Czasy saskie, Stanisław August Poniatowski/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Czasy saskie, Stanisław August Poniatowski | |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1912 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron |
CZASY SASKIE, |
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
Przypomnijmy sobie smutne panowanie niedołężnego króla, Michała Korybuta. Szlachta kłóci się z panami, grozi wojną domową, gdyby się śmieli porwać na ich niefortunnego wybrańca, a Turek wkracza bezkarnie w granice, łupi, rabuje, pali, oblega Kamieniec Podolski. Daremnie niezdobyta dotąd twierdza wzywa pomocy, czeka na ratunek, wreszcie straciwszy ducha i nadzieję, poddaje się wrogowi.
Garstka tylko walecznych woli zginąć pod gruzami, niż ustąpić.
Niejednokrotnie potem kusił się Sobieski o odzyskanie tej strażnicy Polski; zawiedziony przez podstępnych sprzymierzeńców, zawsze powracał z niczem. Niełatwo było wyparować księżyc z tego orlego gniazda.
Powrócił wreszcie do nas Kamieniec Podolski po latach 27, lecz nie orężem odzyskany.
Po trzywiekowych bojach przekonali się wreszcie muzułmanie, że nie zagarną całej Europy. Sami osłabli w bezustannej walce, skruszyli się o twarde, niezłomne »przedmurze«, i chcą już tylko zabezpieczyć sobie prawa do zdobytego półwyspu, na którym założyli swoje państwo. Więc zawierają pokój z całą Europą, ze wszystkimi ludami, które brały udział w tych walkach.
W miasteczku Karłowicach (1699) zjechali się przedstawiciele Austrji, Rosji, Polski, nawet Anglji i radzą z posłem tureckim, jak pogodzić wszystkich, żeby byli zadowoleni.
Chyba za wiekowe trudy należy się coś i Polsce? kto wie, gdyby nie ona, coby było?
Ale nie ma kto o tem wspomnieć. Król August II Sas obcy, obojętny, wszystko mu jedno, byle odzyskał Kamieniec, bo do tego zobowiązał się w pactach conventach. Dostaje przytem jeszcze i część utraconej Ukrainy, więc zupełnie zadowolony: dokazał przecież więcej niż Sobieski i do tego bez krwi rozlewu.
Podpisali i Turcy te warunki, bo rozumieją, że inaczej być nie może, — ale żal im Kamieńca: ktoby ich stąd mógł wyprzeć, gdyby nie układy!
Ha, trudna rada. Stanęła w pogotowiu turecka załoga, aby opuścić mury, już złożono na wozy dobytek mieszkańców, którzy w mieście pozostać nie chcą, — zamek i arsenał, czyli skład broni i prochu, oddaje Polakom starszy oficer turecki, — odbiera go Marcin Kątski.
W nielicznem gronie zeszli do podziemi: tu stoją beczki z prochem.
Turek spojrzał dokoła, i wściekłość błysnęła mu w oku: — nie odda twierdzy chrześcijanom!
Błysk — i lont zapalony upadł na beczkę z prochem.
Za chwilę zginą wszyscy pod gruzami. Obecni skamienieli.
Ale Kątski nie stracił przytomności: szybko jak błyskawica chwycił knot zabójczy i bezpiecznie złożył go na swojej dłoni. Potem spojrzał Turkowi w oczy.
Mierzyli się spojrzeniem w głębokiem milczeniu: nikt nie śmiał przemówić słowa. Oto jeden z tych ludzi pragnął oddać życie, by nie opuścić raz zajętego stanowiska, — drugi, gardząc okropnym bólem, ocalał życie własne i tysiąca bliźnich. Nie gruzy, lecz zamek odbierze od wroga; tak każe sprawiedliwość.
Panie bracie, Czy też znacie |
Nizkie chaty, Lecz za katy, |
To nie kmiecie, ale pany!
Własne chaty, własne łany;
Nie znali, co pańskie sochy,
Ni pańszczyzny, ni darmochy.
Bury sukman na ramieniu,
Długa strzelba na rzemieniu,
Nogi w łykach, kurpia duma,
Ale wąsy jak u suma!
Wie, gdzie lisa w sidła złapie,
Niby kot na barć się wdrapie,
Trafne oko, krzepkie ramię,
Jak uściśnie, kości złamie.
By krew z mlekiem, gdy się zbierze,
Takie rzeźkie tam dziewczyny;
Dłonie białe, liczka świeże,
By korale jarzębiny.
Gdy mróz w oczy igły ciska,
W polu głodne wrony kraczą,
Siadaj z niemi u ogniska —
Gościa krupnikiem uraczą.
I starzy będą bajali,
Jak to Kurpie Szwedów prali,
Jak niejedna tam mogiła
Gada, że ich zgniło siła...
Bo gdy broń wziął Kurp na barki,
Djablo Szwedom lazł na karki,
Póty zamorców spowiadał,
Aż ich z kaszą het pozjadał.
Zajdź w zwierzyniec,
Pod Myszyniec,
Tamci Kurpiów żyje wnuk,
I taż stara
W sercu wiara:
Jeden Bóg!
Teraz znacie, Panie bracie, |
Nizkie chaty, Lecz za katy, |
Michał Morzkowski.
Warto wspomnieć o Kurpiach za Augusta II, bo wtedy lud ten prosty z własnego poczucia stanął w obronie swej ziemi ojczystej i mężnie stawił czoło nieprzyjacielowi.
Ażeby to zrozumieć, musimy cokolwiek zapoznać się z Kurpiami.
Nazwano tak mieszkańców rozległych puszcz, leżących na północ od Ostrołęki, Myszyńca, Przasnysza. Był to lud wolny od niepamiętnych czasów, nigdy nie mieli pana i nie odrabiali pańszczyzny, ziemi nawet dla siebie uprawiali mało, bo grunt piaszczysty nędzny plon wydawał, a głównie zajmowali się bartnictwem i myśliwstwem. Z dawna od królów polskich dostali przywilej, że mogą w swoich borach rządzić się własnem prawem, i rządzili się mądrze. W ogromnych lasach każdy miał cząstkę wydzieloną, żeby innym w drogę nie wchodził; tu drążył stare drzewa i zakładał barcie, hodował pszczoły, a wosk i miód sprzedawał. Oprócz tego polowali na zwierzynę, której wielka była obfitość, i słynęli jako strzelcy zawołani. Surowo przestrzegali między sobą uczciwości, a winowajców karali, wypędzając ich z puszczy.
Nazywali siebie Kurpiami od obuwia z kory lipowej; wiedzieli, że ich puszcza to część ziemi polskiej, bo polskim królom składali daninę z miodu i wosku, od nich mieli zatwierdzone swoje prawa, pod ich rządami żyli swobodni, szczęśliwi.
Ale jaki jest ten król albo inny — o to się nie troszczyli, o tem nie mogli wiedzieć, dość że król, więc należy mu się wiara, a w potrzebie i pomoc.
Tak właśnie było za Augusta II Sasa. Monarcha ten przekupstwem zasiadł na polskim tronie, żeby mieć wyższy tytuł i większe dochody, lecz dobro kraju nie obchodziło go wcale, gotów był nawet podzielić się nim z sąsiadami, żeby tym sposobem swoją Saksonję powiększyć.
Nie podobało mu się, że w Polsce słuchać musi sejmu, nie zaś rządzić podług swej woli, że syn jego bez elekcji nie będzie miał prawa do korony, i chciał to wszystko zmienić. Dlatego zaraz na początku panowania obiecał potajemnie Piotrowi Wielkiemu, carowi Rosji, dać pomoc w wojnie przeciw Szwedom o brzegi morza Bałtyckiego, aby zapewnić sobie potężnego sprzymierzeńca dla swych planów.
W Szwecji panował wtedy młodziutki król, Karol XII. Nie miał jeszcze lat 20, ale doskonały wojak, śmiały, energiczny, uderzył na nieprzyjaciół całą siłą, pokonał niewyćwiczone wojsko Piotra Wielkiego, i podążył do Polski, żeby ukarać Augusta, który przeciwko niemu posłał swoich Sasów.
Rozgłaszał przytem wszędzie, że idzie jako przyjaciel Polaków, że pragnie im dopomódz, aby pozbyli się króla, który jest wrogiem kraju, i chce się nim podzielić z Rosją i Szwedami.
Była to prawda, lecz któż mógł o niej wiedzieć? Kurpie wiedzieli tylko, że August jest królem, obranym na elekcji i koronowanym, a Szwed idzie nieproszony i kraj niszczy.
Więc postanowili nie puścić go przez swoje puszcze.
I zabrali się dzielnie do obrony: przecięli wszędzie drogi, pokopali rowy, porobili zasieki, pościnali drzewa, a sami z bronią w ręku oczekują wroga.
Wiedział o tem Karol XII, ale żartował sobie z pogróżek bezbronnego chłopa: przecież on ma armaty i wyćwiczone wojsko. Ruszył też śmiało naprzód.
Aż tu zaledwo zagłębił się w bory, ogień zewsząd, a drogi niema. Celne strzały Kurpiów zmiatają starszyznę, gęsto pada żołnierz, daremnie z wściekłością przedzierając się w gąszcze, bezdroża, zawały; niema rady: trzeba ustąpić.
Najcięższa przeprawa była w miejscu, zwanem Kopańskim Mostem. Kurpie z zasadzki wystrzelali Szwedów, ścigali uciekających, bili się w otwartem polu z uchodzącemi resztkami, o mało nie pojmali samego Karola. I nie puścili wroga.
Taki czyn mężnego ludu zasługuje na wieczną pamięć.
Ludno i gwarno w zamku wojewody poznańskiego, pana obszernych włości i wielkiej fortuny, Stanisława Leszczyńskiego. Ludno i gwarno, bo przyjmuje dzisiaj samego imci króla Karola szwedzkiego. Król szwedzki poznał go jeszcze w Sztokholmie, kiedy Leszczyński jeździł tam z poselstwem, upodobał go sobie i szczerą obdarzył przyjaźnią. Teraz, gdy pokonał Augusta II, mimo oporu Kurpiów i stronników Sasa, szuka w Polsce przyjaciół, gdyż chciałby ten naród uczynić swoim sprzymierzeńcem.
Nic też dziwnego, że i Leszczyńskiemu zapowiedział swe odwiedziny.
Wie dobrze wojewoda, że nietylko przyjaźń sprowadza w jego progi dostojnego gościa, lecz ufa Karolowi, że nie jest wrogiem jego kraju, i chce poznać zamiary młodego monarchy. Jeśli uzna je za dobre dla ojczyzny, chętnie pomagać mu będzie.
Właśnie wjeżdżają obaj na czele orszaku w sklepioną zamkową bramę. Karol drobny i szczupły, o twarzy energicznej i błyszczącem, dumnem spojrzeniu, — Leszczyński starszy wiekiem, uderza powagą i rozumnym spokojem wysokiego czoła. Znać po wyrazie oczu i ożywieniu obu, że poważną rozmowę prowadzić musieli i że jej nie skończyli. Może sprawa wymaga dłuższego namysłu.
Dwór wojewody i świta królewska otoczyli ich teraz, zsiadają z koni, wchodzą do komnaty, gdzie czeka już posiłek zastawiony.
Stare portrety królów i pradziadów patrzą ze ścian poważnie na ucztujące grono, i zda się, że przysłuchują się rozmowie. Może jej słuchać każdy: król szwedzki podziwia piękne obszary ziemi swego gospodarza, jego hojność i skarby, nagromadzone w zamku. Mówią o koniach, których nachwalić się nie może, bujnych łąkach, które podziwiał, wioskach i miasteczkach, do Leszczyńskiego należących.
I przyznaje w duszy ten obcy monarcha, iż wielu panujących książąt za granicą nie posiada takiej fortuny.
Skończono wreszcie ucztę, dzień się skończył, i wojewoda sam prowadzi gościa do przeznaczonych komnat. Tu na skinienie króla znowu pozostali sami.
— Jutro jadę o świcie, mości wojewodo — rzekł Karol — nie będzie więc już czasu na rozmowę, a chciałbym usłyszeć jeszcze twoje słowo. Co prawda, nie spodziewałem się z waszej strony oporu.
— Nie powinno was to dziwić, miłościwy królu — odparł po chwili namysłu Leszczyński — i muszę powtórzyć, co już powiedziałem: radbym z duszy uczynić, jako chcecie — a nie mogę.
— Ależ dlaczego? dlaczego?! — pytał niecierpliwie Karol. — Toć sami wiecie, że August jest zdrajca, że chciał ze mną podzielić się waszą ojczyzną, że porwał obu synów Sobieskiego i ukrył gdzieś w Saksonji, aby naród żadnego obrać nie mógł, że przecie zrzekł się tronu i podpisał, że do niego pretensji nie ma, — więc czegóż chcecie więcej? A z drugiej strony rozumiecie dobrze, jakiego potrzebuje kraj monarchy, jaką korzyść dać mu może przyjaźń Szwecji. W waszej mocy przywrócić ojczyznie porządek, zapewnić bezpieczeństwo — i nie chcecie, czy nie macie odwagi! Lepiej o waszem sercu rozumiałem.
— Wybaczcie, miłościwy królu, że się opornie stawiam waszemu życzeniu, i rozważcie sami, co powiem. August obcy nam był od początku, i zawsze stałem przeciw niemu, ale dzisiaj — jest namaszczonym królem i koronowanym, — nie wyrzekł się korony z własnej woli, — nie naród mu odebrał władzę, jako zdrajcy, bo o zdradzie mało kto wiedzieć będzie, — przysięgałem mu wierność — jakoż teraz sięgnę z waszą pomocą po to berło, które tylko wola całego narodu powierzyćby mi mogła?
— Zwołamy elekcję — żywo przerwał Karol.
— Wy, miłościwy królu, zwołać jej nie macie prawa, — to nie wolna elekcja, którą nakazuje zwycięzca.
— Wolna elekcja! — zaśmiał się szyderczo Karol — wasza wolna elekcja dawno stała się czczem słowem, i sami o tem wiecie.
— Tak jest, trzeba ją zmienić — potwierdził Leszczyński — lecz dopóki jest prawem, bronić jej powinienem.
— Wiem to wszystko — porwał się Karol — a jednakże nalegam na was, wojewodo. — Pozwólcie się ogłosić kandydatem na wolny tron po zdrajcy, który — sami to wiecie — podstępem i przekupstwem na nim zasiadł. Zwołam elekcję — obiorą was może niechętnie, ale obrać będą musieli, a gdy się przekonają, ile stąd dobrego wynika dla ojczyzny, jeszcze mi dziękować będą.
— Uwolnijcie mię, mości królu, od tej łaski — z niepokojem przemówił znów Leszczyński — może i nie mam serca kusić losu. Toć chodzi mi o wszystko. Jestem u siebie panem i żadnemu królowi nie zazdroszczę, bom szczęśliwy i na niczem mi nie zbywa. Ulegając waszym żądaniom, mogę utracić wszystko, nawet życie. Losy wojny są zmienne. Życzę wam z całej duszy powodzenia, lecz gdyby się inaczej stało, August powróci na tron i sądzić mię będzie, jako przywłaszczyciela. A wtedy co mię czeka? Śmierć haniebna, albo wygnanie i nędza.
— O mości wojewodo, teraz nie mówicie szczerze! — zawołał Karol z uniesieniem — nie chcę wierzyć, że się boicie o siebie. Życie jest w ręku Boga każdej chwili, a August na tron nie powróci: Piotr Wielki, przyjaciel jego, pokonany, a chociażby raz jeszcze chciał zmierzyć się ze mną, nie wie, jakie go w domu czekają kłopoty. Wam pierwszemu wspominam o tem, że kozacki hetman Mazepa jest ze mną w porozumieniu, chce oderwać od Rosji Ukrainę. Pomyślcież, skoro zewsząd otoczymy cara, czy będzie mógł zwyciężyć?
Wojewoda pochylił głowę: wyczerpał już wszystko, co mógł odpowiedzieć.
— Sami widzicie — mówił dalej Karol — że wymagam od was ofiary dla dobra waszego kraju. Narażacie siebie na niepewne losy, lecz dla ojczyzny otwieracie drogę do chwały i potęgi. Czy Polak, ten którego miałem za przyjaciela (tyle zbudził we mnie szacunku), cofnie się przed poświęceniem?
Leszczyński milczał, pokonany. Niechże się stanie, co mu przeznaczono.
I stało się, jak chciał zwycięzca.
Obrany na zwołanej przez króla szwedzkiego elekcji, król Leszczyński nie miał narodu za sobą. Przyznawali mu wielkie cnoty i wyższość nad Augustem, ale był narzucony przez obcego monarchę. Szlachta nie rozumiała dobrze całej sprawy, nie znała intryg ani zamiarów Sasa, i rządziła się szlachetnem uczuciem, że powinna zostać wierną Augustowi, bo mu wierność przysięgła.
Tym sposobem panowanie Leszczyńskiego zależało od dalszych losów wojny pomiędzy Piotrem Wielkim i Karolem XII: kto z nich pokona ostatecznie przeciwnika, ten swego sprzymierzeńca na tronie utrzyma.
∗ ∗
∗ |
W starym i pustym zameczku niemieckim, gościnnie ofiarowanym Leszczyńskiemu na chwilowe schronienie po opuszczeniu Polski, ciemno, zimno i pusto.
Nie snują się po komnatach roje dworzan, nie słychać gwaru życia, okna nie jaśnieją światłem.
Stary burgrabia[1] w swej małej izdebce napalił suty ogień na kominku i nie troszczy się wcale o przybyłych gości. Pan kazał przyjąć, więc im otworzył zamczysko, a jakże, — drzewa urąbać im kazał i napalić w najlepszej sali, gdzie wszystkie okna całe, a co do reszty to nie jego głowa. Brr! zimno dziś na dworze.
Rzeczywiście, cóż więcej mógł zrobić burgrabia? W zamku dawno nikt nie mieszkał, więc zniszczony, ale mogą sobie naprawić ci obcy, — jeżeli zechcą.
Jeżeli zechcą! A czy mogą zechcieć? Już rok przeszło tułają się po świecie — uciekali tak nagle — niewiele zabrać mogli, a tu na obczyźnie wszystko kosztuje drogo.
Dzięki Bogu, że mają teraz dach nad głową, za który nie trzeba płacić, lecz co dalej?
W dużej komnacie ogień płonie na kominku, chociaż po kątach mrok kryje się chytrze, aby wypełznąć, gdy przygasną głownie, i z bratem swoim mrozem objąć na nowo władzę, której go płomień chwilowo pozbawił. Zwycięży on tu wkońcu!
W blasku ogniska w głębokim fotelu kobieta w ciemnym stroju, poważna i blada, oparła głowę o poręcz rzeźbioną i patrzy w ciemną przestrzeń szeroko otwartą źrenicą, jakby ścigała w niej jakieś obrazy, które ubiegły i może nie wrócą.
U nóg jej młode dziewczę na nizkiem siedzeniu, rączki złożyło na kolanach matki i patrzy na nią wzrokiem niespokojnym. Nie śmie przerwać milczenia, nie śmie jej zbudzić z zadumy, a w sercu, głowie, tłoczą się myśli, uczucia, pytania, na które nie znajduje odpowiedzi.
Jak to się wszystko stało, że są tutaj? I dlaczego? Czy wrócą znowu tam, do Polski? Kiedy?
Nieznacznie rzuciła okiem w stronę ojca, który przy stole, założonym papierami, oparł głowę na ręku i także pogrążył się w myślach.
Odkąd kraj opuścili, rodzice myślą ciągle, nie śmieją się, nie rozmawiają, i tak okropnie smutni. I jej też smutno bardzo.
Westchnęła cichuteńko — bo nie chce im przysparzać troski — ale — tak jej ciężko na duszy, tak ciężko. Niedawno w królewskim zamku, tam, w Warszawie, a potem tyle dni, tyle miesięcy między obcymi ludźmi, w obcych zajezdnych domach... czy to zawsze tak będzie? Przecież tam w Polsce mają swoje własne dwory i zamki i pałace, piękne lasy i łany zboża, przecież tamto ich własne?...
Ich własne, a wszystkiego im brakuje. Niema służby, prócz paru wiernych dworzan; niema szat pięknych ani ciepłych sukien, chociaż na dworze zima; nawet jedzenie takie niedobre, tak mało — nie tak, jak było w domu. Ona wie już dlaczego: — ojciec nie ma pieniędzy. Tak, tak: nie ma pieniędzy. Sama widziała, jak matka odcięła od kontusza parę kosztownych guzów i kazała je sprzedać, aby było na chleb i mięso. Widziała to sama. A obcy ludzie nic nie dadzą bez pieniędzy — więc cóż się z nimi stanie?
Pewnie o tem tak myślą wciąż ojciec i matka.
Nie myliła się młoda Marja — położenie króla-wygnańca było ciężkie i bardzo smutne. Karol XII został pokonany przez cara Piotra w bitwie pod Połtawą i mimo rany, uciekł konno z pola bitwy, by nie dostać się do niewoli. Wtedy od razu zmieniło się wszystko: trzeba było uciekać także nietylko z królewskiego zamku, ale z kraju, bo August wkroczył zaraz z wojskiem saskiem, a Piotr Wielki podążał mu na pomoc.
Spełniły się przeczucia wojewody, o których mówił niegdyś Karolowi: oto dziś nie miał ani ziemi własnej, ani dachu nad głową. Musiał korzystać z łaski obcych ludzi, z gościnności wrogów Augusta lub przyjaciół Karola XII. Na niezbędne potrzeby sprzedawał klejnoty, jakie udało mu się zabrać z sobą: drogie kamienie, pierścionki, zapinki, a gdy tego zabraknie... Jego jedyna, ukochana córka jest dziś ubogiem, bezdomnem dziewczęciem.
Lecz czyż podobna, aby nic się nie zmieniło i tak zostało zawsze?...
Może się zmieni kiedyś, lecz czy on dożyje? Jakiż los żonie i dziecku zgotował! Tyle listów już wysłał do przyjaciół, wzywając ich pomocy, a odpowiedzi znikąd. Czyż ma czekać cierpliwie, aż kawałka chleba zabraknie?
Jakieś kroki słychać w sąsiedniej komnacie, szczęk broni i rozmowę — ktoś przyjechał.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku drzwiom, w których ukazał się wierny dworzanin, towarzysz ich wygnania i niedoli, oznajmiając o przybyciu posłów jegomości króla szwedzkiego.
Dwaj młodzi ludzie w stroju cudzoziemskim głębokim ukłonem powitali króla.
— Jakież nowiny przynosicie mi, panowie? — spytał Leszczyński z ożywioną twarzą.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się starszy — pan nasz, Karol XII, wrócił nakoniec do Szwecji po wielu trudach i niebezpieczeństwach i natychmiast wysłał nas tutaj, aby zapewnić waszą królewską mość, iż los W. K. M. jest pierwszą jego troską. Pan nasz, Karol XII, nie traci nadziei, że tron polski zostanie odzyskany, lecz wymaga to dłuższego czasu. Dlatego rozkazał nam prosić najpokorniej, aby W. K. M. raczył tymczasem uważać za swoje księstwo Dwóch Mostów, które jest jego własnością. Jesteśmy obowiązani wprowadzić niezwłocznie W. Kr. M. do stolicy księstwa i formalnie złożyć władzę w jego ręce. Oto listy, które rzecz lepiej wyjaśnią.
I w postawie pełnej szacunku złożył na rogu stołu grubą kopertę, zamkniętą królewską pieczęcią.
— Raczcie, panowie, spocząć po podróży i rozgościć się w zamku, gdzie nie mogę, niestety, przyjąć was, jakbym pragnął. Na listy i poselstwo dam odpowiedź jutro — przemówił Leszczyński po chwili namysłu i uprzejmem skinieniem ręki pożegnał obu młodzieńców, polecając ich pieczy dworzanina.
Był to po latach burzy i zamieci znów pierwszy uśmiech losu.
∗
∗ ∗ |
Uśmiech losu nie znaczy, że okręt dopłynął do spokojnej przystani: niejedna jeszcze burza-nawałnica groziła mu rozbiciem, niejeden jeszcze piorun huczał w chmurach.
Powtórnie obrany królem po śmierci Augusta II Leszczyński, przekradł się znowu do Polski przebrany za kupca, by omylić czujność sąsiadów, którzy sprzyjali synowi Augusta.
Naród nie wystąpił dość licznie i śmiało w obronie tego, którego sam wybrał, i aby nie wpaść w moc nieprzyjaciela, musiał Leszczyński ustąpić do Gdańska.
A dlaczego do Gdańska? Bo tu spodziewał się pomocy Francji, a tę najłatwiej było przysłać morzem. Król francuski, Ludwik XV, ożenił się przed kilku laty z jego córką, Marją Leszczyńską, i obiecał teraz dopomódz teściowi do odzyskania tronu polskiego.
Ale pomoc zawiodła, saskie i rosyjskie wojska groziły Gdańskowi zburzeniem, nie chcąc więc narażać miasta, postanowił Leszczyński je opuścić, aby mogło kapitulować. Przy pomocy przyjaciół spuścił się z murów do łodzi, oczekującej na Wiśle, i na niej szczęśliwie przemknął w cieniach nocy do okrętu.
Korona polska była stracona na zawsze.
Otrzymawszy od zięcia księstwo Lotaryngji, tutaj na resztę życia osiadł nakoniec Leszczyński, a rządził tak sprawiedliwie i mądrze, że dziś, po 200 latach, praprawnuki jego poddanych wspominają z miłością imię »dobrego króla«.
Odwiedźmy go raz jeszcze w Lunevilu, w pięknym książęcym pałacu, wśród przepysznych ogrodów położonym. Oto już wiek podeszły pochylił mu czoło, siwizna posrebrzyła włosy, ale uśmiech dobroci pozostał na twarzy, a pogoda jaśnieje w oczach. W nikim nie budzi trwogi, z ufnością zbliża się do niego każdy, kto szuka sprawiedliwości lub opieki: »dobry król« jest ojcem ludu.
A jednak serce jego tam daleko, w opuszczonej ojczyźnie. Dla niej pracuje tutaj, o niej myśli. Tyle rzeczy chciałby powiedzieć rodakom, nauczyć ich, przekonać. Odwiedzają go chętnie, zapewniają o szacunku i miłości, może uwierzą słowom, które z serca dla nich dobywa.
Więc pisze. W obszernej bibljotece tyle słońca, w ciepłem powietrzu tyle słodkiej woni, a on siedząc przy stole, widzi pochmurne niebo, nizkie chaty i czarną rolę, zlaną potem ciężkiego trudu. I maluje los chłopa: złe prawo, ucisk, krzywdę; żąda sprawiedliwości. »Nie byłbyś panem, gdyby chłop na państwo twoje nie pracował«. »Gdy chłop biedny — kraj biedny«.
Gdyby to zrozumieli!
Ale nietylko ta jedna choroba grozi ojczyźnie całem pasmem nieszczęść, obok niej król-wygnaniec widzi inne, niemniej groźne i niebezpieczne.
Więc tłumaczy, jak wiele złego wyrządza liberum veto, — to niewola, nie złota wolność. Przekonywa, że trzeba zmienić sposób elekcji, gdyż obiór króla rzeczą jest wielką i trudną.
Książki jego czytają. Niezawsze przekona, ale choć myślą o tem, chociaż zaczynają zastanawiać się nad tak ważnemi sprawami.
Szkoły dobrej kraj potrzebuje! Gdyby miał lepsze szkoły, wiele rzeczyby zrozumiano.
Więc dla młodzieży polskiej zakłada szkołę w swojem państwie. Wielu i tu przyjedzie, aby się czegoś nauczyć, a wrócą rozumniejsi, innym będą wskazywać drogę.
Nic dziwnego, że w Lunevilu pełno gości Polaków. A kto przyjedzie, wyjechać mu trudno. Przyjemnie czas upływa w towarzystwie mądrego króla, jego słowa padają w duszę, budzą w niej nowe myśli, szlachetne uczucia.
. Umarł już w późnym wieku śmiercią przypadkową: od ognia na kominku zapaliły się na nim suknie, zanim pomoc nadbiegła, ogarnął go płomień, i ciężko poparzony skończył życie w ciągu dni paru.
Jedyna córka króla wygnańca, Marja, została żoną młodziutkiego króla Francji, Ludwika XV.
Z początku było to bardzo szczęśliwe małżeństwo: bawili się wesoło, doskonale. Za króla rządzili państwem ministrowie, a on gonił za rozrywkami, i prócz przyjemności własnych nic go nie obchodziło.
Lata biegły, a król pozostał zawsze dzieckiem, które bawić się tylko pragnie.
Takiego życia Marja prowadzić długo nie umiała. Sama doznała już wielu smutków, poznała w domu ojca, co to niedostatek. To też spostrzegła wkrótce, że w jej państwie niewszyscy są szczęśliwi i weseli: spostrzegła blade twarze i nędzne łachmany, kryjące się na widok świetnego dworu królewskiego, spostrzegła dzieci nędzne, zaniedbane, i smutne oczy matek.
I coraz rzadziej mogła bawić się wesoło. Kiedy król rzucał pieniądze na fraszki, zbytkowne stroje, kosztowne potrawy, ona myślała o tych, co nie mają chleba dla głodnych dzieci, ciepłej odzieży i własnego kąta, gdzieby odpocząć mogli spokojnie po pracy.
Zapragnęła pomódz tej nędzy, chciała ją poznać z blizka.
W skromnej sukni, w towarzystwie zaufanych dworzan zwiedziła ubogie dzielnice Paryża, weszła do ubogich mieszkań, i serce jej wzruszyło się głęboko.
O ile mogła, teraz odsuwała się od zabaw dworu, a zarazem od męża, który nie rozumiał i nie chciał rozumieć jej uczuć, a przeznaczone na stroje pieniądze rozdawała cierpiącym i ubogim.
Kazała wszystkich dopuszczać do siebie, i nikt nie odchodził bez pomocy i dobrej rady. To też wkrótce zabrakło jej pieniędzy.
Co tu począć? — Zaczęła żałować dla siebie na najmniejszy wydatek, odmawiać sobie już nietylko przyjemności, ale koniecznych potrzeb. Wyrzekła się zupełnie strojów; w sukniach, jakie nosiła, nie mogłaby się nawet pokazać podczas zabaw na królewskich pokojach; jadała bardzo skromnie; pożyczała pieniędzy.
Ojciec jej, król Stanisław lotaryński, przeznaczył jej na dobroczynność roczną pensję. Przyjęła ją z wdzięcznością, lecz i to nie wystarczało: niepodobna nakarmić wszystkich głodnych, i królewski skarbiec na to nie wystarczy, jeśli tylko jałmużną ratować chcemy nędzę.
Marja Leszczyńska robiła, co mogła. Sprzedała i pozastawiała klejnoty, zamiast drogich kamieni w ozdobach królewskich nosiła zwyczajne szkiełka, nigdy jednak nie miała dosyć, aby dopomódz tak, jak chciała, wszystkim, którzy się do niej zgłaszali.
Razu jednego ktoś prosił jej syna o drobną pomoc pieniężną.
— Nic nie mam — odpowiedział — mama zabrała mi wszystko.
Nic dziwnego, że lud francuski znał i kochał swoją królowę, ubóstwiali ją zwłaszcza biedni wyrobnicy, których małe zarobki nie wystarczały zwykle na potrzeby licznej rodziny. Marja opiekowała się nimi najchętniej.
Unikając najstaranniej zabaw dworskich, lubiła w gronie zaufanych dworzan zwiedzać miejsca zabaw ludowych i patrzeć na rozrywki swych poddanych w chwilach wolnych od ciężkiej pracy.
Raz w ogrodzie publicznym otoczył ją tłum taki, iż ruszyć się z miejsca nie mogła. Matki wysoko podnosiły dzieci, aby chociaż zdaleka zobaczyły dobrą królowę, inne chciały koniecznie dotknąć się jej sukni.
Wreszcie królowa znużona tą ciżbą, chciała wrócić do domu, lecz daremnie dworzanie usiłowali otworzyć jej drogę. Było to niepodobieństwem.
Wówczas Marja skinęła, że chce mówić. Uciszyło się nagle, jakby tłum oniemiał. A wtedy rzekła z łagodnym uśmiechem.
— Kochane dzieci, wiem, że kochacie mię z całego serca, bo i ja was tak kocham, więc proszę was, dla tej miłości pozwólcie mi wrócić do domu.
Okrzyk radości wybuchnął dokoła:
— Niech żyje nasza kochana królowa! Niech żyje!
I natychmiast rozstąpiono się przed nią na dwie strony, tak że spokojnie szła wśród swego ludu, dziękując im z uśmiechem, obsypana życzeniami i błogosławieństwem.
Gdzie się dwóch kłóci, tam trzeci korzysta — mówi przysłowie — tak było i z nami: przecież i najazd szwedzki póty był tylko groźny, póki wszyscy nie zwrócili się przeciwko niemu.
I teraz też niezgoda i wojna domowa zmusiła do posłuszeństwa obcemu, do uległości silniejszemu sąsiadowi.
Było to po powrocie Augusta II do kraju.
Za okazaną wierność odwdzięczył się ten monarcha w taki sposób, że sprowadził do Polski wojsko saskie i przy jego pomocy chciał znieść wolną elekcję, ogłosić następcą tronu swego syna i wzmocnić władzę królewską.
Bardzo dobre zamiary — ale złego użył sposobu.
Wojska saskie, rozłożone po wsiach i miasteczkach, dopuszczały się gwałtów i rabunku, uciemiężały ludność, napadały nawet na szlacheckie dwory i nieznośnym były dla wszystkich ciężarem.
Zażądano od króla, aby je coprędzej odesłał do Saksonji, ale on właśnie o tem ani myślał. Obiecywał na sejmie i nie dotrzymywał. Albo mu źle, że Polska żywi jego Sasów? Zresztą byli mu potrzebni.
Znudziło się Polakom wreszcie znosić to bezprawie i zagrozili królowi, że jeżeli nie spełni woli sejmu, przymuszą go do tego z bronią w ręku.
A było w Polsce prawo, że jeśli król wyraźnie działa na szkodę kraju, poddani mogą łączyć się przeciwko niemu w zbrojny związek, zwany konfederacją, i walczyć jak z nieprzyjacielem.
Tak zrobili i teraz. W miasteczku Tarnogrodzie (gub. lubelska) licznie zjechała się szlachta, napisali, czego żądają, podpisali się na tym akcie, obrali sobie wodzów i wypowiedzieli Augustowi wojnę.
Smutna to rzecz i trudna walczyć z własnym królem, ale mieli otuchę: więcej nas przecie, niż Sasów, a jeżeli daliśmy radę Szwedom za Jana Kazimierza, poradzimy i Sasom za Augusta.
I byliby zapewne poradzili, nawet w bardzo krótkim czasie, gdyby wszyscy stanęli przy konfederacji, gdyby połączyli się z nią i hetmani, a wraz z nimi i wojsko polskie.
Ale hetman Sieniawski pierwszy pomyślał sobie: teraz jestem bardzo potrzebny królowi, beze mnie nic nie zrobi, — jeżeli przy nim stanę, mogę spodziewać się hojnej nagrody.
August też rozdawał ziemię i pieniądze, byle zyskać sobie stronników, i tym sposobem rozdzieliła się jedność narodu, i zaczęła się wojna domowa i walka bratobójcza.
Już nietylko przeciw Sasom stawali konfederaci, lecz przeciw własnym braciom, przeciw rodakom swoim, którzy dla interesu, dla nagrody, lub obałamuceni przez mądrzejszych, szli na obronę króla, widząc w tem swój obowiązek.
Wojna domowa jest zawsze nieszczęściem, a każde jej zwycięstwo to zarazem klęska. Niszczono kraj własny, zabijano swoich, brat stawał przeciw bratu, syn przeciw ojcu broń podnosił.
Wszyscy czuli okropność takiej walki, a jednakże trwała dwa lata, bo konfederaci nie chcieli ustąpić sprawy słusznej, a król, widząc w narodzie rozdwojenie, liczył na to, że ich pokona i na swojem postawi.
Obie strony jednak pragnęły pokoju: niech król tylko usunie Sasów, a zapomnimy nawet krwi przelanej, byle nie walczyć z braćmi. Niech tylko usunie Sasów!
I król także nie czuł się pewnym zwycięstwa: nie mógł liczyć na swoich stronników Polaków, bo im coraz bardziej wstyd było przelewać bratnią krew; a jeśli go opuszczą, co się stanie? Znienawidzony przez wszystkich, czyż może się spodziewać, że jego syna obiorą następcą?
Obie strony chciały więc zgody, ale żadna z tem pierwsza nie wystąpi, bo przeciwnik myślałby, że prosi o pokój, że nie ma siły walczyć. Więc jakże się pogodzić?
Trzebaby kogoś, coby ich do tego skłonił, coby podjął się spór rozsądzić. Przecież gdzie jest niezgoda, zawsze bywa sędzia.
Kogóżby sędzią obrać? Rozumie się — silnego, żeby mógł zmusić do spełnienia wyroku, lecz zarazem takiego, któremu ufają ci i owi.
Takim sędzią postanowiono obrać cara Piotra Wielkiego.
August II mu ufa, bo to sprzymierzeniec. Dla niego przecież wplątał się w wojnę z Karolem XII i na czas jakiś utracił koronę. Pewnie Piotr Wielki sprawę na jego korzyść rozsądzi.
Lecz i konfederaci ufają Piotrowi, — wcale go nie uważają za przyjaciela Augusta. A siłę ma, by do posłuszeństwa go zmusić.
Piotr Wielki także pragnął być sędzią w tej sprawie, bo to zapewniało mu w Polsce znaczenie i posłuszeństwo: gdzie dwóch się kłóci, tam trzeci korzysta.
Zgodził się więc Piotr Wielki zostać sędzią pomiędzy królem a konfederacją, lecz postawił warunek: — jego poseł wyrok odczyta na sejmie, a sejm wysłucha i przyjmie w milczeniu.
Sejm będzie — niemy.
Różne mieliśmy sejmy: piękne i poważne, na których mądrzy mówcy wskazywali posłom drogę obowiązku, miłości ojczyzny i chwały.
Mieliśmy sejmy burzliwe i smutne, gdzie zrywano obrady, narażając kraj na nieszczęścia.
Ale nie było jeszcze dotąd sejmu, na którym nie zabrałby głosu żaden z posłów.
A właśnie taki będzie. Zjechali się, zasiedli ławy i słuchają. Poseł cara Piotra czyta im warunki zgody:
1) Król ma usunąć z Polski wojska saskie.
Radość ogromna. Król się tego nie spodziewał!
2) Polska może mieć tylko 18 tysięcy wojska, Litwa 6 tysięcy.
Tem lepiej — pomyśleli — mniej będziemy płacić podatków.
Tem lepiej — pomyślał August. — Kraj bezbronny, przy pomocy Piotra zrobię z nim, co zechcę.
3) Polacy nie będą odtąd łączyć się w konfederację przeciw swemu królowi.
Hm, — pomyśleli — teraz trzeba słuchać, a potem — zobaczymy.
Doskonale! — pomyślał August — nie mają teraz prawa stawiać mi oporu zbrojno.
I rozjechali się zadowoleni. A kraj został rozbrojony jednem słowem mądrego i potężnego sąsiada, który umiał z naszej niezgody skorzystać.
August II odznaczał się niezwykła siłą: żelazo kruszył w ręku.
Razu pewnego koń, na którym jechał, zgubił podkowę. Król zatrzymał się przed pierwszą napotkaną kuźnią i kazał kowalowi podkuć swego wierzchowca.
Kowal prędko zrobił podkowę i zbliżył się do konia.
— Pokażno ją, przyjacielu — odezwał się August — zobaczę, czy dość mocna.
Kowal podał podkowę, a król złamał ją, jak marchewkę.
Przyniósł drugą i trzecią, lecz monarcha kruszył je w palcach. Wkońcu, widząc, że biedak już nie wie, co począć, uznał jedną podkowę za dość mocną i zapłacił za nią srebrnego talara.
Lecz kowal wziął talara i zwinął jak listek.
— To niedobry talar — powiedział do króla, pokazując z uśmiechem, jak go zgina w palcach.
Toż samo zrobił i z drugim i z trzecim.
— Trafiła kosa na kamień — rzekł August i z uśmiechem podał mu dukata, który okazał się wreszcie dość mocny.
Na Woli okrzyknięto królem Leszczyńskiego, ale sąsiedzi popierali Sasa, syna Augusta II, więc ci, którzy nie chcieli sprzeciwiać się woli sąsiadów, ogłosili królem Augusta III w małej wiosce Kamieniu, z tamtej strony Wisły.
Po elekcji odprawiano zwykle nabożeństwo i śpiewano uroczyście hymn dziękczynny Te Deum Laudamus (Ciebie, Boże, chwalimy), więc i w Kamieniu hymn ten kazano odśpiewać w starym i małym miejscowym kościołku.
Niewiele szlachty na tę elekcję przybyło, ale i ci w kościołku zmieścić się nie mogli. Natłoczyli się jednak, ile wlazło.
Grają organy, huczą głosy szlachty, a przed kościołem grzmią na wiwat działa.
Wtem trzask okropny, jakby się świat walił, ryk przerażenia — trwoga ogarnęła wszystkich.
To w kościołku zapadła się podłoga, spróchniała widać ze starości, i całe zgromadzenie runęło do grobów, które się pod kościołem znajdowały.
Niepodobna opisać przerażenia pozostałego przed kościołem tłumu: to nietylko nieszczęście, to zła wróżba! Okropna wróżba: groby się otwarły, aby pochłonąć przyjaciół Augusta.
Wierzono wówczas w wróżby i znaki niebieskie, które o wszystkiem ostrzegały ludzi, jeśli je rozumiano. Brak oświaty przyczyniał się do tego.
Więc już gotowi i odstąpić Sasa po tak strasznym wypadku.
A wtem zuch jakiś staje na kamieniu i woła, ile mu głosu wystarczy:
— Bracia, panowie szlachta! podziękujmy Bogu, bo to szczęśliwa wróżba: zapadliśmy do grobów, a nikt się nie zabił, czyż potrzeba lepszego znaku? Tak samo i kraj cały z nowym królem szczęśliwie ze wszelkiego ocali się niebezpieczeństwa. Niech żyje August III!
Takie wspomnienie zostawił po sobie syn Augusta II, August III. Co to znaczy?
Chyba dość łatwo zrozumieć: baw się, pakuj w żołądek, co się zmieści, o niczem więcej nie myśl. — To wesoło, prawda?
Wesoło też było, bo nikt nie myślał o tem, co nastąpi jutro, i prócz niewielu mądrych ale smutnych ludzi, nikt nie rozumiał tego, co się w kraju dzieje.
Król niepodobny był wcale do ojca: nie obchodziły go wojny, sąsiedzi, byle mu dali pokój i pozwolili bawić się spokojnie.
Polską nie zajmował się wcale, wszystkie sprawy powierzył zaufanemu Niemcowi, Brühlowi, jemu oddał władzę nad krajem, a sam zamieszkał w Dreźnie, swojej saskiej stolicy, i rzadko pokazywał się w Warszawie.
A choć przyjechał, to co komu po nim, kiedy bardzo słabo rozumie po polsku i słucha we wszystkiem Brühla?
A Brühl myśli tylko o swojej kieszeni: bogaci się polskiem złotem z naszą krzywdą, na urzędach osadza swoich krewnych i przyjaciół — jest panem kraju i wszystkiem sam rządzi, bo sejmy jak zwykle zrywają.
Raz zabrał jakąś wioskę szlachcicowi, bo mu była potrzebna może do zaokrąglenia własnego majątku; może mu nawet za to dał jaką ziemię gdzieindziej, żeby nie było krzyku, a może wygrał proces, przekupiwszy sędziów, dość że zabrał i kwita. Szlachcic zrozpaczony podaje skargę do samego króla, bo król właśnie przyjechał do Warszawy. Zobaczysz, panie Brühlu, że jest sprawiedliwość i na ciebie: król nikogo przecież krzywdzić nie pozwoli, gdy się dowie o twoich sprawkach.
Król przyjął łaskawie skargę, skinął głową, wysłuchał, nie rozumiejąc, o co chodzi, i obiecał, że się tem zajmie.
Zajął się, bo go wzruszyła strapiona twarz człowieka. Wezwał Brühla i kazał sobie wytłumaczyć, czego ten biedak żąda.
Przeczytał Brühl, pomyślał, uśmiechnął się z dobrocią i powiedział, że pożar zniszczył szlachcicowi wioskę, więc prosi o pomoc w drzewie, aby się mógł odbudować.
I dobry król natychmiast kazał mu z królewskich lasów wydać sto pięknych dębów, ażeby się pocieszył i wiedział, że król słowa dotrzymuje.
Ale wkrótce samego króla wypędzono z jego dziedzictwa, z ukochanej Saksonji, a właściwie uciekł przed Fryderykiem II, królem pruskim, i chcąc nie chcąc, musiał zamieszkać w Warszawie.
Stało się to takim sposobem.
Przypomnijmy sobie, jak to niegdyś Kazimierz Wielki odstąpił Śląsk Czechom za zrzeczenie się królów czeskich prawa do korony polskiej. Po wielu latach Czechy zagarnęła Austrja, więc i Śląsk także do Austrji należał. Zapomniano prawie zupełnie, że to dawna część Polski, że lud tam polski mieszka. A kraj bogaty, piękny, bardzo nęcił oczy sąsiadów, zwłaszcza króla pruskiego Fryderyka, który pragnął powiększyć swoje państwo, a wojny bardzo lubił.
Więc kiedy w Austrji na cesarskim tronie zasiadła Marja Teresa, a niewszyscy chcieli uznać kobietę cesarzem, chociaż była córką cesarską, skorzystał z jej kłopotów Fryderyk król pruski, zajechał Śląsk i zabrał, bo nie miał go kto bronić.
Upłynęło lat kilka, Marja Teresa została nakoniec uznana przez sąsiadów, ukoronowana, zjednała sobie pomoc Francji, Rosji, i rozpoczęła wojnę z Fryderykiem, ażeby mu odebrać swoją własność. I August III musiał jej pomagać, jako sprzymierzeniec Austrji, której polską koronę po części zawdzięczał.
Wolałby on nie wtrącać się zupełnie do tej wojny, ale nie mógł: Fryderyk wpadł na niego, niby jastrząb na wróbla, podziobał go, pokonał i wypędził. Król uciekł do Warszawy i płacząc nad losem nieszczęsnej Saksonji, przesiedział tutaj całe siedmiolecie, bo ta wojna siedem lat trwała i dlatego siedmioletnią się nazywa.
Możnaby myśleć, że mieszkając w Polsce, sam teraz rządzić zacznie — ale gdzie tam! Poco mu taka praca? Brühl przecie go wyręczy doskonale: zna lepiej ten kraj i mieszkańców, a król taki znękany, nieszczęśliwy, potrzebuje rozrywki, przyjemnej zabawy, aby zapomniał o troskach.
Kochany Brühl, przyjaciel, rozumie potrzeby królewskiego serca i zadość im czyni: bawi króla.
August III lubi bardzo polowanie — więc urządza mu łowy. Ażeby się nie zmęczył daleką podróżą, sprowadza do Warszawy dziki i niedźwiedzie, które król może ubić tutaj własną ręką i bez niebezpieczeństwa.
Gdzieś tam koło Łazienek nad Wisłą ogrodzono kosztownie dużą przestrzeń, jeśli drzew nie było, to je ścinano gdzieindziej, a tutaj wkopywano, tworząc niby aleje, zagajniki. Dla króla zbudowano obszerną altanę, otoczoną żelazną kratą, i wszystko już gotowe.
Zjeżdża królewski dwór z wielką paradą, goście, dworzanie, wystrojone damy, każdy zajmuje przeznaczone miejsce, a król staje w altanie, otoczony najdzielniejszymi myśliwcami.
Wtedy srogą zwierzynę wypuszczano z klatek, a naganka pędziła ją w stronę altany, gdzie padała, ubita celnym strzałem, a nawet brana na oszczepy. Z poza żelaznej kraty można się odważyć na wszystko.
Kiedy trupy zaległy pole nierównej walki, dworzanie ogłaszali wielką chwałę króla, podziwiali jego zręczność i odwagę, a potem ucztowali wszyscy, rozmawiając bez końca o wspaniałych łowach.
Gdy nie było dzikiej zwierzyny, król z okien pałacu zabijał psy, znęcane umyślnie w tym celu na dziedziniec porzuconą tam padliną. — Codzień też prawie w towarzystwie dworzan i gości bawił się w Saskim ogrodzie strzelaniem do celu.
A wieczorem był teatr, koncert, gdyż niezmiernie lubił muzykę, bale, maskarady, tańce, grano w karty. No, i uczty bywały wspaniałe. Szły na to ogromne sumy; nigdy polowy potraw nie zjedzono, a służba sprzedawała potem drób pieczony, pasztety, zwierzynę, cukry, ciasta i przysmaki.
Na to nie szczędzono grosza i nigdy go nie brakowało.
Za przykładem króla i wielcy panowie bawili się, ucztowali, poili i karmili tłumy szlachty, a ta przez wdzięczność słuchała ich ślepo, stanowiła ich siłę.
Dwór wielkiego pana — to jak dwór królewski, a jego władza może większa niźli króla. Król musi słuchać sejmu, a pan kogo słucha? Ma zamki i pałace, miasteczka i wioski, poddanych, urzędników, dworzan, liczną służbę, własne wojsko. Do stołu jego siada po kilkaset osób, — w skarbcu nie zliczyć złota i klejnotów, kosztownych naczyń, strojów, drogich kamieni, pereł, bogactw najrozmaitszych. Stada koni swobodnie pasą się na jego łąkach, tysiące pługów kraje czarną ziemię, tysiące korcy zboża wysyła do Gdańska, tysiące ludzi zależy od niego, rozporządza ich losem, życiem.
Mógłby wiele, ale nie myśli o kraju, a jeśli myśli, to o tem jedynie, żeby się nic nie zmieniło. Jemu dobrze tak, jak jest, więc nie chce żadnej zmiany. Bo czegóżby mógł pragnąć?
Silniejszej władzy króla? A broń Boże! Nie mógłby wtedy robić, co mu się podoba, musiałby słuchać prawa. Tego nie chce.
Zniesienia liberum veto? Ależ to jego potęga! Tym sposobem nie dopuści do niczego, co mu się nie podoba. Póki sejm zerwać może, póty go nikt nie przymusi ani do podatku, ani do służby krajowi.
Zmiany wolnej elekcji? Także nie chce. Bo mu się zdaje, że on tronem rozporządza, że sam na nim zasiąść może, jak zasiedli Korybut, Sobieski, Leszczyński.
Więc jak jest — tak jest dobrze, »Polska nierządem stoi« i rządu nie potrzebuje; każdy w niej sobie panem, i dobrze mu, wesoło: jedz, pij, popuszczaj pasa!
A ciemna szlachta powtarzała za panami »Polska nierządem stoi«, cóż ona wymyśleć mogła mądrzejszego?
Poco rząd? poco te wszystkie odmiany?
Alboż źle było dotąd? A nasi przodkowie
Nie mieliż to rozumu i oleju w głowie?
............
Jak to Polak szczęśliwie żył pod Augustami!
Co to za dwory! Jakie trybunały huczne!
Co za paradne sejmy! Jakie wojsko juczne!
Człek jadł, pił, nic nie robił, i suto w kieszeni —
mówi w jednej z komedji Niemcewicza taki właśnie szlachcic, który czasy Augustów uwielbia.
Paradne były sejmy — rzeczywiście!
...bez żadnych intryg, bez najmniejszej zdrady
Jeden poseł mógł zerwać sejmowe obrady,
Jeden ojczyzny całej trzymał w ręku wagę:
Powiedział: — Nie pozwalam! — i uciekł na Pragę.
Co mu kto zrobił? Jeszcze za tak przedni wniosek
Miał promocje i dostał czasem kilka wiosek!
Naturalnie, dostał od pana, na żądanie którego sejm zerwał.
Jakże nie bronić tak korzystnego prawa? Nazwała go też szlachta »źrenicą wolności«, a broniła tak dobrze, że za Augusta III ani jeden sejm nie doszedł, zrywano wszystkie po kolei.
Dlaczego? — Zawsze miał w tem interes który z panów, — więc poseł przekupiony oświadczał, że sejm nieważny, bo: radzono przy świecy, nie przy świetle dziennem, za długo lub za krótko nad jakąś tam sprawą, w dniu niewłaściwym obrano marszałka, czy tam coś podobnego, i on się na takie uchwały nie zgadza.
Więc rozjeżdżali się wszyscy do domów i znów każdy robił, co mu się podoba. Słabszy szukał opieki u mocnego i pełnił za to jego wolę, a wszyscy częstowali, jedli, pili, i było huczno i wesoło.
Dlaczego szlachta niema bawić się wesoło, jeżeli król się bawi i panowie? Przecież to najlepszy dowód, że w kraju wszystko dobrze.
Do ulubionych zabaw należały t. zw. kuligi. Garstka wesołych gości wpadała do dworu, jedli, pili, tańczyli, a gdy spustoszyli zupełnie śpiżarnię, zabierali gospodarza i dwór cały i jechali dalej w sąsiedztwo, często poprzebierani w najdziwaczniejsze stroje, wożąc z sobą muzykę, aż w ten sposób objechali wszystkie dwory w okolicy, śpiewając i hulając, póki sił starczyło.
I tylko w chłopskich chatach nie było wesela — praca, nędza, ciemnota, to czarna ich dola. Im więcej pan się bawi, tem chłop więcej pracować musi, bo z jego pracy te pańskie dostatki.
Ale kto o tem myśli? Gdzieś tam z daleka odzywa się smutny i proroczy głos króla-wygnańca, — ale kto go usłyszy wśród wesołej wrzawy uczt hucznych i kuligów?
August III to nie król-chłopów, nie zwiedza chat wieśniaczych ani się troszczy o nie.
Nikt się o nie nie troszczy, nikt nie widzi burzy, która zalega niebo czarnemi chmurami i grozi straszliwem zniszczeniem. Coraz czarniej dokoła, ale palą się jasne pochodnie, a w ich blasku naród szaleje w zabawie, jak gdyby jutro nie istniało.
To nie budzi szacunku. Nie budziła też Polska szacunku w sąsiadach. Lekceważyli naród, niegdyś tak potężny, a dziś bezbronny, bez praw i bez rządu. Rosyjskie wojska szły przez ziemie polskie na pomoc Marji Teresie podczas wojny siedmioletniej i nie pytały nawet, czy przejść wolno. A któżby im zabronił? Niszczyły kraj po drodze, bo inaczej być nie może, ale na to nikt nie krzyknął — »Nie pozwalam!« Król pruski Fryderyk II powiększał swoje wojsko, chwytając polskich chłopów i drobniejszą szlachtę — i nikt się o to nie upomniał.
Noc czarna rozpostarła się nad naszym krajem, — ale dlaczego? Gdzie się podziało słońce, które nam świeciło za Zygmuntów i Batorego? Jakim sposobem naród oświecony i potężny — stał się ciemnym i słabym?
Najważniejszą przyczyną był brak oświaty — złe szkoły.
Wśród wojen, spraw domowych, kłótni — zapomniano, jaką powinna być szkoła.
A przecież — jaką wychowamy młodzież, taki staje się naród.
powiedział Zygmunt Krasiński, wielki poeta polski, i powiedział świętą prawdę: co z nas zrobią w młodości, tacy jesteśmy potem.
A zobaczmy, co szkoła robiła z młodzieży w tych czasach.
Oto chwila wypoczynku i zabawy. Na dziedzińcu szkolnym uczniowie bawią się wesoło, swobodnie rozmawiają z nauczycielami, garną się do nich z ufnością, z miłością, widać, że są kochani i nawzajem serdecznie kochają swoich wychowawców.
Wejdźmy teraz do klasy. Uczniowie w ławkach siedzą spokojnie, poważnie, uważają bardzo. Nauczyciel tłumaczy im łacińskie słowa, układa zdania, każe zapisywać, powtarzać. Wreszcie czyta im po łacinie z dużej księgi, zwanej Alvarem, — to gramatyka i wypisy razem; reguły gramatyczne ułożone są niekiedy wierszem, aby łatwiej je było zapamiętać.
Uczniowie kolejno tłumaczą z Alvara, uczą się go na pamięć.
Chodźmy do innej klasy: tu także Alvar i łacina; jeszcze w innej znowu to samo. Nic innego w całej szkole nie znajdziemy. Alvar zawiera całą mądrość, — kto go umie, mówi biegle po łacinie i mowę polską czy w piśmie, czy ustnie, przeplata dla ozdoby łacińskimi wyrazami i zdaniami.
Uczeń jest bardzo dumny, że włada mową Rzymian, nauczyciel zadowolony, i obaj nie przypuszczają, że szkoła niczego nie uczy.
Czasem wprawdzie z uczniami była bieda: nudno tak kuć łacinę i łacinę, więc zdarzało się i lenistwo. Na to jednak były sposoby:
Łączyli uczniów w pary t. zw. emulusów, a ci musieli rywalizować z sobą, i każdy przez ambicję chciał przewyższyć w nauce towarzysza.
Upartych leniuchów karano surowo, wstydzono, nawet bito. Bardzo zwyczajną karą była tabliczka z napisem: asinus (osieł), którą leniwy uczeń musiał nosić, lub słomiana korona. Takie kary zmuszały wreszcie do wysiłków, a jeśli nie pomogły, wydalano ucznia ze szkoły.
Pilnym znowu dawano pierwsze miejsca, rozmaite tytuły i godności, o które ubiegali się z zapałem.
I wychodzili ze szkoły uczniowie pewni swojej mądrości, nie znając ani prawdziwie mądrych dzieł autorów rzymskich, ani nawet polskich pisarzy: Skargi, Kochanowskiego, Kopernika, nic o nich nie wiedzieli, nie słyszeli nawet o przeszłości własnego kraju, innych państwach, ich potędze, rządach, oświacie, o tem, czego każdy naród potrzebuje, jakie są obowiązki dobrego obywatela. O zjawiskach natury nie mieli pojęcia, nie rozumieli ich wcale i nie zastanawiali się nad niemi.
Nauczyciele byli dobrzy dla młodzieży, uczyli ją gorliwie, lecz nie wiedzieli sami, czego uczyć należy. Nie mieli dostatecznego wykształcenia.
I mało ludzi w kraju rozumiało, jakie okropne skutki z tej złej szkoły płyną, — a jeśli kto rozumiał, to tylko wzdychał ciężko, myśląc sobie: — cóż ja poradzę?
Okazało się jednak, co jeden człowiek zrobić może.
Ksiądz Stanisław Konarski, Pijar, kraj kochał przedewszystkiem, całem sercem.
Ojczyzna — to Pani,
My jej więźnie, jej sługi, jej obowiązani,
Jej więc wolno krwi, ozdób, fortun naszych zażyć,
My powinniśmy dla niej wszystko z życiem ważyć.
Tak powiedział i tak czuł. A zarazem widział, że ta ojczyzna ginie.
Dlaczego? — Przez ciemnotę. — Skądże ciemnota? Jak ją rozpraszać należy?
Szkoły kraj potrzebuje, dobrej szkoły!
Ale jakże wygląda dobra szkoła? Jak w niej uczą?
W Polsce tego zobaczyć nie mógł, bo tu dobrej szkoły nie było, więc pojechał do obcych, do krajów oświeconych, do Włoch, Francji, odwiedził króla Leszczyńskiego; a wszędzie uczył się, badał, poznawał i ciągle budował w myśli szkołę polską, jaką być powinna, by odrodziła naród.
Wreszcie powrócił, a znalazłszy pomoc u możnych i rozumnych ludzi, otworzył wkrótce swoje Colegium nobilium, t. j. szkołę szlachecką, nawet dla możnych panów przedewszystkiem, bo któż wtenczas krajem rządził i kogóż jak najprędzej oświecić trzeba było?
Konarski myślał sobie: gdy panowie będą rozumni, to zaczną lepiej rządzić, i wszystko się zmieni na dobre. Od nich więc zacząć trzeba.
Zobaczmy, jak wygląda jego szkoła.
Na ścianach mapy, na stole globusy, w żadnej szkole nie widziane przyrządy do fizyki, do doświadczeń z elektrycznością, bibljoteki.
Uczniowie uczą się jeszcze łaciny, ale już nie z Alvara, a prócz tego przyrody, geografji, historji, języka francuskiego, czytają poważne, zajmujące książki po polsku, po francusku, po łacinie, i nie kują lekcji na pamięć, dla nagrody lub przez ambicję, lecz słuchają wykładu, zadają pytania, rozumieją i rozumują, opowiadają własnemi zdaniami.
Opowiadano dziwy o tej szkole, jeszcze nim ją otwarto, — obawiano się tych nowości — może one zepsują młodzież? I tak mało łaciny? I Alvara niema?
Na pierwszej lekcji w szkole był tylko jeden uczeń!
Lecz Konarski się nie przestraszył: wierzył, że prawda zwycięży. I miał słuszność: uczniów przybywało ciągle.
Gdy rok szkolny się skończył, urządził piękny popis, aby uczniowie mogli okazać rodzicom, czego się nauczyli.
Tłumy ciekawych zapełniły salę, każdy chciałby zobaczyć i usłyszeć, co powiedzą wychowańcy nowej szkoły.
Występują nakoniec. Czytają ćwiczenia po polsku, po łacinie, po francusku, mówią wyjątki z pięknych poematów, odgrywają role różnych bohaterów z historji rzymskiej i greckiej, tłumaczą na globusach obrót ziemi, robią doświadczenia fizyczne, — wszyscy są zachwyceni, w następnym roku szkoła pomieścić nie może tych, którzy się do niej cisną.
Więc inne szkoły muszą iść za jej przykładem: uczyć tych samych przedmiotów i uczyć jak najlepiej, bo inaczej nikt do nich nie zechce oddać dzieci.
Takim sposobem stała się rzecz wielka: upadła szkoła zła, przyczyna wiekowej ciemnoty. W nowych szkołach młodzież nabywała światła, inny z niej wyrośnie naród!
A kto sprawił tę wielką zmianę?
Jeden człowiek.
Na polu pod Warszawą stanęły znowu województwa na miejscach swych, w porządku, bardzo strojne — ale nieliczne. Gdzie roiło się tysiące szlachty, tam zasiada dziś kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu czasem. Niema sporów i gwaru, — przybyli spokojnie, oczekują w milczeniu na pytanie, odpowiedź najwidoczniej będzie jedna: z tych, co przybyli, nikt nie wątpi o tem.
Oto nadjeżdża prymas w złocistej karecie, w cztery konie z czubami złocistemi, mieni się uprząż od drogich kamieni, lśni od złota i klejnotów jego świta.
Zatrzymuje się przy województwach, staje przed każdą ziemią, pyta: kogo życzą na króla.
Z każdej gromadki występuje paru i oznajmiają zgodnie, że w imieniu wszystkich obierają Poniatowskiego Stanisława.
I nigdzie sporu, nigdzie innego imienia, jak gdyby wszystko było ułożone, jakby w tych kilku ustach spoczywała obmyślona przedtem wola całego narodu.
Prymas wszedł na wzniesienie i raz jeszcze pyta po trzykroć, czy nikt się nie sprzeciwia, by ogłosił królem Stanisława Poniatowskiego.
Milczenie. Więc wymawia uroczyste słowa — i elekcja skończona.
Rozjeżdżają się wszyscy, — krótko trwała dziś ta ceremonja, — pole puste, kraj ma nowego pana.
Rozmaicie odbywały się dotąd elekcje: były poważne i zgodne, były bardzo smutne, gdy płynęła krew bratnia, — takiej nie było nigdy.
I możnaby się cieszyć z tego porządku i zgody, gdyby one wypływały z własnej woli, ze zrozumienia, że tak być powinno. Ale niestety, cała tajemnica tej niezwykłej jedności — to rosyjskie wojska, stojące opodal.
Silny sąsiad rozkazał obrać króla Stanisława, więc obrano go zgodnie. Niewielu na ten obiór przyjechało, bo i pocóż przyjeżdżać, jeśli za głos i podróż nikt nie płaci?
Tak skończyła się »wolna elekcja«, na nieszczęście kraju wymyślona, którą już Batory i Zamoyski chcieli zmienić, a szlachta z takim uporem broniła.
Broniła, bo przekonała się prędko, że to łatwy zarobek.
W elekcji każdy swego kandydata broni,
Wszyscy na koń siadają, i podług zwyczaju
Zaraz panowie partje formują po kraju:
Ten mówi do mnie z miną rubasznie przyjemną —
»Kochany, panie Piotrze, proszę, bądź waść ze mną!
Między nami tę wioskę weź niby w dzierżawę«.
Drugi żebym był za nim, puszcza mi zastawę,
Ten daje sumę, i tak się człowiek zapomoże.
Prawda, z tego wszystkiego do czubów przyjść może,
I tak było po śmierci Augusta wtórego:
Ci bili Sasów — owi bili Leszczyńskiego,
Palili sobie wioski; no, i cóż to szkodzi?
Obce wojsko jak wkroczy, to wszystkich pogodzi.
Potem amnestja, panom buławy, urzędy,
Szlachcie dadzą wójtostwa, obietnice, względy —
Nie byłoż to tak dobrze?[2]
A może chcemy wiedzieć, dlaczego Rosja popierała elekcję Stanisława Poniatowskiego?
Poprosili ją o to panowie.
Książęta Czartoryscy, Michał i August, bardzo rozumni ludzie i kraj kochający, patrząc ze smutkiem na to, co się dzieje, postanowili wreszcie ratować ojczyznę: wziąć władzę w swoje ręce i porządek przywrócić.
Ale jakże wziąć władzę? Chociaż są możni, silni i bogaci, chociaż mają najlepsze chęci, nie przekonają wszystkich i nie zmuszą do posłuszeństwa. Więc muszą sobie poszukać pomocy: sprzymierzeńca tak potężnego, żeby mu nikt nie ważył się sprzeciwić.
Wtedy zniosą wolną elekcję, zrywanie sejmów, wszystko, co do zguby wiedzie.
Najlepszym sprzymierzeńcem wydała im się Rosja. Zna sprawy polskie i mieszała się do nich nieraz, łatwo będzie się porozumieć. Piotr Wielki godził króla z konfederatami, Augusta III Rosja osadziła na polskim tronie, dlaczegóż nie miałaby teraz osadzić Adama Czartoryskiego, syna księcia Augusta? Potem obydwa państwa zawrą z sobą przymierze i będą się nawzajem wspierały w potrzebie.
Przedstawili swe plany cesarzowej Katarzynie II i prosili jej o poparcie.
Katarzyna II przyjęła ich prośbę życzliwie, pomoc swą przy elekcji obiecała, lecz na króla polskiego przeznaczyła nie księcia Adama, tylko siostrzeńca książąt, Stanisława Poniatowskiego, który lepiej jej się podobał.
Zmartwili się Czartoryscy, bo siostrzeńcowi nie ufali: młodzieniec był wykształcony, ale bez charakteru. Co to za król z niego będzie? Nie mogli jednak tego zmienić. Pocieszali się myślą, że zostaną jego doradcami. Obiecywał ich słuchać, ale czy dotrzyma?
Wobec wyraźnej woli cesarzowej elekcja — jak widzieliśmy — odbyła się spokojnie.
Lecz na młodego króla patrzano niechętnie, nieufnie, źle wróżono z każdego kroku:
Koronacja w Warszawie? Nigdy tego nie bywało! Wszyscy królowie dotąd koronowali się zawsze w Krakowie.
Gorzej jeszcze — król Stanisław odrzucił strój polski: w sukni francuskiej wystąpił przy obrzędzie koronacyjnym: krótkie spodnie, pończochy, trzewiki ze sprzączkami, krótki kaftan, koronki i peruka — to następca Chrobrego i Wielkiego?
I nowa bieda: korona za wielka! Musiano ją podwatować, ale i tak zsuwała się ciągle na czoło, prawie na nos. Stanowczo nie do niej stworzony.
Dziwnie wygląda Bar, licha mieścina na Podolu. Kilkanaście domków dokoła rynku, wał ziemi zamiast murów obronnych dokoła, i pola, szumiące zbożem lub śniegiem okryte. Czasem w miasteczku jarmark: gromada wieśniaków, trochę okolicznej szlachty, lecz zwykle pustka, cisza, życie płynie spokojnie i leniwo: mieszkańcy w małych domkach zajęci małą pracą, nie troszczą się o wielkie wypadki na świecie, — to od nich tak daleko!
A dzisiaj — co się stało? Objąć nie może rynek tłumu szlachty, a wszyscy o twarzach poważnych, surowych, o spojrzeniu stanowczem i pełnem zapału, a zbrojni, jakby gotowi do walki. Wkoło miasta na polach wozy i namioty, konie, służba, pachołki zbrojne. W kościele biją w dzwony, wychodzi procesja, chorągwie i obrazy, Przenajświętszy Sakrament, a na czele zakonnik Karmelita z krzyżem.
Posuwa się tłum barwny, lśniący, uroczyście, wśród świateł, bicia dzwonów, kadzideł i pieśni, z tysiąca piersi bije głos w niebiosa:
Nigdy z królami nie będziem w aljansach[3],
Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi,
Bo u Chrystusa my na ordynansach[4],
Słudzy Maryji![5]
Nagle umilkli wszyscy: ksiądz w bieli z krzyżem w ręku stanął wyżej, panuje nad tłumem: ksiądz Marek mówić będzie.
Krzyż i oczy podniósł ku niebu, jakby tam szukał natchnienia, i milczy. — Cisza zaległa rynek, tylko wszystkie serca uderzają głośno, jak gdyby winy swoje wyznawały.
Bo oto znowu prorok stanął przed narodem — jak niegdyś w wielkich dniach chwały Piotr Skarga. Tamten zwiastował pożar groźny lecz daleki, ten już wskazuje łunę i płomienie, które za chwilę ogarną kraj cały.
Ksiądz Marek na krzyż wskazał, na Umęczonego, i woła głosem wielkim:
— Jako On ducha oddał dla miłości ludzi — tak i wy go oddacie, za wiarę, za ojczyznę. Jako On krew swą przelał do ostatniej kropli — tak i wy ją przelejecie i skonacie!... Nie zwycięstwo was czeka, lecz ofiara, odkupienie za winy, winy wasze i ojców waszych. Nie na chwałę was powiodę — do pokuty! Bez pokuty zmartwychwstania być nie może: Syn Boży w grobie spoczął, by zwyciężyć.
Lecz — — — — kto zaufał Chrystusowi Panu
I szedł na święte kraju werbowanie,
Ten de profundis[6] z ciemnego kurhanu
Na trąbę wstanie![7]
Dziś nie na chwałę wiodę was, — nie do zwycięstw. W przeszłość spojrzyjcie i policzcie winy: wszystkie krwią odkupić trzeba! Krwią niewinną — za krew niewinnie przelaną, życiem — za każde życie. Do tej ofiary wzywam was, o bracia! bądźcie pierwsi, którzy ją dacie za ojczyznę.
Krew przelewali i ojcowie wasi: za wiarę, za ojczyznę, za chrześcijaństwo, — wy przelewać ją będziecie za pokutę, za przyszłe choć dalekie zmartwychwstanie.
— Czy przysięgacie zginąć, aby dać świadectwo miłości i wiary?...
— Czy chcecie zginąć pierwsi za przyszłość ojczyzny?...
— Tak nam Boże dopomóż — przysięgamy!
— Przysięgamy! — powtórzyły wszystkie serca.
Tacy byli rycerze Barscy. Stanęli, aby zginąć za wiarę i ojczyznę, — tak podpisali się wszyscy. Chcieli dać przykład braciom, a krew za przeszłe winy.
Tak uczył mąż wielkiego serca, pełen ducha, ksiądz Marek, Karmelita. Odkupić winy trzeba, by »z własnych popiołów odrodzenie nastąpić mogło«. Za winy! Dla przyszłości.
I taki był początek panowania niedołężnego króla, który więcej dbał o koronę, aby mu nie spadła z głowy, niźli o dobro kraju. Więc któż go miał szanować? Sąsiedzi rozkazywali, a on słuchał. Gdy nie słuchał — grozili.
Nagle wieść dziwna niby błyskawica przeleciała po kraju: ze stolicy porwano senatorów. Porwano i wywieziono, bo nie chcieli być posłuszni,— a król nic, — pokorny sługa uśmiecha się przyjemnie do zwycięzcy, byle jego samego z tronu nie ruszono.
Więc wstyd ogarnął wszystkich, którzy prawdziwą wolność rozumieli i kochali ojczyznę. A znaleźli się tacy, którzy zawołali głośno: lepiej zginąć człowiekiem wolnym, niż bez oporu zostać niewolnikiem; niegodzien mieć ojczyznę, kto pozwala deptać jej prawa. Kto czuje się Polakiem, niech stanie do walki.
Wtedy zgromadzili się w Barze rycerze, aby oddać życie za wiarę i wolność.
Lecz nie był to cały naród.
i kilka słów o innych.
Tam przez pole, przez Podole
Czy to sokół leci?
Czy się wilkom świecą ślepie
Skroś śnieżnej zamieci?
Ej, nie sokół to, mój panie,
I nie wilcze oczy,
To tak pędzi pan Pułaski,
Co mu koń wyskoczy.[8]
Nie znamy imion wszystkich bohaterów, którzy w tej pierwszej walce o przyszłość narodu oddali krew i życie, największą jednak sławę zdobył Kazimierz Pułaski.
Ojciec jego, Józef Pułaski, pierwszy zaczął objeżdżać szlachtę, przedstawiając konieczność zbrojnego oporu, a gdy według starego prawa i zwyczaju podpisano akt konfederacji w mieście Barze, przystąpił do niej wraz z trzema synami.
Najstarszy Kazimierz miał wtedy lat 21.
I natychmiast ruchliwie, czynnie zaczął formować oddziały, a przy sposobności śmiało uderzać na wroga.
Konfederaci uważali króla za przyczynę wszystkiego złego, nie wystąpili jednak przeciw niemu, nie chcąc rozdwojenia w narodzie. Mieli jeszcze nadzieję, że gdy ujrzy, iż kraj powstaje, połączy się z tym ruchem, stanie na jego czele, a wówczas nie będzie to wojna domowa, lecz najpiękniejsza w dziejach każdego narodu walka w obronie praw swych i wolności.
Może nawet nie będzie wcale wojny, bo sąsiedzi lekceważyli kraj nierządny, gnuśny, bezbronny, lecz skoro zrozumieją, że się podnosi z upadku, uszanują znów jego prawa.
Najwięcej zależy od króla.
Ale Stanisław August na wieść o konfederacji tak się przeraził, że bez namysłu i niczyjej rady wezwał przeciwko niej pomocy Rosji i posłał własne wojska pod dowództwem bardzo nikczemnego człowieka, Ksawerego Branickiego.
Tym sposobem zaczęła się wojna domowa.
Jedni mówili: lepiej zginąć z chwałą, niż żyć w pogardzie u obcych, w niewoli. Pamiętajmy, żeśmy wnukami Żółkiewskich i Czarnieckich. Będą i nas szanować, jak ich szanowano, ale bądźmy szacunku godni.
A drudzy odpowiadali z przerażeniem: — Szaleńcy! co czynicie? Słabi jesteśmy i słuchać musimy, — nie mamy sił do walki.
Sił nam nie brak — wołali z bólem konfederaci — ale powstańmy wszyscy. Kto Polakiem, niech łączy się z nami.
I łączyło się wielu. Budził się duch Czarnieckich i pogarda śmierci, zrywano się do walki w całej Polsce. Ten i ów tworzył maleńkie oddziały, nieraz z kilkudziesięciu ledwie ochotników, i jak za czasów szwedzkich, dalej rwać nieprzyjaciela.
Dowódzcą właśnie takiego oddziałku był i Kazimierz Pułaski.
Zdobyto Bar, Berdyczów, lecz konfederaci tem się nie ustraszyli, przekonali się tylko, że niewarto bronić się w małych miasteczkach, — lepiej w polu.
I nieźle im się wiodło — kiedy nagle wybuchnęło okropne powstanie hajdamaków, rzeź, pożary, wymordowanie całej ludności w Humaniu przez Gontę i Żeleźniaka; — to złamało konfederację na Podolu i Ukrainie. Setki tysięcy ludzi wyginęło, inni stracili wszystko, kraj spustoszał, obumarł.
Już król myślał, że koniec tej domowej wojny, której musiał się wstydzić, chociaż sam ją zaczął, gdy słyszy ze zdumieniem, że konfederacja nie zginęła, lecz żyje, szerzy się jak pożar, ogarnęła już Wielkopolskę, ziemię Krakowską, Prusy, Sandomierskie, — w którąkolwiek stronę się zwróci, wszędzie wybucha płomień, sypie iskry, a iskry nowe wzniecają wybuchy.
Maleńka jego dusza drżała na ten widok: co to będzie? co będzie? Nietylko szlachta rzuca się do broni, ale mieszczanie, a często i chłopi. Co z nim będzie, gdy powstanie naród cały, i okaże się, że on wrogiem jest tego narodu?
Więc słucha chciwie wieści i waha się w duszy: możeby lepiej było połączyć się z nimi? Ale się boi. Boi się walczyć z konfederatami, boi się połączyć z nimi. Stanowczo nie ma w sobie ducha Chrobrego, Łokietka, Warneńczyka, Batorego, Sobieskiego, — to zupełnie inny gatunek.
Większy od niego rycerz taki prosty rzeźnik gnieźnieński, Morawski, albo i szewczyk Szczygieł. Cuda o nich opowiadają, o zręczności, odwadze, przebiegłości, zuchwalstwie nawet Morawskiego, który nie zadrżał nigdy przed dziesięćkroć liczniejszym wrogiem.
Albo pan Maurycy Beniowski pod Krakowem, szlachcic węgierski rodem, ale Polak, ten nie drżałby pewno na tronie. Większego wodza może nie ma konfederacja, straszy wroga dźwiękiem swojego imienia, a nigdy się nie cofa, nigdy nie traci nadziei, nawet w niewoli, okuty w kajdany.
Ale cóż ten Kazimierz Pułaski?
Walczy jak inni, mężnie, bez wytchnienia, jego żołnierze ufają mu ślepo, a on ufa także w ich serca i siły. Nie waha się też nigdy, skoro śmiały pomysł zabłyśnie mu w głowie, — nieustraszony w bitwie, a bystry w obrotach, jak piorun spada na nieprzyjaciela, to znów znika bez śladu, gdy zwyciężyć nie mógł. Wygrywał i przegrywał, bo nie mogło być inaczej, nikogo też to nie zrażało, i cisnęli się chętnie do jego oddziału.
Walczył na Ukrainie i na Litwie, — w jednej potyczce stracił obu braci: jeden poległ, a drugi wzięty został do niewoli. Ojciec także umarł w więzieniu.
A jednak się nie ugiął wobec tylu nieszczęść, rąk nie opuścił. Z Litwy przerzucił się wreszcie w Krakowskie, a potem w Częstochowie zamknął się z ostatkami prawie konfederacji i stąd robił śmiałe wycieczki, najczęściej przeciw Drewiczowi, dowódzcy rosyjskiemu, którego za okrucieństwa potępiali sami Rosjanie.
Tysiąc razy zaczepiany i nieraz pokonany Drewicz miał ogromną ochotę schwytać Pułaskiego, który może najenergiczniej podtrzymywał walkę. Wiedział o tem Pułaski i żartował sobie z tej chęci. Raz np. wyszedł z murów Częstochowy, udając, że się chce poddać: konfederaci położyli broń na ziemi, czekają. Ale gdy się Drewicz zbliżył dostatecznie, wystrzelili niespodziewanie i po krótkiej utarczce schronili się znów do forteczki.
Mimo wszystko można powiedzieć, że sprzyjało szczęście Pułaskiemu. Prawda, że stracił wszystkich najbliższych, najdroższych i że wkońcu ustąpić musiał — lecz ustąpił niepokonany. A iluż to innych, niemniej od niego walecznych, poległo lub dźwigało ciężkie pęta!
Wielkiem męstwem zasłynął i Sawa Caliński, Ukrainiec lecz Polak duszą; dobrał sobie gromadkę zuchów i postrachem był wroga przez czas jakiś, lecz — zawrzała po Szreńskiem
Bitwa owa ostatnia,
Panu Sawie urwała
Nogę kula armatnia.
Szumi puszcza kurpioska,
Zieleni się murawa,
Dotąd żyje tam w pieśniach
Nasz pułkownik, pan Sawa.[9]
Zginęło tylu innych, a Pułaski, nie myśląc nigdy o własnem bezpieczeństwie, niejednokrotnie ranny, z kilkoletniej codziennej niemal walki wyszedł cało i zdrowo.
Może tylko na ciele, bo duszę niezawodnie uniósł zranioną ciężko.
Ustąpić musiał po porwaniu króla, kiedy wojska trzech mocarstw kraj zajęły, aby przywrócić w nim spokój. Ustąpił, lecz się nie poddał nikomu. Przeszedł granicę i udał się do Ameryki. Tam Stany Zjednoczone walczyły o niepodległość przeciw Anglji. Kazimierz Pułaski jako ochotnik wstąpił do armji amerykańskiej i zjednał sobie wkrótce powszechną miłość i szacunek.
Poległ na polu bitwy pod Sawanah w r. 1779, mając lat 36.
Wdzięczni Amerykanie, ceniąc jego męstwo i ducha poświęcenia, wznieśli mu w tem miejscu pomnik.
Wcześnie zapadła ciemna noc listopadowa, na nieoświetlonych ulicach Warszawy panował mrok i pustka. To też bez koniecznej potrzeby nikt wówczas wieczorem nie wychodził z domu, wszelkie sprawy starano się ukończyć za dnia. Czasem tylko w ciemności błysną migotliwe światła: to jedzie powóz pański, otoczony pochodniami, latarniami. Czasem w milczeniu przesuwa się patrol. Pieszy przechodzień budzi podejrzenie.
U wylotu uliczki Kapitulnej na Miodową stanęło kilku jeźdźców. Może patrol. Stoją w milczeniu, nie poruszając się z miejsca: widocznie wyznaczono im tu posterunek.
Płyną godziny w ciszy i ciemności, — niebo zasnuły chmury, opada mgła wilgotna, czasem wiatr jęknie, zawyje, zahuczy, zakotłuje w ciemności i poleci dalej, brr! brzydka, mroczna noc listopadowa.
A jeźdźcy stoją, milczą. Północ blizko. Jakiś turkot! pochodnie błysnęły przed nimi: to król wyjechał z pałacu kanclerza Czartoryskiego i wraca ulicą Miodową do zamku.
Nagle w ciemności ktoś zatrzymał konie, kareta otoczona, kilka strzałów, ktoś ze służby upadł na ziemię, reszta pierzcha w nieładzie, — w mgnieniu oka króla wsadzono na konia, otoczyli go ludzie nieznani, ktoś szepnął: — Milcz, bo zginiesz — i pomknęli zaułkami w stronę Wisły.
Na ulicy znów cicho, pusto, mrok jesienny.
Król w pierwszej chwili stracił mowę z przerażenia, — usłyszawszy groźbę, nie stawiał oporu, wkońcu zrozumiał, że został porwany, i zaczął szukać w myśli sposobów ratunku.
Zrzucił pantofel z nogi — to ślad pierwszy. Szukać go będą wkrótce, skoro rozednieje — ten znak pokaże drogę. Rzucił kapelusz, chustkę.
Uprowadzający tego nie widzieli. Jechali spiesznie w zupełnej ciemności, nasłuchując i rozpatrując się uważnie, by nie zbłądzić i nie natknąć się na patrol miejski. Podążają ku wałom, aby wydostać się w pole, bo tam w stronie Bielan reszta towarzyszy oczekuje w zajeździe: trzeba połączyć się z nimi przed świtem, o świcie być daleko.
— Żeby ich tylko znaleźć, bo — do stu djabłów! tak ciemno. Jak to mówią: choć oko wykol.
A każda chwila droga wobec grożącej pogoni. Choćby strzelić? Ale strzelać niepodobna! Toby wskazało drogę, a może zwabiło niepożądanych świadków. Tam w Warszawie już wre zapewne, i niech tylko zaświta...
A tu ni śladu drogi ani karczmy.
Rzeczywiście był to czyn śmiały, ale szalony zarazem. Któż go spełnił? Kto są ci ludzie, którzy z porwanym królem błąkają się teraz wśród nocy?
Kto pierwszy myśl tę powziął, dotąd nie jest pewnem. Od początku posądzano o to Pułaskiego, któremu nie dorównywał nikt w zuchwalstwie, lecz wykonał porwanie konfederat Michał Strawiński, także zuch, jakich mało, i oddany sprawie całem sercem.
Dlaczego to zrobili — łatwo sobie wytłumaczyć: gdy postawią króla na czele, wszyscy z nimi złączyć się muszą. Tego przecież konfederacja pragnęła od początku.
Niestety, nie wiedzieli wielu rzeczy.
Nie wiedzieli, że przed kilku miesiącami król po długiem wahaniu chciał się rzeczywiście połączyć z konfederacją. Naturalnie z obawy o swoją koronę, — ale szukał porozumienia z Barszczanami. A ci tymczasem — nie wiedząc o niczem, oburzeni niegodnem jego postępowaniem, przysłali mu wyrok, pozbawiający go tronu.
Ten sam Strawiński wręczył go królowi w sierpniu. Zrobił to bardzo zręcznie i odważnie. Z dwoma tylko towarzyszami przyjechał do Warszawy, niby z prośbą do króla, i tę prośbę do ręki oddał mu publicznie w zamku. Potem jak niewiniątko wyszedł i wyjechał, zanim król przeczytał »prośbę«.
Pochwalono Strawińskiego za tę sztukę, nie wiedząc, że to znowu odepchnęło króla od konfederacji: jakże ma łączyć się z tymi, którzy pozbawili go tronu? Teraz ich zwalczyć pragnie wszystkiemi siłami, żeby wyroku swego nie spełnili!
A tymczasem w największej tajemnicy powstał znów nowy projekt porwania króla gwałtem. Skoro go będą mieli w swojej mocy, musi śpiewać, jak mu rozkażą.
Rozumie się, że Strawiński to wykona, lecz musi mieć wspólników, a wybrać ludzi trudno, bo nikomu mówić nie można, o co chodzi. Ślepem narzędziem niekażdy chce zostać, więc też wybrał nieosobliwie: unikał poważniejszych, rozważniejszych, obawiając się pytań; byle zuch — będzie dobry.
I najgorzej sam na tem wyszedł.
Kiedy zbłądzili w nocy, trzeba się było rozdzielić: króla pod opieką paru dzielnych zuchów pozostawił w karczmie czy młynie gdzieś pod Marymontem, a sam udał się z przewodnikiem, aby sprowadzić resztę towarzyszy, która czekała w umówionem miejscu.
Oczekując dość długo, król miał czas ochłonąć z pierwszego przerażenia, zebrać myśli. Modlił się głośno, płakał, wzywał opieki Boskiej i zmiłowania dla tych nieszczęśliwych, którzy tak straszną zbrodnię popełnili. Gdy zauważył, że pilnujący go niejaki Kuźma, zwany w konfederacji Kosińskim, okazuje wahanie i niepewność, przemówił wprost do niego. Tłumaczył mu, że gubią kraj i siebie, obiecywał przebaczenie, jeśli się cofnie ze złej drogi.
Kuźma wzruszony, zaniepokojony, nie opierał się długo. Błagał o przebaczenie i obiecał pomoc. Natychmiast też wysłano chłopca do Warszawy z wiadomością, gdzie króla szukać.
Nakoniec rozedniało, i jednocześnie prawie ukazało się wojsko królewskie, które przybyło wcześniej od konfederatów.
Nastąpiła krótka utarczka, — siły nie były równe, z obu stron kilku padło, konfederaci pierzchnęli w popłochu, ale kilku ujęto.
Król powrócił w tryumfie, chociaż lekko ranny, a raczej podrapany stłuczoną szybą karety, i — prawie trudno uwierzyć — oskarżył konfederację przed sąsiednimi dworami o zamach na swe życie!
Naturalnie, że monarchowie sąsiedni pospieszyli ukarać królobójców. Konfederacja była zgubiona i potępiona, nikt już nie śmiał przemówić w jej obronie.
Wojska rosyjskie, pruskie, austryjackie niezwłocznie wkroczyły do Polski, — za trudno było walczyć z taką siłą. Wielu konfederatów, przerażonych fałszywą wieścią o zamachu na życie króla, składało broń, nie chcąc należeć do zbrodni. Garstka tylko zrozpaczonych, ale nieugiętych, wolała kraj opuścić, niż się poddać.
Ujęci »królobójcy«, oprócz Kuźmy,zostali skazani na śmierć.
Sąsiedzi za przywrócenie spokoju zażądali wynagrodzenia: - Prusy — Pomorza, Austrja — Galicji, Rosja prowincji nadbaltyckich i Białorusi za Dźwiną i Dnieprem.
1773.
Chociaż poeta, ksiądz Paweł Woronicz, w hymnie do Boga mówi, że
gdy nie możesz karać bez przyczyny,
Los nasz być musi skutkiem własnej winy —
uznając przecież wielkie winy swoje, przeciwstawić im możemy tyle pięknych postaci i przykładów, iż nie czujemy się gorsi od innych, a dzieje nasze w najsmutniejszych chwilach budzą jeszcze uczucie dumy, bo niema w nich tak czarnej karty, na którejby nie jaśniało godne pamięci imię.
Oto wybiła bolesna godzina pierwszego rozbioru Polski. Za wiekową ciemnotę, lekkomyślność, nierząd — zapłacić trzeba ziemią, którą zabiorą sąsiedzi. I nietylko zabiorą, lecz żądają, aby sejm uznał zabór i potwierdził.
Zabrać mogą, gdyż są silniejsi, ale hańba sejmowi, który przyzna, że oddaje część kraju dobrowolnie.
Taki sejm król zwołuje, — jakąż zostawi on pamięć?
Niełatwo pokonanym i bezbronnym oprzeć się żądaniom potężnych zwycięzców, — wiedzą o tem Polacy, i pierwsza ich myśl: wcale na sejm nie pojechać. Nie będzie posłów, nie będzie i sejmu.
Prędko jednak spostrzegli, że błąd popełnili: nie pojadą uczciwi i najlepsi, to właśnie zbiorą się słabi i ciemni.
Przeszkody na sejmikach tyle tylko dokazały, że połowy nawet posłów nie obrano, około stu zaledwie, po większej części narzędzi w ręku sprzedajnych zdrajców. Gdy chciano złe naprawić, już było za późno: sejmiki prawie ukończone. Zdołano wybrać tylko jedenastu posłów, którzy spieszyli stanąć w obronie ojczyzny.
Siły nierówne.
Z jednej strony Adam Poniński, pan rozrzutny i lekkomyślny, obojętny na sprawy kraju, za 3.000 dukatów miesięcznej pensji podejmuje się doprowadzić sejm do zgody i podpisania zaboru.
Z drugiej — Tadeusz Reyten, poseł nowogródzki, przy pomocy Korsaka i kilku jeszcze towarzyszy chce odważnie stawić mu czoło.
Czy zwycięży — nie wie, — ale nie traci nadziei. A choćby zginął, zostawi świadectwo, że nie wszyscy Polacy gotowi za złoto sprzedać ojczyznę i braci.
W Warszawie powitały go już smutne wieści: chytry Adam Poniński przed rozpoczęciem obrad zebrał posłów w swojem prywatnem mieszkaniu i złotem, obłudą, kłamstwem nakłonił prawie wszystkich (76) do podpisania aktu konfederacji sejmu, (t. j. że nie może być zerwany), a zarazem do obrania siebie za marszałka.
A marszałek to przecież pan obrad sejmowych, od niego zależy wszystko: on daje i odbiera głosy, zamyka i otwiera posiedzenia, rządzi wszystkiem.
Jeśli sejmu zerwać nie można, a marszałkiem Adam Poniński, to cóż tu Reyten zrobi?
Mimo wszystko — rąk nie opuści: przemówi do współbraci, może nie wiedzą, co czynią. Jako poseł, ma obowiązek oprzeć się bezprawiu: marszałek w izbie musi być obrany, w izbie tylko wolno posłom wiązać się w konfederację.
Więc walka zacząć się musi o laskę marszałkowską: ten wygra, kto ją zdobędzie.
Trzy dni trwał bój niekrwawy, ale ciężki: jedenastu mężnych przeciw całej izbie, a Reyten na ich czele.
On zastępuje drogę Ponińskiemu, gdy ten chce zasiąść w krześle marszałkowskiem, — przypomina, że teraz kolej posła z Litwy; pyta, kto obrał zdrajcę? Sam chwyta drugą laskę, którą trzyma odźwierny królewski, odwołuje się do izby, aby go poparła, aby nie pozwoliła na bezprawie.
Rozdzielają się głosy, sumienia posłów przemawiają, topnieje większość Ponińskiego, najuczciwsi z pomiędzy jego sprzymierzeńców zaczynają się wstydzić swego wodza.
Widzi to Reyten i sił mu przybywa, budzi się w sercu nadzieja zwycięstwa, — widzi także Poniński i zaniepokojony ogłasza, że na dzisiaj obrady skończone, następna sesja jutro o 9; teraz wzywa do wyjścia.
— Zostańcie! — woła Reyten — obierzcie marszałka, nikt jeszcze wam nie ma prawa rozkazywać!
Ale większość ciśnie się tłumnie ku wyjściu: tam nagrody i obietnice — tu surowy wyrzut sumienia.
Widząc, że ich nie wstrzyma, i Reyten naznacza sesję na dzień następny o 9, — może jutro przekona i zwycięży.
Lecz nazajutrz toż samo: spór, wrzawa, zamieszanie, Ponińskiego niema, nie chcą Korsaka dopuścić do głosu, — przemawia wreszcie, i chwieją się słabi. — Prawda ma wielką siłę!
I znów Poniński zjawia się, by przerwać niebezpieczne obrady; znów większość idzie za nim, gdy do rozejścia wzywa; jutro szala zwycięstwa przeważyć się musi stanowczo.
Tak, musi się przeważyć, bo Poniński uzyskał już tymczasem wyrok na Reytena, jako na gwałciciela prawa i porządku. Ma być oddany pod sąd kryminalny, dobra jego skonfiskowane, jemu grozi kara wygnania.
Kiedy o 7-ej rano chce wejść do izby sejmowej, zastaje straż przy wejściu. Wchodzi, ale wie dobrze, że po raz ostatni: więcej go tu nie wpuszczą. Więc dziś tryumf lub klęska.
Jakże przemówi do nich? W jakich słowach przedstawi im przyszłość ojczyzny? Hańbę, która ich czeka, i pogardę ziomków?
Niema do kogo mówić: posłów prawie niema, są ci tylko, którzy tak myślą, jak Reyten.
Cała konfederacja wraz z Ponińskim zjawia się wreszcie około południa, tłumnie, hardo, zuchwale, po to tylko, aby oznajmić, że sesja znów do jutra odłożona.
Do jutra? Nie, na Boga! stójcie! dziś powiedzcie, żeście synami Polski, nie sługami zdrajcy! Zostańcie, aby spełnić obowiązek. Jutro będzie za późno, — dziś lub nigdy! Błagam, zostańcie! Zaklinam na Boga! na krew Chrystusa przelaną za braci, nie bądźcie Judaszami! Ha, po ciele mojem ten próg przestąpicie! Zabijcie mię, zadepczcie — nie chcę przeżyć tej chwili!
Napróżno ich wstrzymuje, — rzucił się na progu, pierś obnażył na ciosy, i jeszcze zaklina — na imię Boga, na miłość ojczyzny...
Po jego ciele przeszli, — zamykając oczy, nie chcąc widzieć i słyszeć — przeszli...
Zostało jedenastu. O północy wezwano ich do króla. Reyten sam pozostał w izbie.
Nazajutrz oznajmiono, że król i senat przystąpili do konfederacji, — dalszy opór na nic się nie zda.
Lecz została pamięć Reytena. Gdy chcieli go przekupić kilku tysiącami dukatów, ofiarował dwa razy tyle, aby odstąpili złej sprawy. Obcy, nieprzyjaciele otaczali go szacunkiem, cześć oddawali męstwu: generał rosyjski Bibikow powiedział: Godzien jest, aby wszystkich ministrów ordery na jego piersiach zawieszono.
Nie przeżył Reyten nieszczęścia ojczyzny: dotknięty melancholją, nie mógł znieść widoku ludzi; raz w przystępie obłędu skaleczył się śmiertelnie szkłem stłuczonej szyby.
Nawet posłowie tego nieszczęsnego sejmu, którzy — jak widzieliśmy — nie byli chlubą narodu, czuli i rozumieli tę wielką potrzebę. To piękny owoc zasług Konarskiego.
Kiedy papież właśnie podczas tego sejmu zniósł zakon Jezuitów, którzy mieli wielkie dobra i majątki, jednogłośnie na wniosek podkanclerzego litewskiego Chreptowicza postanowiono wszystko przeznaczyć na szkoły. Wszystko!
Zła szkoła kraj zgubiła, dobra go odrodzi — powiedziano w izbie poselskiej.
I bez zwłoki, natychmiast wzięto się do pracy: zapał ogarnął wszystkich. Mamy miljony — chcemy dobrej szkoły, — szkoły dla wszystkich: bogatych i biednych, szlachty, mieszczan i chłopów, wszyscy potrzebują szkoły!
Trzeba je pozakładać w całym kraju: w każdej wiosce, miasteczku, w każdem mieście, — od szkółki elementarnej do uniwersytetu, wszystko chcemy mieć doskonałe.
Praca olbrzymia, trudna — jeden człowiek jej nie podoła.
Utworzono więc t. zw. Komisję Edukacyjną, t. j. ministerjum oświaty, gdzie weszli najmądrzejsi ludzie i całem sercem zajęli się tą sprawą.
Najpierw plan opracowali.
W każdej parafji będzie szkółka parafjalna, w której uczą czytać, pisać, oraz rzeczy najpotrzebniejszych: od religji, rachunków, aż do wiadomości o uprawie ziemi, hodowaniu bydła i t. p.
W miasteczkach szkoły miejskie, przy nich nauka rzemiosł; — w większych miastach szkoły średnie, w Krakowie i Wilnie uniwersytety.
Najzdolniejsi uczniowie szkółki elementarnej mogą się dalej kształcić w szkole średniej, a ze szkół średnich droga każdemu otwarta do Akademji w Krakowie lub Wilnie.
Komisja edukacyjna czuwa troskliwie nad wszystkiem: ona pisze plan nauk, ocenia książki do nauki, wyznacza nauczycieli, kontroluje, dostarcza pomocy zdolnym a ubogim uczniom, zwiedza szkoły, egzaminuje, wprowadza coraz nowe ulepszenia i zakłada szkół coraz więcej.
Rozumna, energiczna praca tej Komisji to jedna z najpiękniejszych kart naszej historji. Wydała ona całe pokolenie ludzi światłych, szlachetnych i kraj kochających, umiejących mu służyć. Dziś jeszcze nawet ducha nam pokrzepia, gdy poznajemy jej myśli i dzieje.
Trzeba i królowi oddać sprawiedliwość, że naukę cenił i pragnął widzieć Polskę oświeconą. Swoim kosztem wysyłał młodzież za granicę, a w Warszawie założył t. zw. Szkołę Rycerską, w której wychowywano dla armji polskiej oficerów. Opiekunem i kierownikiem tej szkoły był brat cioteczny króla, książę Adam Czartoryski, a młodzież nabywała w niej nietylko wiadomości potrzebnych w wojsku, lecz poznawała, co winna ojczyznie i sobie, jak krajowi służyć należy.
Wychowańcami tej szkoły byli Niemcewicz i Kościuszko.
Piękny dzień letni, w murach Warszawy gorąco, powietrze rozpalone, duszne.
Zamek królewski, zwrócony do Wisły, ma od tej strony obszerne tarasy, cieniste klomby, barwne, pachnące kwietniki, cudny widok na rzekę i daleką przestrzeń, — pięknie i chłodno tu o wschodzie słońca, gdy »oko dnia jasnego« ukaże nad ziemią swą promienistą głowę, woda Wisły zabłyśnie blaskami brylantów, mgły poranne zwiną się w chmurki przezrocze i unoszą leciuchne po czystym błękicie. Ślicznie tu wtedy, — lecz w królewskim zamku wszyscy śpią jeszcze, — nikt tego nie widzi.
Pięknie tu i wieczorem, kiedy jasny księżyc przejrzy się w srebrnej fali i rzuci na nią smugę świetlistą, głęboką, niby drogę do zaczarowanej krainy. O, wtedy bywa ludno na tarasie, na ławeczkach wśród klombów słychać rozmowę, śmiechy, ktoś zaśpiewał włoską piosenkę, skrzypce odezwały się rzewną melodją — król się bawi.
Nie wystarcza mu jednak ten zamek królewski: stary jest i poważny, — taki brzydki od strony Warszawy! — to nie pieścidełko podług jego gustu, on stworzy coś dla siebie, coś swego własnego.
I zbudował włoski pałacyk w Łazienkach.
Tu inaczej. Nie słychać gwaru miasta, można zapomnieć o niem, o wszystkich sprawach państwa, o wszystkich kłopotach, jak gdyby ich nie było. Tu cisza, drzewa szumią, woda płynie cicho, z dwóch stron oblewa pałac, przed nim klomby, kwiaty, posągi, fontanny. I powietrze tu inne, pełne chłodu i wilgoci, czyste jak na wsi, bo miasto daleko: na Krakowskiem Przedmieściu kończyła się wtedy Warszawa.
W tym pałacyku król lubi się bawić, tutaj najchętniej w lecie odpoczywa, w zimie nawet niekiedy tu szuka rozrywki.
A w lecie tu dopiero czuje się u siebie: tak wszystko lubi, jak tu urządzono: sale niewielkie, ale gustowne, bogate, na ścianach malowidła i obrazy, meble pięknie dobrane, lustra, marmury, figurki, pełno kosztownych cacek (do obcierania z kurzu), rzadkich roślin. Najwięcej pokoików bardzo małych, na parę — kilka osób, dla wybranego grona, — parę tylko sal większych.
W jednej z nich stół nakryto na kilkanaście osób: dziś przypada obiad czwartkowy.
We czwartki król zaprasza na obiady ludzi, których chce poznać bliżej, i przyjaciół. Więc nieznany jeszcze nikomu młodzieniec, który zajął króla jakimś udatnym wierszykiem: może z niego będzie poeta, — trzeba go poznać, dopomódz. Tamten ma znowu talent do malarstwa, — to przyszły muzyk, a tamto uczony. Ktoś zwiedzał za granicą nieznane w kraju fabryki, zakłady przemysłowe, — król chce go poznać, usłyszeć: może coś podobnego da się założyć w kraju. Stanisław Poniatowski bardzo pragnie podnieść przemysł krajowy: takie źródło bogactwa bardzo Polsce potrzebne. A malarstwo, poezję, rzeźbę, sztuki piękne po prostu kocha. To tylko chyba kocha na świecie, prócz siebie.
Na drodze do Łazienek, wysadzonej drzewami, trochę ruchu: przejechało kilka powozów, to zaproszeni goście. Uboższych i nieznanych ktoś z przyjaciół króla wprowadza.
Wchodzą wszyscy do sali, oczekują króla. Jakżeby dziwnie nam się dzisiaj wydawali: kolorowe kaftany, atłasowe i aksamitne, haftowane, krótkie spodnie do kolan, także kolorowe, i jedwabne, pończochy, pantofelki ze sprzążkami, na głowie pudrowane peruki, — strój francuski. Król ubiera się po francusku, i kto chce mu być miły, również ten ubiór przywdziewa.
Ukazał się Stanisław August, piękny, uprzejmy, pogodny, — wszedł z królewską powagą, ale na twarzy uśmiech, — wita gości grzecznie, życzliwie, dla każdego ma miłe słówko, do każdego przemówi, a wie, co powiedzieć komu. Rozmawiają przeważnie po francusku, dowcipnie i wesoło, — król nie lubi twarzy posępnych, a dowcip i wesołość bardzo ceni.
Ksiądz biskup Naruszewicz zajął pierwsze miejsce przy królu, — rozmawiają o historji Polski, wielkiej pracy Naruszewicza, której się podjął na życzenia króla.
— Przeczytałem tom II — mówi Stanisław August — i jestem zachwycony. Nie miała jeszcze Polska historyka, któryby tak rozumnie pojmował jej dzieje. Nieśmiertelność zapewni wam ta praca.
— I tobie, najjaśniejszy panie, bom ja tylko wykonawcą twojej woli.
— Nie pomogłaby moja wola bez waszej wiedzy, pracy i talentu. Bez mego polecenia wzbogacacie przecież poezję coraz nowemi utworami. Może nam i dzisiaj coś nowego przeczytacie?
— Nie radbym, najjaśniejszy panie, zatruwać chwil pogodnych smutną nutą, a serce jęknęło z bólu na widok tego, co się dzieje w kraju.
— Koniecznie chcę usłyszeć, proszę, przeczytajcie.
Biskup smoleński wyjął przygotowany rękopis i z uczuciem czytał wiersz pod tytułem: »Głos umarłych«. Niby to zmarli królowie wyrzucają Polakom ich błędy i wygłaszają smutne przepowiednie:
Czegóż się błędny uskarżasz, narodzie,
Los swój zwalając na obce uciski?
Żaden kraj cudzej potęgi nie zwabił,
Który sam siebie pierwej nie osłabił.
............
Pod jednej matki skrzydła rozpostarte
Sierocych piskląt garnie się drużyna,
Gdy na nie orlik, pazury otwarte
Z góry podnosząc, uderzać zaczyna:
Wyście ją z piórek obnażyli marnie,
Czemże was w trwodze ta matka ogarnie?
Wiersz był długi, król słuchał w głębokiej zadumie, spoważnieli wszyscy dokoła. Długo nikt przemówić nie mógł.
— Prawda płacze w każdem słowie — rzekł król wreszcie — może usłyszą ci, którym potrzebna. Piękny wiersz, pełen uczucia. Dziękuję ci, przyjacielu.
Piękny wiersz Naruszewicza musiał podobać się wszystkim, lecz chcieli rozweselić króla, więc odezwał się ktoś z obecnych.
— Nikogo dziś nie szczędzą, najjaśniejszy panie, a żeś łaskaw i dobry dla poetów, więc niewdzięczny ten ród i z ciebie szydzić się ośmiela: biskup warmiński (Ignacy Krasicki) znowu w zwykły sposób z ciebie żartuje.
— Lubię dowcip biskupa warmińskiego, powtórz mi, waszmość, tę srogą satyrę.
— A no, tak się zaczyna:
Z góry zły przykład idzie w każdej stronie,
Z góry naszego nieszczęścia przyczyna:
O ty, na polskim co osiadłszy tronie,
Wzgardziłeś miodem i nie lubisz wina,
Cierpisz, pijaństwo że w ostatnim zgonie —
Z ciebie gust książek, a piwnic ruina!
Tyś naród z beczek, kuflów, szklenic złupił —
Bodajeś w życiu nigdy się nie upił!
Król rozśmiał się zadowolony, za królem śmieli się wszyscy, radzi, że dowcip Krasickiego weselszym odezwał się tonem.
— Szkoda nam »księcia poetów« — zauważył król po chwili — zazdroszczę go szczerze królowi pruskiemu, uprzyjemni mu niejedną godzinę. Wiem, że go do Berlina zaproszono.
— A jakże — potwierdził Naruszewicz — już nawet opowiadają anegdotę o jego rozmowie z Fryderykiem.
— Bardzom ciekaw.
— Król pruski — jak wiadomo — zmniejszył mu bardzo dochody z biskupstwa, czwartą część tylko zostawił; a że jest protestantem, więc chciał sobie jeszcze z biskupa katolickiego pożartować. Odzywa się więc kiedyś do Krasickiego. — Ja mogę teraz broić, a do nieba się zawsze dostanę, bo mię przecież, książe biskupie, pod swoim wielkim płaszczem ukryjecie? — Chętniebym to uczynił, najjaśniejszy panie, — odpowiedział Krasicki — ale tak mi płaszcz okrajałeś, że się pewno nie uda.
Śmiech wesoły powstał przy stole, każdy coś opowiadał o biskupie warmińskim, który wraz z Pomorzem dostał się Fryderykowi i Warszawę musiał opuścić.
— Miałem list od biskupa — odezwał się jeden z gości — bardzo za nami tęskni, dużo pisze; do Berlina nic go nie ciągnie. Może państwo nie znacie jego ostatniej bajki?
— Cóż w niej mówi?
— Powtarza rozmowę ptaszków w klatce:
— Czego płaczesz? — staremu mówił czyżyk młody,
Masz teraz lepsze w klatce, niż w polu wygody?
— Tyś w niej zrodzon — rzekł stary — przeto ci wybaczę,
Jam był wolny, dziś w klatce i dlatego płaczę.
Cisza zapanowała. Wszyscy zrozumieli bajkę, znowu uczucie bólu zgasiło na chwilę wesołość.
— Mości panie Karpiński — zwrócił się król do młodzieńca, którego po raz pierwszy miał gościem u stołu — czytałem twoje wiersze i bardzo mi się podobały. Szczególniej piękne modlitwy »Kiedy ranne wstają zorze« i »Pieśń wieczorna«, prawdziwie bardzo piękne, nieprawdaż, mości biskupie?
— Bardzo piękne — powtórzył Naruszewicz — ale i świeckie pieśni podobają się wszystkim niezmiernie. Warto posłyszeć, najjaśniejszy panie, jak śpiewają po dworach o Laurze i Filonie:
Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły,
Ach, któż tam klaszcze za borem?..
Słyszałem — przerwał król bardzo uprzejmie — wczoraj śpiewano tę wdzięczną sielankę w salonach pani krakowskiej; wszystkim się podobała. Miło mi poznać młodego poetę, będę pamiętał o panu, radbym dla niego co uczynić.
Obiad się skończył. Nie był zbyt wystawny, król jadał skromnie, chociaż bardzo smacznie. Wina umiarkowanie dolewano.
Wieczór się zbliżał, chłodno było i przyjemnie, król zaproponował przechadzkę po parku i karmienie łabędzi.
— Potem łódkami opłyniemy teatr — mówił do Naruszewicza — pięknego spodziewamy się dziś przedstawienia: pan Niemcewicz napisał nową sztukę, bardzo zabawną komedję pod tytułem »Pan Nowina«. Żartuje w niej z francuskiego wychowania. Zobaczymy, jak to wypadnie na scenie, — cieszę się w każdym razie, że mamy polski teatr.
Król rzeczywiście starał się zastąpić francuski teatr polskim. Nie żałował na to pieniędzy. Wogóle lubił teatr, i w ukochanych Łazienkach podług jego gustu zbudowano scenę, oddzieloną od widzów szerokością stawu. Wyglądało to bardzo ładnie, ale przedstawienia mogły się odbywać tylko w pogodne wieczory, ponieważ ani scena ani amfiteatr dla widzów nie były osłonięte z góry.
Wieczór się zbliżał. Na drodze do Łazienek ukazały się znowu powozy: przyjechała pani krakowska, siostra Stanisława Augusta, z dworem, z zaproszonemi damami, — ciągnął szereg pojazdów, — książę Józef konno przybywał z młodzieżą — zaczynała się dworska zabawa.
Wspanialszy od Łazienek był pałac w Puławach, prawdziwie królewski pałac, na stromym brzegu Wisły położony, z rozległym i przepięknym widokiem, otoczony ogrodem kwiatowym i parkiem o wiele obszerniejszym i piękniejszym od Łazienek.
Królewska rezydencja. W pałacu sto pokoi, ale to za mało dla licznych gości, stałych domowników, dworu i służby. To też za pałacem ogromny kwadrat tworzą oficyny, a dalej jeszcze oddzielne budynki, osobne domki, rozrzucone w parku, czasem o wiorstę, nawet dwie odległe, dla gości, którzy pragną być u siebie.
A wkoło ogród, drzewa prastare, olbrzymie, szumiące gałęziami dawne dzieje, — klomby, szpalery, aleje, kwietniki, fontanny, oranżerje, łączki aksamitne, śliczne altanki, to znowu park dziki, a dalej las prawdziwy, stary i poważny. W dole Wisła. Droga do niej po łączce, wśród klombów i krzewów; na Wiśle strojne łodzie, w dali kępa miejsce wycieczek, piękne, zielone, przeglądające się w błękitnej fali. Na kępie teatr letni, — jak w Łazienkach.
Lecz w pałacu jest drugi teatr, na zimę. Goście lubią tę zabawę. Grają sami. Sztuki pisze poeta Kniaźnin, który stale w Puławach mieszka, nauczyciel dzieci książęcych. Grają też innych autorów: Niemcewicza i Zabłockiego.
Gospodarz domu, książę Adam Czartoryski, cioteczny brat Poniatowskiego i niegdyś kandydat do tronu, sam też pisze niekiedy, choć bardzo jest zajęty poważnymi obowiązkami. Generał artylerji i kierownik Szkoły Rycerskiej w Warszawie, nie może stale przebywać w Puławach. Obchodzą go żywo wszystkie sprawy kraju i w każdej pracy, bierze czynny udział; żyje myślą o lepszej przyszłości narodu, w młodzieży całą pokłada nadzieję: ona zmieni i odbuduje, co do upadku się chyli. Dla niej napisał Katechizm kadecki, by wpoić w nią poczucie moralnej wartości człowieka i obowiązków jego względem kraju.
Małżonka jego, księżna Izabela, miała zupełne prawo do wielkiej miłości, jaką darzyli ją wszyscy. Prawdziwa przyjaciółka i opiekunka ludu, dbała wszędzie o jego dolę i oświatę, w Puławach zaś, gdzie przebywała najczęściej, znała wszystkich wieśniaków po imieniu, odwiedzała ich chaty, trzymała dzieci do chrztu, godziła spory, ratowała w każdej potrzebie. Napisała dla ludu piękną książkę p. t. Pielgrzym w Dobromilu, którą i dzisiaj każdy przeczytać może z przyjemnością. Pobożny pielgrzym opowiada w niej dzieciom wiejskim o królach, bohaterach, a zarazem własnym przykładem uczy pracowitości, porządku, wpaja w nie piękne myśli i uczucia. Są w tej książce i ładne powiastki z życia ludu.
Najmilszą jej rozrywką był ukochany ogród, który podług swego gustu urządziła. Sama tutaj sadziła i szczepiła drzewka, zbierała nasiona kwiatów, układała kwietniki, klomby, hodowała rzadkie rośliny. Tu umieściła także Świątynię Sybilli, t. j. niewielki lecz piękny budynek, nakryty szklaną kopułą, więc oświetlony tym sposobem z góry. Wewnątrz jedna okrągła sala, z głęboką niszą naprzeciwko wejścia — to muzeum pamiątek narodowych. Oto widzimy w głębi miecz krzyżacki, ofiarowany królowi Jagielle pod Grundwaldem, — oto miecz Czarnieckiego, — dalej starożytne zbroje, hełmy, pancerze, szable, buławy wysadzane drogimi kamieniami, buzdygany, topory, łuki ogromne, sajdaki, — tam buńczuki tureckie, zdobyte sztandary, pamiątki z pod Chocimia i Wiednia, — i burka Żółkiewskiego, w której padł pod Cecorą, pokłuta spisami, ślady krwi na niej widoczne.
A tu w drogich szkatułkach cenne pamiątki po królach: łańcuchy złote, krzyże, pierścienie, zegarki: przy każdym imię właściciela: Anny Jagiellonki, Zygmuntów, Batorego.
I jeszcze inne skarby: puhary i dzbany bardzo starożytne, naczynia stołowe, broń myśliwska i rogi.
Gdy gość samotny znalazł się tu w ciszy — wstawały z grobów dawno umarłe postaci, otaczały go szeregiem obrazów chwały i zwycięstw, klęsk, wróżb tajemniczych, przeszłość stawała przed nim — czasem przyszłość, — i wychodził głęboko wzruszony i spragniony szlachetnych czynów.
Cóż dziwnego, że w pięknych, gościnnych Puławach nie zbywało na gościach, że przebywali tutaj po lat kilka ludzie, mający własne majątki. Tutaj im było lepiej. Każdy się czuł u siebie. Jeśli przyjechał dla pracy, mógł nie widywać nikogo, nie siadać do wspólnego stołu, miał na rozkazy wszystko, czego potrzebuje umysł, serce i żołądek.
Bibljoteka puławska była jedną z największych w kraju, zawierała nieocenione, nieznane jeszcze skarby: cały raj dla uczonych.
Ale większość pragnęła towarzystwa i rozrywki. Bawiono się też rozmaicie, wesoło i poważnie, stosownie do wieku i usposobienia. Można tu było spotkać ludzi zasłużonych, znanych w kraju i szanowanych powszechnie, poetów i artystów, uczonych, cudzoziemców, oryginałów — to też rozmowy prowadzono zajmujące, ciekawe dla każdego.
- ↑ Dozorca zamku.
- ↑ Julian Ursyn Niemcewicz, Powrót posła, Akt III, scena V.
- ↑ Związek, przymierze.
- ↑ Rozkazy, służba,
- ↑ Juliusz Słowacki, Pieśń Konfederatów.
- ↑ Z głębokości.
- ↑ Juliusz Słowacki, Pieśń Konfederatów.
- ↑ Maria Konopnicka, O Kazimierzu Pułaskim.
- ↑ Maria Konopnicka, Pan Sawa.