Czasy saskie, Stanisław August Poniatowski/Porwanie króla

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Czasy saskie, Stanisław August Poniatowski
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Porwanie króla.

Wcześnie zapadła ciemna noc listopadowa, na nieoświetlonych ulicach Warszawy panował mrok i pustka. To też bez koniecznej potrzeby nikt wówczas wieczorem nie wychodził z domu, wszelkie sprawy starano się ukończyć za dnia. Czasem tylko w ciemności błysną migotliwe światła: to jedzie powóz pański, otoczony pochodniami, latarniami. Czasem w milczeniu przesuwa się patrol. Pieszy przechodzień budzi podejrzenie.
U wylotu uliczki Kapitulnej na Miodową stanęło kilku jeźdźców. Może patrol. Stoją w milczeniu, nie poruszając się z miejsca: widocznie wyznaczono im tu posterunek.
Płyną godziny w ciszy i ciemności, — niebo zasnuły chmury, opada mgła wilgotna, czasem wiatr jęknie, zawyje, zahuczy, zakotłuje w ciemności i poleci dalej, brr! brzydka, mroczna noc listopadowa.
A jeźdźcy stoją, milczą. Północ blizko. Jakiś turkot! pochodnie błysnęły przed nimi: to król wyjechał z pałacu kanclerza Czartoryskiego i wraca ulicą Miodową do zamku.
Nagle w ciemności ktoś zatrzymał konie, kareta otoczona, kilka strzałów, ktoś ze służby upadł na ziemię, reszta pierzcha w nieładzie, — w mgnieniu oka króla wsadzono na konia, otoczyli go ludzie nieznani, ktoś szepnął: — Milcz, bo zginiesz — i pomknęli zaułkami w stronę Wisły.
Na ulicy znów cicho, pusto, mrok jesienny.
Król w pierwszej chwili stracił mowę z przerażenia, — usłyszawszy groźbę, nie stawiał oporu, wkońcu zrozumiał, że został porwany, i zaczął szukać w myśli sposobów ratunku.
Zrzucił pantofel z nogi — to ślad pierwszy. Szukać go będą wkrótce, skoro rozednieje — ten znak pokaże drogę. Rzucił kapelusz, chustkę.
Uprowadzający tego nie widzieli. Jechali spiesznie w zupełnej ciemności, nasłuchując i rozpatrując się uważnie, by nie zbłądzić i nie natknąć się na patrol miejski. Podążają ku wałom, aby wydostać się w pole, bo tam w stronie Bielan reszta towarzyszy oczekuje w zajeździe: trzeba połączyć się z nimi przed świtem, o świcie być daleko.
— Żeby ich tylko znaleźć, bo — do stu djabłów! tak ciemno. Jak to mówią: choć oko wykol.
A każda chwila droga wobec grożącej pogoni. Choćby strzelić? Ale strzelać niepodobna! Toby wskazało drogę, a może zwabiło niepożądanych świadków. Tam w Warszawie już wre zapewne, i niech tylko zaświta...
A tu ni śladu drogi ani karczmy.
Rzeczywiście był to czyn śmiały, ale szalony zarazem. Któż go spełnił? Kto są ci ludzie, którzy z porwanym królem błąkają się teraz wśród nocy?
Kto pierwszy myśl tę powziął, dotąd nie jest pewnem. Od początku posądzano o to Pułaskiego, któremu nie dorównywał nikt w zuchwalstwie, lecz wykonał porwanie konfederat Michał Strawiński, także zuch, jakich mało, i oddany sprawie całem sercem.
Dlaczego to zrobili — łatwo sobie wytłumaczyć: gdy postawią króla na czele, wszyscy z nimi złączyć się muszą. Tego przecież konfederacja pragnęła od początku.
Niestety, nie wiedzieli wielu rzeczy.
Nie wiedzieli, że przed kilku miesiącami król po długiem wahaniu chciał się rzeczywiście połączyć z konfederacją. Naturalnie z obawy o swoją koronę, — ale szukał porozumienia z Barszczanami. A ci tymczasem — nie wiedząc o niczem, oburzeni niegodnem jego postępowaniem, przysłali mu wyrok, pozbawiający go tronu.
Ten sam Strawiński wręczył go królowi w sierpniu. Zrobił to bardzo zręcznie i odważnie. Z dwoma tylko towarzyszami przyjechał do Warszawy, niby z prośbą do króla, i tę prośbę do ręki oddał mu publicznie w zamku. Potem jak niewiniątko wyszedł i wyjechał, zanim król przeczytał »prośbę«.
Pochwalono Strawińskiego za tę sztukę, nie wiedząc, że to znowu odepchnęło króla od konfederacji: jakże ma łączyć się z tymi, którzy pozbawili go tronu? Teraz ich zwalczyć pragnie wszystkiemi siłami, żeby wyroku swego nie spełnili!
A tymczasem w największej tajemnicy powstał znów nowy projekt porwania króla gwałtem. Skoro go będą mieli w swojej mocy, musi śpiewać, jak mu rozkażą.
Rozumie się, że Strawiński to wykona, lecz musi mieć wspólników, a wybrać ludzi trudno, bo nikomu mówić nie można, o co chodzi. Ślepem narzędziem niekażdy chce zostać, więc też wybrał nieosobliwie: unikał poważniejszych, rozważniejszych, obawiając się pytań; byle zuch — będzie dobry.
I najgorzej sam na tem wyszedł.
Kiedy zbłądzili w nocy, trzeba się było rozdzielić: króla pod opieką paru dzielnych zuchów pozostawił w karczmie czy młynie gdzieś pod Marymontem, a sam udał się z przewodnikiem, aby sprowadzić resztę towarzyszy, która czekała w umówionem miejscu.
Oczekując dość długo, król miał czas ochłonąć z pierwszego przerażenia, zebrać myśli. Modlił się głośno, płakał, wzywał opieki Boskiej i zmiłowania dla tych nieszczęśliwych, którzy tak straszną zbrodnię popełnili. Gdy zauważył, że pilnujący go niejaki Kuźma, zwany w konfederacji Kosińskim, okazuje wahanie i niepewność, przemówił wprost do niego. Tłumaczył mu, że gubią kraj i siebie, obiecywał przebaczenie, jeśli się cofnie ze złej drogi.
Kuźma wzruszony, zaniepokojony, nie opierał się długo. Błagał o przebaczenie i obiecał pomoc. Natychmiast też wysłano chłopca do Warszawy z wiadomością, gdzie króla szukać.
Nakoniec rozedniało, i jednocześnie prawie ukazało się wojsko królewskie, które przybyło wcześniej od konfederatów.
Nastąpiła krótka utarczka, — siły nie były równe, z obu stron kilku padło, konfederaci pierzchnęli w popłochu, ale kilku ujęto.
Król powrócił w tryumfie, chociaż lekko ranny, a raczej podrapany stłuczoną szybą karety, i — prawie trudno uwierzyć — oskarżył konfederację przed sąsiednimi dworami o zamach na swe życie!
Naturalnie, że monarchowie sąsiedni pospieszyli ukarać królobójców. Konfederacja była zgubiona i potępiona, nikt już nie śmiał przemówić w jej obronie.
Wojska rosyjskie, pruskie, austryjackie niezwłocznie wkroczyły do Polski, — za trudno było walczyć z taką siłą. Wielu konfederatów, przerażonych fałszywą wieścią o zamachu na życie króla, składało broń, nie chcąc należeć do zbrodni. Garstka tylko zrozpaczonych, ale nieugiętych, wolała kraj opuścić, niż się poddać.
Ujęci »królobójcy«, oprócz Kuźmy,zostali skazani na śmierć.
Sąsiedzi za przywrócenie spokoju zażądali wynagrodzenia: - Prusy — Pomorza, Austrja — Galicji, Rosja prowincji nadbaltyckich i Białorusi za Dźwiną i Dnieprem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.