Czciciel Potęgi/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czciciel Potęgi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1903 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rzęsiście, w gęstej mgle dymu, płonęły lampy, z głów posągów wyrastające i płomienie na trójnogach wciąż podsycane; w tem zaś świetle jaskrawem i dymnem, mnóstwem odbić połyskiwały na stołach szklane i metalowe naczynia, w nieładzie powywracane i w gąszcze więdnących kwiatów sączące strugi czerwonych i złotych cieczy. Kwiaty przez niewolników rozsypywane gęsto okrywały stoły i łoża, a tu i owdzie znikały pod nimi kunsztowne wzory fenickiej posadzki. Kwieciste wieńce spoczywały na głowach mężczyzn i obnażonych szyjach kobiecych, purpurą róż i białemi gwiazdami narcyzów otaczając twarze rozkwitłe rumieńcami upojenia, oświetlone oczyma, które na podobieństwo gorejących w komnacie płomieni gorzały jaskrawo i mglisto. Tam, gdzie mieniąca się suknia Labdy, na kształt połyskliwego węża wiła się obok Histaspa i gdzie ametystowym fioletem, albo żółtością szafranu iskrzyły się stroje towarzyszących Persom niewiast, widać było wśród rozrzuconych kap i poduszek ręce łączące się w uściskach, ramiona oplatające szyje, pieszczotliwe ręce, brzegi czar przykładające do warg rozgorzałych. Wszystkiemu temu towarzyszyły szmery szeptów, wybuchy śmiechu, głośne okrzyki, urywki swawolnych rozmów. Nad tem zaś wszystkiem z wysokości tronu swojego panując, Kserkses ramieniem obejmował Melissę, która już nie u stóp, ale u boku jego siedziała. Od tyary uwolniona, z pod wieńca z róż i mirtu, gęstwina kruczych włosów nizko spływała mu na ramiona i ze spiętrzoną brodą zlewała się w jedną chmurę. Pas rozluźniony perłowymi frendzlami dotykał dziobów jego obuwia; w kwiecistych poduszkach zanurzając plecy, twarz rozgorzałą przybliżał do twarzy towarzyszki, takie w niej topiąc spojrzenie, jakby samą jego siłą podnieść chciał jej spuszczające się ciągle powieki. Melissa nie była już podobną do świeżo rozkwitłej wiosny; przypominała raczej kwiat w podmuchu zbyt upalnego wiatru szybko więdnący.
Otanes tymczasem, po obu stronach swoich Bubaresowi i Toraksowi usiąść rozkazawszy, wiódł z nimi przyjacielską rozmowę, o wysokiej godności, która na nich spłynęła i towarzyszących jej powinnościach. Na widok synów poufale zasiadających u boku królewskiego teścia, Pytyon pozbył się do szczętu tego niepokoju, który w czasie rozmowy z Gorgą okazywał i zapadł w pełne mądrych uwag i błogich nadziei rozmyślanie. Bo też kobiecym tylko umysłom przystawało biadać nad tem, co się stało. On, człek mądry i spraw świata świadom, wiedział o tem, że tak hartownym i silnym młodzieńcom właściwym było przywdziewać zbroję i na polach bitew sławę i wyniesienie znajdować. Co tam ten Jończyk skwierczał o kawkach i krukach? Dziecinne strachy! czyste przywidzenia! Z synami jego łaska Cybeli, a Mitra z Kserksesem! Ludek zuchwalców, przeciw któremu idą, jak mgła z ich drogi pierzchnie, na oścież przed nimi rozwierając wrota tej rozległej, nieznanych dziwów pełnej ziemi, która nazywa się Europą, ku której, on, Pytyon, sam już nieraz, w swoich kupieckich wędrówkach, posyłał tęskne myśli i spojrzenia. Ile tam pewno we wnętrzu tej ziemi i na jej powierzchni znajduje się skarbów i płodów, któreby mogły zadziwiać i wzbogacać Azyę? Z jakąż palącą ciekawością i niewymowną rozkoszą wsiadłby on jeszcze na swego Mosza i z gromadką sług w kupieckiem rzemiośle biegłych zapuścił się w te kraje, dla Persyi podbite, nowemi źródłami bogactwa bijące! Na stare lata jeszcze wzniósłby gmach złoty, wyższy od tego, który w młodości wznosił. A wzniósłby go teraz daleko prędzej, z daleko mniejszymi trudami, bo działałby z wielką sumą doświadczenia i z pomocą synów, tak umiejętnych, żwawych, przebiegłych, jakimi byli Fredegund i Wamik. Raz jeszcze wiara całego jego życia stwierdzenie otrzymywała. Najpotężniejszy, był także najmędrszym z ludzi. Myśl jego, jak myśl boga, wznosiła się nad ziemią i oko, jak oko bóstwa, obu jej krańców sięgało. Małoż, zaiste, potrzeba było mądrości, odwagi, żądzy, sławy — wszystkich, słowem, przymiotów bóstwu właściwych, aby powziąć zamiar spojenia granic Persyi z błękitem Ormuzda! Nie będzie już na ziemi lądu, ani morza, graniczącego z Persyą — mówił Mardoniusz — albowiem wszystkie zleją się w jedno dziedzictwo Kserksesa. Jego, a więc także i niewolników jego dziedzictwo! Rozsypią się oni po niem, jak barany po żyznem pastwisku, jak krety wedrą się w jego wnętrzności, jak objuczone wielblądy, z różnych stron jego do domostw swoich znosić będą zdobycze i zyski!
Wielkim, nieporównanym, bogów godnym był zamiar Kserksesa. Lecz był on także do wykonania trudnym; jak wszystkie rzeczy wielkie, posiadał tajemnicze głębie i przepaście. Gdyby jednak tak się nie stało! — dłonią gładząc siwą brodę, w myśli rozważał Pytyon. Niech się tak stanie! — Cybelo, Atysie, Ormuzdzie, Mitro! wszyscy bogowie ludów wszystkich, niech się tak stanie!
W niejakiem od biesiadników oddaleniu stojąc, handlarz lidyjski stał się w tej chwili mężem stanu, ważącym w umyśle niezmierne korzyści, które z przedsięwzięcia króla na Azyę, jej mieszkańców i na niego samego spłynąć miały, ważąc też trudy i koszta niezmierne, których wykonanie jego wymagało. Teraz czuł się bardzo szczęśliwym i dumnym z tego, że Bubares i Toraks czynny udział w tem wykonaniu wezmą. Nie jestże powinnością psa iść wszędzie za tropiącym zwierzynę myśliwcem, a obdarowanego biedaka — cześć i dziękczynienie składać do stóp dobroczyńcy? Nie byłże hojnie obdarowanym przez króla, synom jego udzieloną łaską? Przedewszystkiem, nie byłoż słusznem, aby rozumni i możni z całych sił swoich dopomagali w spełnianiu zamiarów najrozumniejszemu i najmożniejszemu? Jeżeli prawdą jest to, co Pytyon sam o sobie zawsze mniemał — jeżeli prawdą ma się okazać, że Pytyon jest mądrym i możnym, teraz mu ważną jakąś pomoc, wielki dar, przysługę skuteczną Kserksesowi złożyć wypada. W głowie jego błysnął pomysł, a w sercu powstała walka... Więcej jeszcze na ubocz zeszedł i nie głaszcząc już, ale targając siwą brodę, z wlepionemi w ziemię oczami, pomiędzy chęcią poniesienia wielkiej ofiary a starą miłością dla złota miotany, rozmyślał, wahał się, postanawiał, postanowienie cofał, niezrozumiale coś do siebie szepcząc, palcami poruszał tak, jak skąpiec, który w śpieszącej się myśli bogactwa swoje rachuje...
Przez długą chwilę mógł Pytyon spokojnie i na uboczu oddawać się rozmyślaniom, bo Artafernes, najlepiej świadom wszelkich spraw kraju, którego był wielkorządcą, Soraba i innych, którzy tylko słuchać go chcieli, opowiadaniem lidyjskich dziejów i podań zabawiał.
— Na stoku wielkiej góry Sypilos — mówił — jak szmaragd w pierścień skał oprawiony, błyszczy okrągłe Saloe, jezioro, którego zielone wody stoją dziś tam, gdzie wznosiła się niegdyś wspaniała stolica Tantala, króla Lidyi, Frygii i wielu innych krajów. O sposobie, w jaki powstało to jezioro, taka wśród Lidyjczyków krąży opowieść: Tantalos możny był, bogaty i tak wiele o sobie mniemający, że raz bogów do siebie na ucztę zaprosił, gdy zaś oni przez wdzięczność za otrzymane dary gościnne dali mu napić się ambrozyi, pijany radością i dumą, upieczone członki własnego syna jako potrawę zastawił im do zjedzenia. Ohydą i gniewem za ten nieludzki postępek zdjęci, bogowie Tantalosa do piekieł strącili, gdzie cierpi dotąd męczarnie wiecznego pragnienia i głodu, a stolicę jego trzęsieniem ziemi zburzywszy, na jej miejsce, z łona ziemi zielone jezioro wywiedli.
Pytyon, postanowienie, które czas jakiś ważyło się w jego umyśle, powziął i, zbliżywszy się, na stopniu tronu ukląkł. Wzrok wielbiący, ale także i głębokiego namysłu pełen, ku królowi podnosząc, głosem człowieka, który mówi o ważnych i dobrze przez siebie wyrozumianych sprawach, zaczął:
— Wielkiem i ze wszechmiar mądrem, o najpotężniejszy, jest wojenne przedsięwzięcie twoje, i Pytyon staremi oczami swemi wszystkie jego korzyści i trudności przejrzał. Bogów rzeczą jest sława nieśmiertelna i panowanie nad światem; tobie też, królu, przypadną one w udziale. O wiele niższymi są zamysły prostych śmiertelników, lecz z nich, jak olbrzymia świątynia z małych cegieł, buduje się wielkość państwa. Prostym śmiertelnikiem będąc, policzyłem te korzyści, które odniesie Azya, gdy przed nią Europę na oścież otworzysz i z tak otwartej pokorną jej hołdownicę uczynisz. Nie będzie wówczas dla handlarzy perskich, frygijskich, lidyjskich granic, ani przeszkód na całym świecie. Przez żaden opór niepowstrzymywani dotrą oni wszędzie, wynajdą wszystko, w ruch zamiany wprawią i w źródło zysków zamienią martwo dotąd spoczywające w ziemi metale i marnie nad nią wzrastające płody. Bogactwo ludów twoich wzrośnie wtedy do nigdy przedtem nieznanej wielkości i sto razy większą jeszcze, niż dotąd, ciesząc się pomyślnością, sto razy większe daniny będą one mogły składać tobie. Ty więc, o panie, potęgą i skarbami dorównasz bogom a niewolnicy twoi tyle posiadać będą, ile przed twoimi czasy posiadali sami tylko królowie. Tak-to, najwspanialszy, przeniknąłem sam szpik przedsięwzięcia twojego, i taką przyszłość, którą dla siebie i twoich ludów ono zgotuje, zobaczyłem. Że zaś rzecz tak ogromna, ogromnych kosztów wymaga, umyśliłem w jej zdobyciu, na ile tylko mogę, być ci pomocnym. Doświadczonym będąc, wiem, iż najczęściej wiele zyskuje ten, kto dzisiejszego dobra wyrzeka się dla osiągnięcia jutro daleko większego, a ograniczonym umysłem przez bogów nie zasmucony, rozumiem, iż człowiek nie jest bydlęciem, o smakowitą paszę tylko dbającem, lecz istotą mogącą się w szerokich planach i dalekich celach tak rozkochać, że największa dla nich ofiara największą sprawia mu rozkosz...
Istotnie, musiał być zdolnym do rozkochania się w szerokich planach i dalekich celach, bo i teraz, mówiąc o nich, miał pozór człowieka przejętego ognistem natchnieniem; siwe jego oczy gorzały i czoło z pod na wpół okrywającej je mitry ukazywało się gładkie i jasne jak porwanego świętym zapałem młodzieńca, ale postawa jego pomimo że klęczał, była pełną powagi właściwej człowiekowi, który z głębokiem rozumieniem sprawy wielkiej, wielką dla niej ma złożyć ofiarę.
— A teraz, najpotężniejszy — kończył — posłuchaj tego, co twój niewolnik wypowie: Posiadam dobra różnej natury, a wśród nich pieniędzy gotowych dwa tysiące talentów w srebrze i w złocie cztery miliony staterów. Te wszystkie ofiarowuję tobie. Pyłem są one, ale gdy motykami rozkopujemy górę, świadectwo oczu nas przekonywa, że składa się ona z pyłów. Przyjm, najukochańszy, ofiarę moją, a czyniąc to, Pytyona przecież nie zgubisz, lecz owszem, nadmiarę go uszczęśliwisz. Albowiem, po pozbyciu się tych pieniędzy posiadać jeszcze będę pola, trzody, niewolników, kopalnie, spichrze i skarbce, które mi nietylko wyżywienie obfite, ale różnorodne rozkosze zapewnią.
— W spokoju zaś i w błogości słusznej dumy, późny wiek mój ku kresowi swojemu spływać będzie na skrzydle myśli, żem tyle zdobył i zapracował, iż w dokonaniu rzeczy wzniosłej i zdumiewającej choć małą cząstką tobie mogłem dopomódz...
Umilkł i wszyscy obecni w osłupieniu i przerażeniu milczeli, bo po twarzy Kserksesa, rubinowo w czarnej chmurze włosów zarumienionej, ciekły powoli łzy. Wdzięczność i rozrzewnienie spostrzegano w nim nie po raz pierwszy. Mardoniusza wyniósł nad miarę wysoko za to, że on najlepiej zamiarom jego sprzyjał; olbrzymie wojsko swoje zgromadzone po raz pierwszy ujrzawszy, zapłakał nad tem, iż z tylu ludzi żaden, lichych stu lat wieku nawet nie przeżyje. Teraz więc także miłość dla niego, a bardziej może dla nad wszystko umiłowanych jego zamiarów, przez Pytyona okazana, rozrzewnieniem zwyciężyła w nim surowość i powagę majestatu. Wielka przyjaźń i wdzięczność rysy jego uczyniła łagodnymi, a głos — miękkim i prawie cichym, gdy, ku klęczącemu starcowi ramię wyciągając, odpowiedział:
— Odkąd, z zamiarem uszczęśliwienia Persyi w sposób dotąd niesłychany, Suzę moją opuściłem, żadnego nie napotkałem człowieka, któryby przede mną i przed mojem wojskiem gościnne dary zastawił i do kosztów wojny ofiarą swego majątku dobrowolnie chciał się przyczynić, oprócz ciebie, najlepszy z ludzi. Twardogłowym i niewdzięcznym jest ród ludzki, wielkich zamysłów zrozumieć i tym, którzy z nadzwyczajnymi trudy spełnić je zamierzają, dziękować nie umiejący! Tyś, pośród niego, Lidyjczyku, perłą i pierwszej wielkości klejnotem. Lecz nie pozwoli prześcignąć się we wspaniałości król Persów, nawet najlepszemu i najrozumniejszemu z niewolników swoich. Dwóch tysięcy talentów srebra i czterech milionów staterów złotych, które mi ofiarowujesz, nie przyjmuję, dość bowiem bogatym jest władca świata, aby przez składane mu daniny świat uszczęśliwiać. Lecz w zamian miłości twojej dla mnie i dla tego, co zamierzam, oto, czem ciebie obdarzę. Naprzód, Lidyjczyku, ja, Kserkses, syn Daryusza, syna Hystaspa, zawieram z tobą w tej chwili związek gościnnej przyjaźni, a po raz to pierwszy ziemia widzieć będzie związek taki, zawarty pomiędzy panem a niewolnikiem. Potem, wyświadczam łaskę dwom młodszym synom twoim, ażeby wobec chwały i korzyści, które spływać będą na starszych, nie czuli się pokrzywdzonymi. Nie do pospolitych szeregów wojennych zaciągną się oni, ale ich między łuczników, którzy przed wozem Mitry postępują, zaliczam. Zawsze i wszędzie stać będą na straży Boga słońca, przez to Persyi, mnie i samym sobie opiekę jego i łaskę jednając. Zechciej, Mazistasie, u boku swego natychmiast dwóch tych młodzieńców umieścić i o wielkiej chwale, która ich spotkała a także o powinnościach, które jako łucznicy Mitry pełnić odtąd będą, im rozpowiedzieć. Ty zaś, dobry Lidyjczyku, posiadaj dalej ten sam majątek, który dziedziczyłeś dotąd, i w szczęściu, które sprawiłem ci, opływaj!...
Że to ponowne szczęście, które spotykało Pytyona było wielkiem, równie wielkiem jak pierwsze, bo łucznicy Mitry cieszyli się w wojsku takiemiż dobrami, jak nieśmiertelni króla, a nosili wzniosłą nazwę stróżów-boga, potwierdził to jednogłośny okrzyk biesiadników, wspaniałość Kserksesa i chwałę Pytyona wysławiający. Ale, jeżeli za pierwszym razem umysł Pytyona przed rozpoznaniem i słusznem ocenieniem szczęścia, które go spotykało, zawahał się był przez chwilę, teraz wahanie się to trwało daleko dłużej. Zdawać się nawet mogło, że, jakkolwiek bystry i w różnych sprawach doświadczony, umysł ten pod brzemieniem spływających nań pomyślności skamieniał i ruch członkom a mowę ustom odebrał. Zamiast, jak przystawało, na twarz upaść i w dziękczynieniach się rozpłynąć, Pytyon z klęczek wstał sztywny, z czołem nad podniesionemi brwiami zmarszczonem i z rozwartemi nieco ramiony, we wzór osłupienia się zamienił. Pośród kamiennej sztywności, która od stóp do głowy go zdjęła, tylko drobne i gęste drgnienia, po powiekach i policzkach jego przebiegające, zdradzały w nim życie, aż nareszcie, z trudem wielkim język poruszył się mu w ustach i głosem ochrypłym trochę, urywanym, bełkotać zaczął:
— O, wielki, czym dobrze usłyszał? Warnik... Fredegund... i oni!... a jaż?... Któż przy mnie?... łucznicy Mitry?... kawki i kruki!... Panie! niezmierną wyrządzasz mi łaskę... ale zapomniałeś... zapomniałeś... żem stary... i ojciec!...
Nie wszystkie z tych słów cichych usłyszeć mogli obecni, ale, na Pytyona spoglądając, dziwili się mocy, z jaką niespodziewane szczęście w człowieka niekiedy uderza.
Kserkses zaś rozweselony, z tych hołdów i rozkoszy, które go dziś niespodziewanie spotkały, najlepsze wróżby dla siebie ciągnąc, na znak, że biesiadę za ukończoną poczytuje, wieniec z włosów zdejmował, pas do stóp mu zwisający ściągał i zawołał:
— Perkalo! Tyjo! Mandano! Wam tę dziewicę lidyjską, która wiosennymi wdziękami swymi oczy króla podbiła, powierzam. Nieśmiałą gołąbkę z niespodziewanem szczęściem, które spotkało ją, oswójcie i, na największym z wozów pomiędzy sobą umieściwszy, do Sardes uwieźcie. Tam niech ją znajdę w pałacu swoim, gdzie, przez wszystkich w rozkoszach opływająca, u boku mego pozostanie dopóty, dopóki mi się to będzie podobało...
Uległe, rozbawione, wpół pijane, porwały się z miejsc swych przez króla wezwane niewiasty i jak motyle różnobarwne ku nowej swej towarzyszce biegły. Z nią zaś, z Melissą, stała się rzecz nagła i tajemnicza. Przy słowach królewskich, szybkim jak błyskawica ruchem, porwała się z siedzenia i stanęła zrazu sztywna, blada. Potem, osunęła się na klęczki i pyszne zwoje bronzowych włosów tak gwałtownie na twarz zsunęła, że oplatające je perły białym gradem posypały się z pod jej palców. Był-że to grom radości, albo boleści, druzgocącego wstydu lub szalonej dumy? Nikt nie dowiedział się o tem, bo klęczącą, zwojami włosów osłoniętą i gradem pereł rozpłakaną, otoczyły perskie kobiety i szczebiocząc, śmiejąc się, tysiąc pieszczotliwych nazw jej nadając, ze stopni tronu sprowadziły. Ale po spłynięciu tej fali drobnych stóp i purpurowych albo żółtych sukien, na jednym z tych stopni ukazał się człowiek bardzo młody, w tunice bogatymi haftami okrytej i przewiązanej drogocennym pasem, w mitrze, której opale oświecały twarz ściągłą i śniadą, nad bogate hafty i tęczowe opale piękniejszą. W postawie, której wysilenie woli nadawało pozór spokoju, z rękoma nawet na znak pokory u piersi splecionemi i powiekami spuszczonemi dlatego może, aby ukrywał się pod niemi piekący płomień oczu, drżącemi usty przemówił:
— Ta lidyjska dziewczyna, którą, królu, do pałacu swego w Sardes uwieźć rozkazałeś, jest oblubienicą moją, którą wkrótce z wolą tych, którzy mi dali życie, poślubić miałem...
— Diloramie! o, Diloramie! — tuż za mówiącym zaszemrał grozą przejęty szept Pytyona.
Artaban, cały podając się naprzód, przychylnością dla młodego zuchwalca uniesiony, zawołał:
— Zamilknij, synu!...
— Powściągaj się, młodzieńcze! — bardzo szybkie, lecz współczujące wejrzenie na Dilorama rzucając, wyrzekł Mazistas, którego ciągła pochmurność zdradzała, iż sam zbyt często powściągać się musiał.
Ale Diloram, zdając się nie słyszeć, albo może w istocie nie słysząc, dokończył:
— Biorąc ją sobie, o królu, zabierasz własność nieswoją i ranę głęboką zadajesz temu, który nie uczynił ci nic złego...
Jak szybko pod wpływem nadlatującego wichru najpiękniejsza pogoda zamienia się w burzę, tak szybko w wesołości i prawie tkliwej łaskawości Kserksesa wybuchnął gniew.
— Oto już po raz drugi, w domu swego ojca, obraża mię to chłopię! — ze wzgardliwym śmiechem, ale srogimi błyskami oczu, zawołał. — Biorę was wszystkich za świadków, krewni i przyjaciele moi, że po raz drugi obraża mię ono, zamiarom i czynom moim przyganiając...
Tu wzrok jego spotkał się z twarzą Pytyona i gniewne uniesienie, w przyjaźni i wdzięczności, które dla tego człowieka był powziął, stopniało. Pozostała po niem tylko w dyamentami migocącej piersi Kserksesa niechęć głucha, z nienawiścią granicząca ku temu swawolnemu chłopięciu, które po dwakroć już go obraziło, tylko ku niemu jednemu... Z wyrazem tej niechęci w spojrzeniu, głosie i tym srogim uśmiechu, który mu niekiedy białe zęby pośród czerwonych warg ukazywał, rzekł:
— Na śmierć przez rozpiłowanie ciała lub stratowanie końmi zasłużyłeś, ale dla miłości ojca twego, z którym związek gościnny zawarłem, życia ci nie odbiorę, lecz tylko, z sobą na wojnę zabrawszy, inaczej myśleć i czuć nauczę.
Tu zwrócił się do Mardoniusza.
— Tobie, najwierniejszy, chłopię to powierzam. Z najprostszem pospólstwem wojskowem zmieszany, patrz, aby za pana swego walcząc, głód i niewygody cierpliwie znosząc, wyzionął on z siebie gada, który w nim wyrósł i swój pyszny, zuchwały umysł odmienił...
A na Pytyona znowu spojrzawszy, łagodnie dodał:
— Tobie, starcze, tym rozkazem swoim żadnej ujmy przynieść nie chcę. Sam mi powiadałeś, że wzrósł on z ciałem do trzciny, a umysłem do mgły podobnym. Więc pośród trudów i niebezpieczeństw wojny, albo zginie, albo rozumu i hartu nabędzie, a cokolwiekby stało się z tego dwojga, ty, gościnny mój przyjacielu, żadnej szkody stąd nie poniesiesz...
Długo mógłby każdy do Pytyona przemawiać, bez otrzymania odpowiedzi żadnej, bez najmniejszej nawet pewności, czy ten człowiek w tej chwili cokolwiek słyszy lub widzi, czuwa lub w niezmożony sen jest zaklętym. Najpodobniejszym był on do kogoś, kto, rojąc sen dziwaczny i straszny, niedowierza mu, walczy z nim, zrzucić go z siebie usiłuje. Jest-że to sen, albo rzeczywistość? Co się dzieje? Czy stało się to naprawdę? Dlaczego tak się stało? zapytywały we wsze strony latające jego źrenice i szybko mrugające powieki. Być-że to może? Istniejąż na ziemi takie dziwne, niespodziane, z nieba promiennego padające gromy? Zdawały się zapytywać rozwarte i trzęsące się jego usta. Ratunku! wołała pierś dysząca. Obudźcie mię! błagały dłonie bezładnie i nieprzytomnie szamoczące się u piersi.
Ale Kserkses i jego dworacy nie mieli czasu do zwrócenia na niego zbyt pilnej uwagi. Przed królem teraz uklękły dwie kobiety i gorącą do niego prośbę zanosiły. Jedna z nich, w sukni na wzór wężowej skóry mieniącej się różnemi barwami, z połyskliwym wężem owiniętym dokoła włosów, które mnóstwem czarnych tasiem po plecach i piersiach jej spływały, palące, zalotne oczy ku królowi wznosząc, głosem takim, jakim morskie syreny żeglarzy ku sobie wabić musiały, błagała, aby z królem i rycerzami jego, stąd, z tej lidyjskiej pustyni ku Hellespontowi i za Hellespont udać się mogła.
— Frygijką jestem — mówiła — więc miejsca te zawsze były dla mnie obce, a ludzie, z którymi żyłam, niemili. Lecz odkąd was, o półbogowie, poznałam, życie w ponurym domu Pytyona będzie mi wieczną i nieustanną męczarnią!...
Druga, z kibicią silną i wspaniałą, lecz mową powolną, w dyademie, z pod którego aż do stóp opływała ją przeźroczysta zasłona, mówiła królowi o swej niezmiernej miłości dla męża i o tem, że woli rozstać się z życiem, niż z nim. Wiele niewiast różnego pochodzenia i stanu pochodowi wojsk perskich towarzyszy: niechże i ona pomiędzy nimi maluczkie choćby miejsce otrzyma. Jakkolwiek z wysokiego rodu pochodzi, sługą, niewolnicą w królewskim obozie zgodziłaby się zostać, wodę w nim nosić i wielblądy poić, byleby dnia każdego wiedzieć mogła, czy Toraks jej żyje jeszcze, a jeśli zginąć od greckiej strzały mu przyjdzie, zwłoki jego na polu bitwy, pośród tysiąca innych wyszukać... Płacz cichy głęboki, mowę jej odjął i zdradził naturę, która pod powłoką ciszy i spokoju niemniej była upalną i sprzeciwieństwa nieznoszącą od tamtej buntowniczej, śmiałej, zalotnej.
Nie wiele było na świecie próśb milszych królowi nad te, które zaniosły do niego Labda i Antela. Lubił on, aby w wojennym pochodzie towarzyszył mu rój niewiast, chwile spoczynku i wesołości zaprawiający cennym dla niego powabem; te zaś, które dobrowolnie zwiększyć go teraz pragnęły, były zarówno, jakkolwiek na sposób różny, powabne. Ale łaskawej i żądaniu ich zadość czyniącej odpowiedzi jego Pytyon nie słyszał. Tak jak wprzódy, od biesiadników nieco oddalony, ciągle rozmyślał on nad czemś, czemuś nie dowierzał, od czegoś nieznośnego otrząść się próbował. Fenicyanin Idantyrs, z za zasłony wyszedłszy i, bardzo śpiesznym krokiem zbliżywszy się do Pytyona, uszom własnym zaledwie uwierzył, szept pana swego wyraźnie słysząc:
— Czy Pytyon głupcem był? O, wielcy bogowie, czyliż mądry, możny, potężny Pytyon był głupcem?
Z nizkim pokłonem, pierwszy sługa Pytyonowego domu, śpiesznie i cicho mówił:
— Znowu, panie, Jończyk Chileas błaga cię, abyś przybył do małżonki swojej, która umrzeć może, jeżeli natychmiast ciebie nie zobaczy...
Nagłym ruchem Pytyon twarz podniósł i coś, o czem nie pomyślał dotąd, pamięcią jego wstrząsnęło.
W tej samej, co wprzódy, małej komnatce, jedną tylko lampą mętnie oświetlonej, na poduszkach, w kształt łoża z widocznym pośpiechem ułożonych, spoczywała, a raczej w nieznośnych męczarniach wiła się, szczupła postać kobieca. Kilka niewolnic, załamując ręce i różne inne znaki żalu okazując, z pomocą ku niej przypadało; ale Chileas, ruchem ręki je oddaliwszy, głowę kobiety od żółtego zawoju uwolnił i w zsiniałe jej usta z błyszczącej flaszki wlał nieco zawartego w niej płynu. Wtedy, długie, krucze, gdzieniegdzie srebrem siwizny przeplecione włosy osypały ramiona jej, piersi i na twarz rzuciły przezroczystą zasłonę, z za której szemrać zaczęły ciche, zdyszane, ale jak bystry potok pośpieszne i nieustanne słowa:
— Bogowie, czemuż kolebka moja nie stała w chacie nędzarza? Czemu za żonę nie pojął mię pasterz trzódkę kóz chudych nad ustronnym strumieniem pasący? Dlaczegom głodna, naga, poniewierana nie była? Czemu z takiem staraniem, tak chciwie i bez spoczynku stróżowałam nad złotem, zbierałam złoto? Wszyscy... ach, wszyscy! Czysto, czyściuteńko dom mój wymieciony... bogowie! z ciała wymiećcież mi duszę!...
Tu urwała i oczy jej w śmiertelnem przerażeniu rozwarły się szeroko. Zobaczyła zbliżającego się Pytyona; żółtą jak wosk rękę z gęstwiny włosów wydobyła i, ku niemu ją wyciągając, zawołała:
— O, ty... poznałam teraz ciebie i wszystko, otworzyły się nakoniec oczy moje... Wiem kim jesteś!
Śmiała się teraz, a spojrzenie, które wlepiała w niego, do żmii było podobnem: tyle mieściło się w niem nienawiści.
— Tantalos — szepnęła.
On, w swojej miękkiej, powłóczystej sukni, patrzał chwilę na nią, na Chileasa, w przestrzeń, aż z cicha, w osłupieniu powtórzył znowu:
— Był-że Pytyon głupcem?
Ale teraz ją porwał nagły żal nad tem, co powiedziała, i z błaganiem zwróciła się ku niemu.
— Przebacz, Pytyonie... szaleństwo mię ogarnia i nie wiem co mówię... Błagam cię, nie gniewaj się na mnie i uczyń cokolwiek, coby mi choć jednego z pomiędzy nich zwróciło... Widzisz, jam głupia i słaba... Tyś mądry, możny, całe życie o tem tylko myślałeś, abyś był możnym... uczyń cokolwiek... Nie byłam-że dla ciebie przez długie, długie lata małżonką, sługą, dóbr twoich wierną strażniczką?... nie byłaż moja dusza wiernem echem twojej a wola posłusznem tylko powtarzaniem każdej twojej chęci?... Widzisz, ja wiele nie żądam... czyż kiedykolwiek żądałam wiele? Niech jeden... choć jeden... dopóki nie umrę... tylko dopóki nie umrę...
Namiętność, z jaką błagała go, sił jej dodawała, tak, że zwlókłszy się z posłania, czołgała się mu u kolan, lecz gdy je objąć i pocałunkami okryć już miała, wstręt niezmożony całą ją w tył odrzucił i znowu z ogniem nienawiści w oczach, przerażonym szeptem rzekła:
— Tantalos!...
Tym razem Pytyona ogarnął gniew przeciw tej zbuntowanej niewieście i po raz pierwszy może przypomniał sobie obyczaje kraju swego, które jemu wysokie, a jej nizkie miejsce wyznaczały.
— Zamilknij, żmijo! — zawołał — panem twoim jestem i tylko łaska i dobroć moja przez długie lata czyniły cię...
Urwał i znowu w przestrzeń patrząc, cicho wymówił:
— Czy Pytyon głupcem był?
Potem, ku kobiecie, która we wpółklęczącej postawie błędne i przerażone oczy ku niemu wznosiła, wzrok spuścił łagodniej nieco, choć jeszcze surowo, i zapytał:
— Czego chcesz? o cóż błagasz? Czy ze wszelkiego rozumu odarta, mniemasz, że mogę z najpotężniejszym do walki stawać!?...
Ona, do zupełnego wyrozumienia zapytań jego niezdolna, z za zasłony włosów bezładnie mówić zaczęła:
— Widzisz, Pytyonie, i suka nawet nie mogłaby bronić jednego tylko ze swoich szczeniąt, gdy wszystkie jej porywają. Lecz są przyczyny, są słuszne przyczyny, Pytyonie... Bubares i Toraks, silni... Fredegund i Wamik przebiegli... Wszak lwom bogowie pazury dały, aby nimi bronić się i panowanie w puszczach zdobywać mogli!... O, biedna ja matka! Wybieram pomiędzy własnemi dziećmi, wybieram!... Lecz są przyczyny, są słuszne przyczyny, Pytyonie! Tamci wysoko wyniesieni, chwałą okryci... Ten... mój najmniejszy, ciało ma słabe a umysł zuchwały i na niego, nie chwała i łaska, ale kara spadła.
— Sprawiedliwa! — zawołał Pytyon, a policzki krwią mu nabiegły i ręce drżeć zaczęły. — Niech zginę, jeśli kara ta sprawiedliwą nie jest! Pocóż kruchą głową o twardy mur uderzał i słaby targnął się na silnego? Najpotężniejszy jest także najlepszym...
Urwał znowu i znowu z osłupiałym wzrokiem cicho samego siebie zapytał:
— Czy Pytyon głupcem był?
Ale wnet, z uporem człowieka, który czuje że utonie, jeżeli ostatnią deskę rozbitego statku z ręki wypuści, uniósł się i zawołał:
— Najpotężniejszy jest najsprawiedliwszym. Cokolwiek uczynił, dobrze uczynił. Niech wysławionym będzie, kto mu sprzyja, a kto do bluźnierczej walki z nim staje, niech cierpi i ginie!...
Teraz wzrok Gorgony w twarz męża, tego męża, którego jednak przez lat tyle kochała, wlepiony, od przerażenia i nienawiści, stał się prawe obłąkanym.
— Tantalos!... — raz jeszcze syczącym szeptem powtórzyła.
Bez łez i jak grób milcząca na posłanie z poduszek opadła, Chileas zaś, jedną ręką obejmując ramię Pytyona, drugą mu na zasłonę z kobierców ukazał i prędko zaszeptał:
— Jeżeli masz, o potężny, prośbę jaką zanieść do najpotężniejszego, biegnij, śpiesz! Oto, powstał on już od biesiady, dom twój opuszcza, Magowie nad nim błogosławiącą modlitwę głoszą..
Istotnie, z za zasłony dochodził uroczysty głos Soraba, rozpoczynający modlitwę, która każdemu prawie krokowi króla towarzyszyć musiała.
— Niech Kserkses, syn Daryusza, syna Histaspa błogosławionym będzie i niech mu Ormuzd daje życie, a nad Persyą przedłuża dnie i lata jego, bo to król sprawiedliwy...
Tu wszyscy w biesiadnej komnacie obecni podjęli słowa Soraba i słychać było potężny chór głosów, z wyrazem błagania mówiący:
— Niech Ormuzd da mu łaskę w oczach wszystkich geniuszów nieba i wszystkich ludów ziemi i niech wierność wszystkich ludów ziemi zostanie z nim na zawsze, bo to król potężny!