Czciciel Potęgi/VIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Czciciel Potęgi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1903 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Noc była tak jak wczoraj cicha, gwiaździsta, tylko że ciszę jej napełniał głuchy szum z przeróżnych głosów i dźwięków złożony, a gwiazdy bladły przed blaskiem mnóstwa pochodni, na tarasach i schodach domu gorejących czerwonym pożarem. I na równinie także gęsto płonęły języki i słupy ognia, wyrzucające z siebie grube kłęby dymu; miejsca jedne oblewały one tak obfitem światłem, że na murawach dostrzedz można było drobne trawy, a na drzewach przeliczyć liście; inne pozostawały w grubym cieniu, przeszywanym tylko kołyszącemi się strugami blasków. Jakby przed chwilą spadł na nie deszcz z płomieni, tak stoki i wierzchołki wzgórzy kasztanowych usiane były ognistymi punktami, przy których świetle miryada nieśmiertelnych ustawiała się w konne szeregi. Tłumy mętnych postaci ludzkich mieszały się z sobą i z postaciami końskiemi, żelazem, stalą i złotem błyskały, a biły w nocne powietrze gwarem rozmów, brzękiem zbroi, tętentem i rżeniem koni. Z szerokiego tarasu niewolnicy znosili tron przez Pytyona Kserksesowi ofiarowany i platan ze złota, aby je na wielblądach lub wozach umieścić; Kserkses zaś, przed dostojnikami swymi postępując, w czerwonym pożarze oświetlających taras pochodni, uczuł, że jakieś drżące, lecz silne ramiona kolana jego obejmują i ujrzał przed sobą leżącego człowieka, którego bogata suknia szeroko rozpostarła się dokoła, a siwa broda z pod stóp mu zmiatała uściełające taras zioła i kwiaty. Przez chwilę człowiek ten nic przemówić nie mógł, aż, podnosząc z nad ziemi twarz krwisto zarumienioną i drgającą, zaczął:
— Wielkie mi łaski zrządziłeś, o królu, i do wydania ostatniego tchnienia, Pytyon, Lidyjczyk, czcić cię i miłować będzie, jak bóstwo... Lecz jedną jeszcze obdarz mię, panie, jedną tylko jeszcze... Srebro i złoto moje oddawałem tobie, ale nie ich... nie ich wszystkich... Wszystkie zabrałeś mi, panie, nawet przybrane... Czysto, czyściutko dom mój wymiotłeś... Cześć tobie... alem ja stary i starą, chorą mam żonę, echo mojej duszy, wierną dóbr moich strażniczkę... Panie, gdy czterech za tobą pójdzie, piątego pozostaw... jednego tylko... aby głów naszych siwych doglądał... aby stare nasze oczy cokolwiek jeszcze... jeden jeszcze... tylko już jeden promień nadziei, prócz grobów w skale wykutych, widziały... Nie na wiele przydatnym on ci będzie, ten nasz najmniejszy... słaby, wątły. Jego wybrała matka... jego mi oddaj, panie, tylko jego... i niech cię błogosławią wszystkie geniusze nieba i niech posłusznymi ci będą wszystkie ludy ziemi, boś wielki, potężny...
Tej mowie zawikłanej, zdyszanej, jękami przerywanej, Kserkses przysłuchywał się tak pilnie, że twarz nieco ku mówiącemu pochylał i wzrok w niego wlepiał, aż czarne brwi jego ściągać się zaczęły a na piersi dyamenty się poruszyły i zamigotały.
— Takąż-to prośbę zanosisz teraz do mnie, gościnny mój przyjacielu — wymówił — i o takąż prosisz mię łaskę? Kiedy ja sam z wojskiem mojem ciągnę na wrogów Persyi i za sobą wiodę braci, krewnych i przyjaciół swoich, ty mi pożałowałeś dziecka, które już dawno powinieneś był dobrowolnie w służbę pana swego oddać...
Wraz z ostatnimi wyrazami w sposób szczególny wzmagać się zdawał gniew króla, srogie błyski przeszyły jego źrenice i głos wzrósł w siłę, gdy zawołał:
— I o któregóż-to z synów swoich dbasz najwięcej? Któregóż-to najbardziej pragniesz pozostawić w puchach rozkoszy i powijakach piastunek? Tego, który najmniej podobał się panu twemu i przeciw niemu zuchwałym się okazał!
Tu przecież przypomnienie jakieś gniew jego powściągnęło, i mniej zapalczywie, w zamian przecież ponuro mówił jeszcze:
— Wiedz o tem, Lidyjczyku, że w uszach człowieka zamieszkuje duch jego, który dobre rzeczy usłyszawszy, rozkoszą się napełnia a na dźwięk przeciwnych gniewem nabrzmiewa. Wiele mi uczyniłeś dobrego i zasłania cię związek przyjaźni, który z tobą zawarłem, dlatego zasłużonej kary nie otrzymasz; ale niech stanie, niech stanie przede mną ten, którego więcej nade mnie kochasz i sam tę sprawę pomiędzy nami rozstrzygnie... Straż moja niech wynajdzie najmłodszego z synów człowieka tego i natychmiast przede mną go postawi!...
Z twarzy tych, którzy otaczali Kserksesa, poznać było można, że czuli dreszcze poprzedzające wszelką rzecz straszną. Znali go, więc wiedzieli co znaczy przytłumione brzmienie jego głosu i te błyski uśmiechów, które, to zjawiając się, to znikając, słowom jego zdawały się wtórzyć, jak błyskawice gromom. Do Pytyona, który na kształt zgniecionego robaka u stóp jego leżał, rzekł jeszcze:
— Losy najulubieńszego z synów twoich, starcze, w ustach jego spoczywają; ale, zaprawdę, ośpiżaj, ośpiżaj przeciw nieszczęściu rogi, które mi ukazałeś, bo na ostrzu nożyc stanęła sprawa nasza...
W tej chwili wzrokiem spotkał twarz młodzieńca, który pomiędzy dwoma uzbrojonymi ludźmi na tarasie stanął.
W czerwonem świetle pochodni, wśród ciemno albo złocisto rysujących się na tle tego światła mirtów i palm, stali obaj naprzeciw siebie, mniej do dwóch ludzi, niż do dwóch sił przeciwnych sobie podobni. Jeden, najwyższej miary ludzkiego wzrostu sięgający, w sukni twardej od okrywających ją dyamentów, z krzywym mieczem u boku a dokoła z hufcem zbrojnych niewolników; drugi — wysmukły, wątły, samotny i skrępowany, bo usłużni strażnicy, gniew pana widząc, ręce mu za plecami grubym powrozem związali. Jeden był cały namiętnością, żądzą i gniewem bez miary, drugi — myślą, lotnym płomykiem wystrzelającą ku górze. Z pozoru mniemaćby można, że były to naprzeciw siebie stojące: kolos i trzcina. Lecz kolos jest niewzruszony — Kserksesem zaś miotały gniew i nienawiść; trzcina jest chwiejną i giętką, a Diloram stał prosto i okazywał się spokojnym...
Zapytanie Kserksesa, ku sobie zwrócone, usłyszawszy, w chwilowej zapewne walce z grozą przewidywaną, a ludzkiej naturze przeciwną, głowę pochylił, lecz, wnet ją podnosząc, głosem, w którym nie było ani trwogi, ani gniewu, ani pokory, ani zuchwalstwa, odpowiedział:
— Zapytujesz mię, królu, czy chcę z tobą iść przeciw Grecyi? Kłamstwa sługom swoim zabrania Ormuzd. Odpowiadam ci tedy, panie, że przeciw Grecyi iść nie chcę. Możesz mię, jako niewolnika, przemocą tam prowadzić, ale dusza moja pozostanie wolną i z całej siły sprzeciwiać się będzie...
Tu głos jego utonął w gwarze, pośród orszaku Kserksesa powstałym. Mardoniusz wołał:
— Rozkaż mu milczeć, panie, bo słowa takie niosą obrazę świętym uszom twoim!...
— Milcz, szaleńcze! na głowę twej matki zaklinam cię... — przestrzegał Artaban.
— Niech mówi! Niech przejrzę do dna tego gada buntu! — ponuro rozkazał Kserkses.
W miarę jak dokoła niego burza wzrastała, wzrastał wewnętrzny upór młodzieńca. Chciał ramię ku górze wznieść, lecz uczuł, że jest skrępowanym, więc ze wzrokiem, błądzącym wśród świateł pochodni, mówił:
— Chcesz, królu, do dna przejrzeć duszę moją? Dobrze. Geniusz-stróż mój rozkazuje otworzyć ją przed tobą. Czyś widział palmę, która pod zwalonem na nią brzemieniem ugina się ku ziemi, ale nie łamie się nigdy i wnet swą wyniosłą postać odzyskuje? Taką jest Grecya. W Atenach będąc, nauczyłem się przysłowia: «bogowie człowiekowi połowę cnoty odbierają, gdy czynią go niewolnikiem». Tak mniema ten drobny ludek i przez to jest silnym... Są bowiem na ziemi... dwie siły, z nich jedną ty, o potężny, posiadasz, drugiej wcale nie znasz, bo, nie w mieczu i mnogości niosących go ramion, ale w duszy i cnotach źródło swoje bierze. Dla tego, o królu...
Tu głos jego nabrał brzmień doniosłych, a na twarzy zajaśniał blask uniesienia. Ramienia wznieść nie mogąc, podniósł czoło, nad którem, jak łzy, błysnęły opale, zdobiące tyarę.
— O, królu, pod stopą twoją jęknie ten drobny ludek, lecz rozdeptanym nie będzie, bo jak palmę wyprostuje go odwaga, która w nim mieszka... Przez nią gnane wojska twoje jak mgła rozsypią się po świecie... matki perskie wiatrów błagać będą, aby im odniosły prochy poległych synów, a Cyrusowa córa, szaty na sobie rozdzierając, żałosnych gońców zapyta, po jakich lądach i morzach, Kserkses, któremu życie dała, unosi je ku ojczyźnie przed ścigającymi go Grekami...
— Biada! biada! — rudą brodę targając i suknię u piersi rozdzierając, krzyknął mag Sorab. — Nie słuchaj dłużej słów takich, królu, bo niosą one złą wróżbę... ofiarę bogom złożyć ci trzeba... błagalną ofiarę bogom złożyć, aby od słów tych uszy odwrócili...
Jak wicher, orszak królewski zaszumiał.
— Nigdy jeszcze świat zuchwalca takiego nie widział!...
— Nigdy nikt taką ohydą nie dotknął uszu królewskich...
— Ukrzyżować go!...
— Pod ostrą piłę położyć ciało jego...
— Pod kopyta koni!...
— Koni! — krzyknął Kserkses, a głos jego z pijanej winem i gniewem piersi wydobyty, jak ryk lwa rozległ się po równinie. Drżał przytem; złej wróżby zląkł się.
— Koni! Hej, perska jazdo moja! Nieśmiertelni moi, ruszcie się! lećcie!
Wszyscy wiedzieli dobrze, co czynić im wypadało. Zbrojni strażnicy, wraz z młodzieńcem, z tarasu zniknęli, zaś Mardoniusz, złotą trąbkę u piersi pochwyciwszy, wydał z niej gwizd tak przenikliwy, że rozległ się od krańca do krańca równiny i mnóstwem ech jękliwych, drżących, wołających, leciał po wzgórzach. Lecz z rąk głównego dowódzcy wojsk swoich Kserkses trąbkę wydarł i do ust własnych ją przyłożył.
— Hej, hej! nieśmiertelni moi! ruszcie się! lećcie! przed króla! przed króla!
Wtedy szeroka przestrzeń, cieniami nocy oblana i gęsto ognistymi punktami usiana, napełniła się cała tem gwałtownem wołaniem, które przez coraz śpieszniejsze, częstsze, przenikliwsze gwizdy wydawał kolos, w migocących dyamentach, z okiem krwią nabiegłem i latającemi jak orle skrzydła nozdrzami, na wysokim tarasie, w czerwonym pożarze pochodni stojący. Znano dobrze tam na wierzchołkach wzgórzy rozkazy, w gwizdach tych zawarte: to też w pośpiechu ludzi i zwierząt, wzmagał się, wzdymał szum tam panujący i w mętnem świetle ognistych punktów coraz wyraźniej widać było powstające, jak niezliczone pierścienie węża, szeregi jazdy.
— Hej! hej! perska jazdo moja! Przed króla! przed króla!
Z przestrzeni cieniem nocy oblanej, z tego jej miejsca, na które pochodnie rzucały tylko chwiejące się strugi czerwonych blasków, wzbił się głos łagodny, jak prośba dziecka czysty, jak dźwięk metalu, i mówił:
— Modlę się całem, pełnem sercem: czystością myśli, czystością słowa, czystością czynu. Wyrzekam się wszelkiego złego. Oddaję się w opiekę geniuszom dobrym i jasnym. Niechaj ciało i dusza moja poświęcone będą duchowi dobra i światłości...
Dalszych słów modlitwy skazańca nikt nie usłyszał, bo ze wzgórzy, cały w połyskach żelaznych pancerzy i złotych jabłek granatu, stoczył się grzmot, orkan, ocean ludzi zbrojnych, z grzbietami koni zrosłych, i z szybkością błyskawicy pokrył sobą wszystko, cokolwiek przed wielkim, ciężkim, w pożarze pochodni płonącym domem Pytyona rosło i żyło...
Potem na tarasie głos maga uroczysty i wzruszony mówić zaczął:
— Niech Kserkses, syn Daryusza, syna Histaspa, błogosławionym będzie i niech mu Ormuzd daje życie a nad Persyą przedłuża dnie i lata jego, bo to król sprawiedliwy!
Wszyscy zaś obecni wielkim, wspaniałym chórem głosów męskich podjęli:
— Niech Ormuzd da mu łaskę w oczach wszystkich geniuszów nieba i wszystkich ludów ziemi i niech wierność wszystkich ludów ziemi zostanie z nim na zawsze, bo to król potężny!
Potem jeszcze dość długo przed domem Pytyona rozlegał się szum złożony z gwaru głosów, brzęku zbroi, turkotu kół, tętentu koni. Rozlegał się, przestrzeń napełniał, bardzo powoli, stopniowo oddalał się, przycichał, lecz i wtedy, gdy już z daleka tu dochodził, czuć w nim było oddalanie się rzeczy jakiejś ciężkiej, ogromnej, groźnej, przechodem swoim na powierzchni ziemi wytłaczającej rysunki jej dziejów.
Potem na tarasie, zdala od gromady niewolników, którzy trzymając pochodnie, nizko chylili pobladłe od trwogi czoła, pozostał człowiek, pośród zdeptanych ziół i kwiatów, w szeroko dokoła niego rozpostartej, bogatej sukni leżący. Czy żył? Poruszenia nie czynił żadnego. Białe włosy wikłały się z uschłymi liśćmi koniczyny, czoło, z którego zsunęła się tyara, ku ziemi przylgnęło i ręce, rozpostarte szeroko, także przylgnęły do ziemi tak mocno, jak gdyby całą siłą pragnął wedrzeć się w jej przepaściste łono i jej ciemnościach utonąć. Wyglądał jak robak zdeptany.
W drzwiach domu, przez które widać było palące się jeszcze lampy i na trójnogach dogorywające płomienie, zarysowała się wysoko, cienka, ciemnym turbanem zwieńczona postać Chileasa. Powoli zbliżył się do leżącego, ramiona u piersi skrzyżował i chwilę w przestrzeń patrząc, milczał. Na wązkich ustach jego nie było teraz zwykłego im uśmiechu, ani wyrazu chytrej przebiegłości w zielonawych oczach. Owszem, z oczu tych łzy płynęły po policzkach, na których uczucie jemu jednemu tylko znane wytłoczyło plamy rumieńców.
— Najpotężniejszy jest także najlepszym — powoli i z zamyśleniem powtórzył słowa Pytyona, poczem schylił się, i ramienia, a potem, głowy Pytyonowej dotknąwszy, rzekł:
— Żyje!
Pochylił się niżej jeszcze i z litością, u samego ucha jego wymówił:
— Powstań i według obrządku swego narodu, złotemi blaszkami zamknij na wieki oczy i uszy Gorgony, która ostatnie tchnienie wydała.