Czarny orzeł (Dubrowski)/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny orzeł |
Podtytuł | (Dubrowski) |
Wydawca | Tow. Wydawnicze "Rój" i Księg. E. Wende S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Graf. E. i D-ra K. Koziańskich |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antoni Lange |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W przeddzień święta zaczęli zjeżdżać się goście; jedni zatrzymywali się w pańskim domu, w oficynach, drudzy u ekonoma, inni u popa, inni u bogatszych chłopów; stajnie były pełne cugowych koni, wozownie zapchane różnemi ekwipażami. O dziewiątej godzinie rano zadzwoniono na mszę i wszyscy pociągnęli ku nowej, kamiennej cerkwi, zbudowanej przez Cyryla Piotrowicza i corocznie ozdabianej jego sumptem. Zebrała się taka mnogość pobożnych wielmożów, że prości chłopi nie mogli pomieścić się w cerkwi i stali na progu i w ogrodzeniu. Msza nie zaczynała się: czekano na Cyryla Piotrowicza. Przyjechał on w poszóstnej kolasce i dumnie poszedł na swe miejsce w towarzystwie Marji Cyrylówny. Spojrzenia mężczyzn i kobiet zwróciły się na nią; pierwsi dziwili się jej piękności, drugie oglądały z ciekawością jej strój. Zaczęła się msza; domorośli śpiewacy śpiewali na chórze; Cyryl Piotrowicz podciągał, modlił się, nie patrząc ni w prawo ni w lewo i z dumną grzecznością bił pokłony gdy djakon wspomniał o fundatorze tej cerkwi.
Msza skończyła się. Cyryl Piotrowicz pierwszy podszedł do krzyża. Wszyscy ruszyli za nim gromadą; sąsiedzi podeszli do niego z uszanowaniem, damy otoczyły Maszę. Cyryl Piotrowicz, wychodząc z cerkwi, zaprosił wszystkich do siebie na obiad, wsiadł do kolaski i odjechał do domu. Wszyscy pojechali w ślad za nim. Komnaty zapełniły się gośćmi; co chwila wchodzili nowi ludzie i gwałtem musieli się przedzierać do gospodarza. Panie usiadły gwarnym półkolem, odziane staromodnie, w znoszonych i drogich strojach, wszystkie w brylantach i perłach; mężczyźni tłoczyli się koło kawioru i wódki, rozmawiając z hałasem. W sali nakrywano stół na osiemdziesiąt osób; służba krzątała się, rozstawiając butelki karafki i obrusy. Nakoniec marszałek zaanonsował: „jedzenie podane!“ i Cyryl Piotrowicz wszedł pierwszy za stół; za nim ruszyły damy i z powagą usiadły na swoich miejscach, zachowując pewną etykietę starszeństwa; panny skupiły się między sobą, jak trwożliwe stado kózek i wybrały sobie miejsca jedna przy drugiej; naprzeciw nich usiedli mężczyźni, zaś w końcu stołu siedział nauczyciel małego Saszy.
Służba zaczęła roznosić półmiski według urzędu, kierując się w razach wątpliwych domysłami Lavaterowskiemi i prawie zawsze bez omyłki. Dźwięk talerzy i łyżek zlał się z hałaśliwą rozmową gości. Cyryl Piotrowicz wesoło spoglądał na swą biesiadę i sycił się w pełni szczęściem hulaki. W tym czasie wjechała na dziedziniec kolaska, zaprzężona w sześć koni. „A to kto?“ zapytał gospodarz. — „Anton Pafnucewicz!“ rzekło kilku ludzi. Drzwi się otworzyły i Anton Pafnucewicz Spicyn, tęgi mężczyzna lat 50-ciu z obrzękłem obliczem, zdobnem w potrójny podbródek wtargnął do izby biesiadnej, kłaniając się, uśmiechając, już gotów do usprawiedliwień. „Nakrycie tutaj!“ krzyknął Cyryl Piotrowicz. „Łaski prosimy, Antoni Pafnucewiczu, siadaj i powiedz nam, co to znaczy: nie byłeś na mojej mszy i spóźniłeś się na obiad? To podobne na ciebie; tyś i pobożny i zjeść lubisz“. — „Przepraszam, odpowiadał Anton Pafnucewicz, zawiązując serwetkę w pętlicy grochowego koloru surduta: przepraszam, ojcze Cyrylu Piotrowiczu, wcześnie puściłem się w drogę, lecz nie zdążyłem przejechać i dziesięciu wiorst, gdy nagle pękła oś u przedniego koła, co powiecie? Na szczęście, było niedaleko do wsi; zanim dotaszczyliśmy się, odnaleźli kowala i wszystko jako tako poprawili, przeszły trzy godziny — nie było co robić. Jechać bliższą drogą przez las kisteniewski nie odważyłem się, puściłem się dokoła“. — „Eche!, przerwał Cyryl Piotrowicz, widać, żeś nie z tej odważnej dziesiątki, czegóż ty się boisz?“ — „Jakto, czego się boję, ojcze Cyrylu Piotrowiczu, a Dubrowskiego? tylko patrzeć, jak wpadniesz mu w łapy. Już to on nie chybi nikomu nie daruje, a ze mnie chyba i dwie, skóry zedrze“. — „Za cóż to, bracie, takie wyróżnienie?“ „Jakto za co, ojcze Cyrylu Piotrowiczu? a za proces nieboszczyka Andrzeja Gawryłowicza. Czyż nie ja to, dla waszego zadowolenia, to jest według sumienia i sprawiedliwości, wykazałem, że Dubrowski włada Kistenewką bez żadnego prawa, lecz jedynie przez wasze pobłażanie, a nieboszczyk (królestwo niech mu będzie niebieskie) obiecywał rozprawić się ze mną po swojemu, synek zaś gotów dotrzymać ojcowskiego słowa. Dotąd Bóg oszczędził: wszystkiego zagrabiono tylko jeden śpichrz, a to patrzeć, jak do domu się dobiorą. „A w domu toż to będą mieli uciechę, zauważył Cyryl Piotrowicz, a tam czerwona szkatułeczka z wierzchu pełna.“ „Dziś całkiem opustoszała!“ — „Dość blagi, Antoni Pafnucewiczu. Znamy cię; gdzieżbyś ty stracił? w domu żyjesz jak najgorsza świnia, nikogo nie przyjmujesz, chłopów swych obdzierasz — poprostu dusisz grosze i tyle“. — „Stale żartujesz z łaski swojej, ojcze Cyrylu Piotrowiczu, zamruczał Anton Pafnucewicz, uśmiechając się, a my, jak mi Bóg miły, zbankrutowaliśmy“ i Anton Pafnucewicz zaczął zagryzać pański żart gospodarza tłustym kawałkiem kulebiaki. Cyryl Piotrowicz dał mu spokój i zwrócił się do nowego isprawnika, który przyjechał po raz pierwszy w goście i siedział na drugim końcu stołu, obok nauczyciela.
— A no, panie isprawniku, dowiedź nam swoich zdolności, schwytaj nam Dubrowskiego.
Isprawnik stchórzył, ukłonił się, uśmiechnął, zająknął się i w końcu wyrzekł: „postaramy się, wasza wielmożność“.
— Hm! postaramy się. Dawno już staracie się, a rezultatu jednak niema. Oddawna staracie się uwolnić nasz kraj od zbójców. Nikt nie umie wziąć się do rzeczy. Ale, prawda po cóż go chwytać? Rozboje Dubrowskiego — to szczęście dla urzędników: rozjazdy, śledztwa, podwody, zaś pieniądze w kieszeni. Nie wpadnie! Jakżesz takiego dobroczyńcę usuwać? Nieprawda-li panie isprawniku?
— Szczera prawda, wasza wielmożność, odpowiadał zmieszany isprawnik.
Goście zachichotali.
— Lubię chwata za szczerość, rzekł Cyryl Piotrowicz. A szkoda nieboszczyka isprawnika Tarasa Aleksiejewicza; gdyby go nie spalono, byłoby ciszej w okolicy. A co słychać o Dubrowskim? Gdzie go widziano raz ostatni?
— U mnie, Cyrylu Piotrowiczu, zapiszczał damski głos, w przeszły wtorek jadł u mnie obiad.
Wszystkie spojrzenia skierowały się na Annę Głobowę, dosyć przeciętną wdowę, lubianą powszechnie za dobre i wesołe usposobienie. Wszyscy z ciekawością przygotowali się do jej opowiadania.
„Trzeba wiedzieć, że trzy tygodnie temu posłałam ekonoma na pocztę z listem do mojego Waniuszy. Nie psuję syna i nie mogę go psuć, chociażbym chciała nawet; jednak, jak wiecie, oficer gwardji musi utrzymywać się na przyzwoitym poziomie, a więc dzielę się z Waniuszą jak mogę swojemi skromnemi dochodami. Otóż posłałam mu 2.000 rubli; choć przychodził mi nie raz na myśl Dubrowski, myślę sobie: miasto blisko, wszystkiego siedem wiorst, a nuż Bóg doniesie. Patrzę, wieczorem wraca mój ekonom blady, obdarty i pieszo. Ażem jęknęła. „Cóż to? Co się stało?“ On zaś; „Mateczko Anno, rozbójnicy ograbili, ledwie nie zabili. Sam Dubrowski był tam, chciał mnie powiesić, lecz zlitował się i puścił, ale zato całkiem obdarł, wziął konia i wóz“. Zamarłam. Panie w niebiesiech! Co będzie z moim Waniuszą? Niema co; napisałam znowu list, opisałam wszystko i posłałam swe błogosławieństwo bez grosza.
Minął jeden tydzień i drugi. Naraz wjeżdża na mój dziedziniec kolaska. Jakiś generał prosi o widzenie się ze mną, — łaski prosimy! Wchodzi człowiek lat trzydziestu pięciu, smukły, czarnowłosy, wąsaty i brodaty, czysty portret Kulniewa; przedstawia mi się jako przyjaciel i współkolega nieboszczyka męża Iwana Andrzejewicza. Przejeżdża obok i nie mógł nie odwiedzić jego wdowy, wiedząc, że tutaj mieszkam. Przyjęłam go, czem chata bogata, rozgadaliśmy się o tem i owem, nakoniec o Dubrowskim. Opowiedziałam mu o swojem nieszczęściu. Mój generał zachmurzył się. „To dziwne, rzekł, słyszałem, że Dubrowski napada nie każdego, lecz tylko znacznych bogaczy, a i tak dzieli się z nimi, nie grabi do czysta. A o morderstwo nikt go nie oskarża; czy nie ma w tem jednak oszustwa? Każcie zawołać waszego ekonoma“. Poszli po ekonoma. Ów zjawił się. Gdy tylko ujrzał generała, osłupiał. „Opowiedzno mi, bratku, jakim sposobem Dubrowski ograbił cię i jak cię chciał powiesić?“ Mój ekonom zadrżał i upadł do nóg generała, „Ojcze, jestem winny, w grzech wplątałem się..., skłamałem“. — Kiedy tak, odrzekł generał, to proszę opowiedz pani, jak się wszystko stało, ja zaś posłucham. — Ekonom nie mógł przyjść do siebie. „No cóż, mówił dalej generał, opowiadaj, gdzieś spotkał się z Dubrowskim?“ „Przy dwóch sosnach, ojcze, przy dwóch sosnach.“ — „Cóż on ci powiedział?“ — „Zapytał mnie, czyjś ty, dokąd jedziesz, po co?“ — „No, a potem?“ — „A potem zażądał listu i pieniędzy; oddałem mu list i pieniądze“. — „A on?“ „No, a on ojcze, zgrzeszyłem“. „No, a on co zrobił?“ — „On oddał mi pieniądze i list i powiedział: odejdź z Bogiem, oddaj to na pocztę“. „No!“ „Ojcze, zgrzeszyłem!“ „Rozprawię się ja z tobą gołąbku“, rzekł groźnie generał. A pani niech każe zrewidować kufer tego złodzieja i oddajcie go w moje ręce, już ja mu dam nauczkę. Wiedzcie, że Dubrowski był sam oficerem gwardji i nie chciałby skrzywdzić kolegi“. Domyśliłam się kim była jego wielmożność — nie było co się spierać. Woźnice przywiązali ekonoma na koźle kolaski; pieniądze się znalazły; generał zjadł u mnie obiad, poczem natychmiast odjechał i zabrał z sobą ekonoma. Ekonoma znaleziono nazajutrz w lesie, przywiązanego do dębu i odartego jak lipę. Wszyscy w milczeniu słuchali opowiadania Anny Sawiszny, zwłaszcza panienki. Wiele z nich w tajemnicy życzyło dobrze Dubrowskiemu, widząc w nim romantycznego bohatera, szczególnie Marja Cyrylówna, gorąca marzycielka, nasycona tajemniczemi potwornościami pani Radcliff.
— I ty przypuszczasz Anno Sawiszno, że u ciebie był sam Dubrowski? zapytał Cyryl Piotrowicz. Bardzo się mylisz. Nie wiem, kto gościł u ciebie, ale nie Dubrowski.
— Jakto ojcze, nie Dubrowski? A któż, jeśli nie on odważa się wyjść na drogę, aby zatrzymywać podróżnych i rewidować ich?
— Nie wiem, a napewno nie Dubrowski. Przypominam go sobie, jako dziecko; nie wiem czy poczerniały mu włosy — ale wtedy był on kędzierzawym, o jaśniutkich włosach chłopcem — wiem również, że Dubrowski jest o pięć lat starszy od mojej Maszy i skutkiem tego ma nie trzydzieści pięć jeno około dwudziestu trzech lat.
— Święta prawda, wasza wielmożność, oświadczył isprawnik, mam w kieszeni rysopis Włodzimierza Dubrowskiego. Powiedziano w nich dokładnie, że ma on dwadzieścia trzy lata.
— A! rzekł Cyryl Piotrowicz, właśnie, przeczytajcie a my posłuchamy — nie źle będzie znać jego rysopis, a nuż nawinie się na oczy, to już się nie wymknie.
Isprawnik wyjął z kieszeni dość zasmarowany arkusz papieru, rozłożył go z powagą i zaczął czytać przeciągle:
„Rysopis Dubrowskiego, zestawiony na podstawie opowiadań jego byłej czeladzi dworskiej:
Dwadzieścia dwa lata, wzrostu średniego, o gładkiej twarzy, brodę goli, oczy ma czarne, włosy ryże, nos prosty. Szczególne znamiona: żadnych“.
I już wszystko? zapytał Cyryl Piotrowicz.
— Wszystko! odpowiedził isprawnik, składając papier.
— Winszuję, panie isprawniku! Oto papier! Według takiego rysopisu nie łatwo będzie wam znaleźć Dubrowskiego! Któż nie jest bowiem średniego wzrostu, kto nie ma ryżych włosów, nieprosty nos i nie czarne oczy? Założę się: trzy godziny można rozmawiać z samym Dubrowskim i nie domyślić się, z kim Bóg zetknął. Nie można powiedzieć, sprytne główki urzędnicze.
Isprawnik, włożywszy spokojnie papier do kieszeni zabrał się do gęsi z kapustą; tymczasem służba zdążyła kilka razy obejść gości, nalewając kieliszki. Odkorkowano z hukiem kilka butelek wina cymlańskiego, które pito pod mianem szampana; twarze zaczynały się rumienić, rozmowa stała się bardziej gwarna, bez związku i wesoła.
— Nie, mówił dalej Cyryl Piotrowicz, nie ujrzymy już takiego isprawnika, jakim był nieboszczyk Taras Aleksiejewicz! Szkoda, że spalono chwata, gdyż nie wymknąłby się mu ani jeden człowiek z szajki. Wyłowiłby on wszystkich co do jednego, a sam nawet Dubrowski nie wykręciłby się od niego. Taras Aleksiejewicz wziąć pieniądze od niego wziąłby, aleby i jego samego nie wypuścił. Taki miał nieboszczyk zwyczaj. Niema co, widać, że ja powinienem się wziąć do tej sprawy i ruszyć na rozbójników ze swymi domownikami. Na początek wyprawię ze dwudziestu, a oni już oczyszczą złodziejski las; lud nie tchórzliwy, każdy w pojedynkę chodzi na niedźwiedzia, nie przestraszy się zbójców.
— A czy wasz niedźwiedź zdrów, ojcze Cyrylu Piotrowiczu? rzekł Anton Pafnucewicz wspomniawszy przy tych słowach o swym kosmatym znajomku i o pewnych figlach, których stał się kiedyś ofiarą.
— Misza obiecywał długie życie, odparł Cyryl Piotrowicz; umarł bohaterską śmiercią z ręki wroga. Ot, tam jest jego zabójca! — Cyryl Piotrowicz wskazał nauczyciela francuza. Pomścił on twoją... za pozwoleniem, pamiętasz?
— Jakże nie pamiętać?, rzekł Anton Pafnucewicz, drapiąc się po głowie; dobrze pamiętam A więc Misza umarł? Szkoda Miszy, na Boga, szkoda! jaki to był figlarz! jaki mądrala! Takiego drugiego niedźwiedzia nie znajdziesz. Lecz musie go zabił?
Cyryl Piotrowicz zaczął opowiadać z wielkiem zadowoleniem o czynie swojego francuza, gdyż miał ów miły nałóg chełpienia się wszystkiem, co tylko go otaczało. Goście z uwagą słuchali opowieści o śmierci Miszy i ze zdumieniem spoglądali na Leforża, który nie podejrzewając, iż była mowa o jego męstwie, siedział spokojnie na swem miejscu i czynił uwagi o przyzwoitości swemu niesfornemu wychowańcowi.
Obiad, trwający około trzech godzin, skończył się; gospodarz położył serwetkę na stół, wszyscy powstali i przeszli do salonu, gdzie oczekiwała ich kawa, karty i dalszy ciąg pijatyki, tak dzielnie rozpoczętej przy stole.