z domu Senorita Pablo... moja żona!

(Wielu z biesiadników zrywa się z miejsc; Montal patrzy przerażony; jeden markiz siedzi, powoli wychyla szklankę wina i mówi, zwracając się do osłupiałego senora Flores).

MARKIZ: Tak to twoja kuzyna, Dolorita — opowiedz o tej scenie kochanemu irekazowi, teściowi Pablo.. (rozglądając się po biesiadnikach). No, a wy panowie... cóż właściwie panów obchodzi, że kochanka pana des Roches, opuściła go potajemnie dla jakiegoś pana Labyrynthe?...
EWIN DE KER-ELLIOT (półgłosem, schylając się ku markizowi): Panie markizie, będę sobie uważał za zaszczyt, jeżeli pozwolisz, abym ci służył za świadka.
MARKIZ (przyjaźnie, do Ewina): Ach, dziękuję za ten zaszczyt, dziękuję ci, kochany baronie... ale, co mi po świadku?... (głośniej). Cała ta sprawa nic mnie nie obchodzi — conajwyżej mogę ją załatwić między sobą, nasz salon i pan des Roches — ja mam prawo do powództwa cywilnego jeszcze niższe, jak przewidują prokuratorzy. Teraz, panowie, uspokójcie się — znacie już nazwisko tej kobiety, więc możecie rozsądzić, czy warto bić się o nią. Co do mnie, gdybym był na miejscu pana des Roches, przetrąciłbym kark panu Labyrynthe. — No, a teraz, przejdźmy do drugiego salonu na czarną kawę i mówmy o czem innem. Serpentino, swoją czarującą rączką podaj mi jeść... Sądzę, że moja historja jest równie zajmująca, jak księżnej Mirepont i Preval‘a?

(Po tych słowach, markiz dzwoni; służący otwiera drzwi do drugiego salonu, dokąd po chwili podają kawę; wszyscy się podnoszą i przechodzą. Scena ta była tak niespodziewana, że wszyscy milczą przez chwilę i kroczą z niepewnemi minami; sam markiz cierpi silnie, lecz udaje obojętność, a nawet wesołość, Wychodzi pod rękę z Sepenitiną).

MARKIZ (już w drugim salonie): Kochani państwo, oczywiście... ta awantura zbyt jest oryginalna, a aktorowie jej zbyt są znani, aby można było uniknąć plotek — zatem, aby przynajmniej było ich mniej, musiałem tak postąpić. Wszystkich tu obecnych znam, jako moich przyjaciół, a zatem, gdyby ktoś poważył się szarpać mnie, lub mój charakter, powiadomicie mnie; jestem pewien waszej przychylności...
SERPENTINE: Oczywiście, oczywiście! (Uczta zaczyna się na nawo).




  1. Znana książka kucharska.
  2. Dziwotwór z mitologji greckiej:starzec, mogący dowolnie zmieniać się z błyskawiczną szybkością w zwierzę, roślinę, lub nawet przedmioty martwe.
  3. Kaliban — bohater dramatu Szekspira „Burza“ — ordynarny barbarzyniec.
  4. Hiszpańskie arystokratki zawsze słynęły ze skandalicznego braku wykształcenia, dochodzącego do nieznajomości zasad pisowni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.