Czciciel Potęgi/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Czciciel Potęgi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ELIZA ORZESZKOWA
Czciciel Potęgi
POWIEŚĆ
WYDANIE NOWE
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1903

KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.





»Pytyos Lidyjczyk, podejmował najwspanialszymi dary gościnnymi całe wojsko i samego Kserksesa, oświadczając się, że chce złożyć pieniądze na wyprawę. »Dzierżę srebra dwa tysiące talentów, złota zaś czterysta myryad staterów, i te tobie ofiaruję; mnie zaś dochód z niewolników i dóbr dziennych wystarczy«. Kserkses uradowany rzecze: »Gościu lidyjski, jak tylko wyszedłem poza kraj perski, nie napotkałem dotąd żadnego człowieka, któryby gościnne dary chciał mnie zostawić, wyjąwszy ciebie jednego. Owóż za dary te gościem ciebie przyjaznym oznajmiam sobie...«
...Pytyos Lidyjczyk przystąpił do niego i rzecze: »O Panie, mam pięciu synów i wszystkich pięciu spotyka los ciągnięcia z tobą na wojnę z Grecyą. Lecz ty, o królu, ulitowawszy się nad starością moją, chciej mi jednego uwolnić od wojska...« Silnie oburzył się na to Kserkses... i natychmiast rozkazał, wyszukawszy tego syna Pytyosowego, na połowę go rozciąć i połowy jego ciała położyć, jedną po prawej stronie drogi, drugą po lewej stronie, a środkiem pomiędzy niemi przeciągać wojsku. Gdy siepacze dopełnili rozkazu, wojsko przeszło pośrodkiem...«

(Herodota: Dzieje, przekład Bronikowskiego, stron. 467, 471—2).




I.

Pośród jednej z najpiękniejszych równin świata, w pobliżu kwitnącego miasta Sardes, lecz pasmem wzgórz kasztanowymi lasami porosłych z niem rozdzielone, nad błękitnym i złoty piasek toczącym Paktolem, stało domostwo słynnego z rozumu i bogactw, Lidyjczyka Pytyona. Nie tylko z bogactw był on słynnym, ale także i z rozumu, przez który właśnie stał się najmożniejszym obywatelem Lidyi, tej krainy, wydającej z łona swego najcenniejsze płody natury: winograd, pszenicę, oliwę i złoto. Sława Pytyona rozchodziła się daleko i szeroko, bo od ruchliwych, przemyślnych, gęsto nad morzem Egejskiem osiadłych handlarzy jońskich, do mieszkańców starego Egiptu i dalszych jeszcze upalnych płaszczyzn Libii, od wielkiego portu Abydos, przez który Persya, jak przez otwarte okno, spoglądała na Grecyę, do samej Suzy, starej stolicy olbrzymiego Perskiego państwa. Na widok prowadzonych przez Pytyona, towarami obładowanych wielblądów, kupcy jońscy niespokojnie skupiali wszystką swoją uwagę i biegłość, bo wiedzieli dobrze, iż najprzenikliwszy z nich i najzręczniejszy w zręczności i przenikliwości Pytyonowi sprostać nie potrafi; że płynnej jego wymowie, gibkim ruchom rąb, towary ukazujących, obfitym a wprost do przekonania trafiającym przedstawieniom i namowom najbardziej nawet ostrożny i doświadczony umysł, nie zawsze oprzeć się zdoła. Przywoził on im indyjskie kadzidła i perły, z różnych wysp zdobywane jedwabie, jak obłok powiewny, z lnów cienkich tkany bissus, niezrównane w piękności swej hafty frygijskie, kobierce, których barwy i wzory stanowiły tajemnicę i wyłączną własność, od niedawna politycznie unicestwionej, Babilonii. Przywoził on im jeszcze wory złotego piasku, wyłowionego w nurtach Paktolu, i rzecz najrzadszą, najpożądańszą, najdroższą — ogromne kły słoniów, po które wysłańcy jego udawali się aż do pustyń Libii, do silnych, długo żyjących, niepodległych i niepodległości swej dumnie broniących Etiopów. Nie z tej przecież tylko zamiany drogocennych przedmiotów na niezmierne ilości drachm i staterów powstały bogactwa Pytyona. W pobliżu Sardes, nad brzegami Paktolu, posiadał on pola rozległe i trzody niezliczone, a w ciemnem wnętrzu niebotycznego Tmolosu, kopalnię złota, którą tysiąc niewolników napełniało nieustannie stukami motyk i młotów. Wszystkim zaś było wiadomo, że żadne pola tak dobrze uprawionemi, żadne trzody tak płodnemi i żadne niewolnicze gromady z takim ładem i taką zarazem srogością rządzonemi nie były, jak się to działo w dobrach Pytyonowych. Niegdyś, zdawać się mogło, że posiada on sztukę czarodziejską znajdowania się jednocześnie na miejscach wielu, przeglądania rzeczy oddalonych, odgadywania nieznanych, mieszczenia i rozwiązywania w jednym swoim umyśle mnóstwa naraz zadań i trudności. Odkąd przecież synowe mu podorastali, uczynił z nich sobie pomocników, mniej pewno biegłych od niego, jednak gorliwych i czynnych. Miał pięciu synów; czterej starsi budzili już uszanowanie w handlarzach, uniżoną uprzejmość we współobywatelach, a strach w niewolnikach. Na jednego tylko, najmłodszego, kupcy zarówno jak współobywatele i niewolnicy spoglądali wcale inaczej niż na tamtych i zdawali się myśleć o nim różne dziwne rzeczy... Jednak nie dlatego tylko Pytyona rozumnym zwano, że jak nikt inny bogactwa zgromadzać umiał, lecz i dlatego jeszcze, co o bogactwie mniemał i mówił. Gdy pośród jednego z wielkich rynków miejskich, w Sardes, Celanei lub Abydos, na grzbiecie swego starego, ulubionego wielbląda Mosza siedząc, do otaczających go tłumów o znaczeniu, pożytkach i potędze bogactwa przemawiał, ludzie rodów różnych i przybysze ze stron wszelakich słuchali go z zachwyceniem i zadowolnieniem takiem, że aż z ruchliwych ramion Greków jońskich zsuwały się fałdy chitonów i chlamid, czerwone czapki drżały na głowach Frygijczyków, nad czołami Medów, Baktryan i Asyryjczyków wykrzywiały się ciężkie tyary a Lidyjczycy, uradowani i dumni, na cześć mądrego współobywatela swego wydawali głośne okrzyki. Nie były to przecież mowy uczone, wspaniałe, ale raczej dobroduszne i wesołe, niemniej coś wyższego nad powszedniość, bo przez umysł mówcy wykształtowaną a w serce głęboko mu wrosłą zasadę głoszące. Ten starzec siwobrody, rumiany, niewysoki, krzepki, o siwych źrenicach, ogniście błyszczących pod pomarszczonem czołem i wznoszącą się nad niem tyarą z oplecionej perłami purpury, małą, giętką ręką odrzucał na plecy szerokie rękawy swego, indyjskimi wzorami mieniącego się, kaftana i raźnie, donośnie, jak zwykły sobie człek z pospólstwa, głosu nie miarkując, wołał:
— Na Cybelę silną i płodną, przysięgam! Niech mi ktokolwiek z was pokaże chrząszcza, któregoby jednem postawieniem kopyta nie rozmiażdżył bawół, makolągwę, którejby jednem uderzeniem dzioba nie zamordował jastrząb, zwiędły liść, któregoby nie uniósł na błędne wędrówki wiatr, kroplę wody, którejby w stronę swojego płynięcia nie porwała fala — niech mi kto z was, którzy przecież znaczną gromadą na mowę moją teraz rozdziawiacie gęby, pokaże jakąś rzecz podobną, a wnet wszystko, co posiadam, wiernie na cztery części rozdzielę i trzy z nich ukazicielowi oddam, a jedną tylko dla siebie i pięciu synów swoich zostawię!
Rzecz prosta, iż wezwaniu temu nikt zadość uczynić nie mógł; mówca zaś, drugi rękaw kaftana ku plecom odrzucając, prawił dalej:
— Siłą albo słabością bogowie obdarzyli wszystko, co pod sklepionem niebem, na płaskiej ziemi żyje. Płaską jest ziemia i tylko to, co silne, tworzy jej wypukłości, lub wysokie szczyty. Gdyby Tmolos żył i mową władał, powiedziałby nam z pewnością, jak mu jest błogo na niziny z wysoka spoglądać. Pośród śmiertelnych silni to szczyty, a słabi — niziny, lub też i bagna. Niech mi kto powie, że woli bagnem być aniżeli górą! Kiedy zaś siła najwyższego stopnia swego dosięże, wtedy zwie się potęgą, i tę Pytyon Lidyjczyk czci, bo ona jest mądrością i pięknością świata. A bogactwo — to mocny słup, na którym stoi potęga, jej lemiesz i miecz, dlatego też Pytyon Lidyjczyk bogactwo czci. Bogacz, jak orzeł, buja w szerokich przestworzach, w słonecznym blasku skrzydła kąpie i nad rzeszami drobnego ptactwa króluje siłą i grozą; biedak — to kret, w podziemnych ciemnościach ryjący sobie ciasne gniazdo i w wiecznej trwodze oczekujący, azali mu wnet tego schronienia nie zburzy, a jego samego śmiertelnie w łeb nie ugodzi rydel ogrodnika. Niech mi kto powie, że wolałby być kretem niźli orłem?
Raz, gdy siwobrody, rumiany starzec, na spokojnym wielblądzie siedzący, pytanie to zadał, a niewielkie oczy jego z pod pomarszczonego czoła od zapału pobłyskiwały i z tryumfem rozglądały się po tłumie, z tłumu ozwał się głos:
— Ja, Lidyjczyku, przekładam swoją czarną polewkę nad twoje tuczone bażanty, i swój wieniec laurowy, na olimpijskiem igrzysku zdobyty, nad twoją tyarę z fenickiej purpury i indyjskich pereł. Biedakiem będąc, nikomu nie podlegam i przed nikim nie czuję trwogi; ciebie zaś, bogacza, jedno słowo twego władcy w proch obrócić może. Lacedemończykiem jestem.
Pytyon, do sprzeczek nieprzywykły, bo ludności napełniające rynki zazwyczaj jednomyślnemi z nim były, a w dodatku, z tak możnym człekiem któżby się sprzeczać ważył? — ciekawie zrazu słuchał mowy Lacedemończyka, aż potem śmiechem takim wybuchnął, że aż na grzbiecie swego wielbląda zakołysał się we wszystkie strony.
— Cha, cha, cha! — śmiał się — cha, cha, cha! Na Sabazyosa klnę się, żem nic jeszcze tak uciesznego w życiu swem nie słyszał! Wy szczęśliwi, wy, mieszkańcy Peloponezu, na którego skalistej powierzchni kury nawet jaj znosić nie chcą, a którego przestrzeń jedne tylko moje barany szczelnie okryć-by mogły, szczęśliwsi od nas, obywateli rozległej, żyznej, złotorodnej, potężnej Persyi! Wiem zdawna, żeście zarozumialcy i pyszałki, pychę swoją poczytujący za siłę, której nie posiadacie ani okrucha. Lecz poczekajcie, poczekajcie nieco, myszy! Na was-to najwyraźniej przeznaczenie sprawdzi to, co ja wyznaję, gdy, jak kopyto bawoła kruszy chrząszcza, nasza potęga skruszy waszą słabość! Mój władca — niech mu wszystkie dobre duchy Ormuzda, którego jest wyznawcą, przyjaznymi będą! — mnie w proch nie zamieni, bom dość rozumny, aby go czcić jak ziemskiego boga, i dość bogaty, aby w potrzebie być mu użytecznym. Lecz wy, zuchwalcy, piśniecie kiedyś w dłoni mocarza, jak makolągwa piszczy w szponach jastrzębia, i wtedy dopiero, lecz już zapóźno, poznacie wolę i zamiary bogów!
Śmiał się i zarazem gniewem płonął, Lacedemończyk zaś, wzgardliwy i obojętny, na bok zszedł, bo wedle obyczaju ojczyzny swojej, to, co myślał i czuł, raz tylko i słowy krótkiemi zwykł był wyrażać.
Ale w pobliżu stało tam także chłopię ateńskie, młode, wątłe, z rozpuszczonymi na białą tunikę złotymi włosy i złotem strun pobłyskującą lirą u piersi. Było to dziecię ubogie, może sieroce, które do kwitnących miast Lidyi przywędrowało z pieśniami i czarem ich zdobywało tu sobie kęs chleba. Kiedy, na hardą mowę Lacedemończyka odpowiadając, Pytyon słabości greckiej urągał a wysławiał potęgę Persów, młody Ateńczyk palcami struny szczypał, dźwięczności ich próbując, a potem, pośród chwilowej ciszy, srebrnym głosem zawiódł pieśń o tem, jako na atyckiej ziemi szczupła garść Greków mężnych i wolnych, nad wielkiemi wojskami wrogów nieraz odnosiła zwycięstwa. Śpiewał i oczy zachwycone ku niebu wznosił, a ludzie różni mniej słowami pieśni niżeli głosem śpiewaka oczarowani, otaczać i uważnie słuchać go zaczęli. Wtem Pytyon zawołał:
— Hej, gdzie są słudzy wielkorządcy Lidyi, niewolnika wielkiego króla? Ten malec świętej Persyi i boskiemu jej władcy bluźni! Do więzienia go tymczasem, a potem, na łodzi byle jakiej z powrotem do Aten odprawić! Hojnie nagrodzę i przed wielkorządcą zalecę tych, którzy rozkazu mego usłuchają!
Któżby śmiał nieposłusznym okazać się bogaczowi, który z wielkorządcą poufale do biesiadnego stołu zasiadał, a nie był wcale skąpym, owszem, szeroko sakwę otwierać umiał wszędzie, gdzie widział tego potrzebę i korzyść.
Wogóle przecież Pytyon Lidyjczyk wrogiem pieśni nie był, znajdując je miłemi w chwilach odpoczynku dla ucha i serca; kwiatom, których miał pełne ogrody, przypatrywał się czasem z lubością i w cnotę ludzką wierzył, mniemając wszakże, że jest ona, tak jak bogactwo, jednym z lemieszy potęgi.
— Łotrom źle się powodzi — powiadał — w kajdany ich zakuwają, do ciemnic wtrącają i okrywają hańbą. Jak drachma w talencie, tak cnota mieści się w potędze, lecz ktokolwiekby, jedną drachmę posiadając, nie dążył do zgromadzenia talentu, wierutnym głupcem byłby.
Może z takiego upatrywania korzyści cnoty — może i z innych pobudek, których sam w sobie nie czuł — nigdy, w niezmiernie rozległych czynnościach handlowych, ani na jeden obol nie oszukał nikogo, a wszyscy wiedzieli, że w całej Lidyi nie było niewiasty szczęśliwszej nad żonę jego, Gorgę, i młodzieńców troskliwiej chowanych nad jego synów. Wszakże, ilekroć mu na wadze sądu z jednej strony spoczęło bogactwo, a z drugiej cnota, łacniej swoją przychylność i wiarę przechylał na stronę bogactwa. Kiedy mu raz wspomniano, że jednak w niektórych sercach śmiertelnych istnieje ten szczyt cnoty, który zwie się wspaniałomyślną litością zwycięzcy nad zwyciężonym, czego dowód dał wielki Cyrus, z rozpalonego już stosu przywołując ostatniego z lidyjskich królów, Krezusa, i jak najmilszego przyjaciela u swego umieszczając go boku, Pytyon myślał długo, potem uśmiechnął się filuternie i z cicha wyszeptał:
— Skłonnym do wierzenia, że przebiegły Krezus kilku dobrze przechowanemi kiesami zjednał dla siebie przybocznych Cyrusa w ten sposób, że w nim tę wspaniałomyślność namowami swemi obudzili. Gdyby był nie posiadał bogactw, któremi sobie obrońców kupił, na Cybelę! byłby podówczas na stosie zgorzał jak sucha gałązka.
Potem jednak, poważnie i z nizkiem schyleniem głowy, dodał, raczej poprawił się:
— Cyrus zresztą, przyjaciele moi, potężnym mocarzem był; wszystko więc, cokolwiek bogowie najlepszego wymyślili i stworzyli, w nim mieścić się musiało.
Jakkolwiek Pytyon cenił bogactwo przeważnie za to, że zadawalnia dumę i pożądanie władzy człowieka, jednak nie gardził też wcale rozkoszami wszelkiemi, których dostarczać może. Niegdyś, w dalekich i długich wędrówkach, mężnie i wytrwale znosił głód i pragnienie, skwary i trudy, a lata młodości spędził, częścią pod wędrownymi namiotami, częścią w wielce skromnem, z niezgrabnych bierwion skleconem domostwie. Odkąd przecież ze znacznej już poojcowskiej spuścizny uczynił majątek prawie bajecznej wielkości i oparł go na niewzruszonych podstawach, siedlisko jego zasłynęło po świecie ze wspaniałości swojej budowy i z nagromadzonych w niem skarbów sztuki, zarówno greckiej jak wschodniej.
Grecka i wschodnia sztuka budownictwa, greckie i wschodnie kamienie i metale, łączyły się w domostwie Pytyona, wznoszącem się u stóp wzgórz kasztanowych. Ściany jego, obyczajem sąsiedniej Frygii, składały się z odłamów skał, które tysiączne gromady niewolników, kosztem niezmiernych trudów rozłupywały młotami i w różne kształty ociosane spajały silnym cementem. Na tych ciemnych i różnowzorych ścianach spoczywał płaski dach z miedzi korynckiej, tę posiadającej właściwość, że w blasku słonecznym płonęła jak roztopione złoto, a szerokie, ze wszech stron obiegające je tarasy wspierał tłum kolumn z dostarczonych przez jońskie wyspy, białych i żółtych marmurów. Te same marmury, z asyryjskiemi cegłami zmieszane, tworzyły szerokie i wspaniałe schody, z wysokich tarasów spuszczające się ku rozległym trawnikom i ogrodom. Najprzezroczystsze ze szkieł, obficie przez Fenicyan i na wyspie Lesbos wyrabianych, w spiżową oprawę ujęte, nakształt wody w szczelinach skalnych, świeciły w głębi wązkich, ze skały wykutych nisz, a po tarasach, trawnikach, ogrodach, u stóp schodów i u rzeźbionych z cennego drzewa, lub z metalów kutych drzwi, rozsiadały się ciężkie, srogie lub tajemnicze, spiżowe lub marmurowe lwy, smoki, sfinksy.
Na widok tego niezmiernego gmachu, Ateńczyk, z łona przyrody genialnym artystą wyszły, uśmiechnąłby się lekceważąco i wzgardliwie; lecz mijający go Azyaci z krajów różnych szeroko od zachwycenia rozwierali oczy i nizko pochylali głowy. Nie było w nim tej boskiej poezyi myśli i uczuć, która z głazów najgrubszych uplata arcydzieła harmonii, wzniosłości i gracyi; lecz z ogromnej, ciężkiej, ciemnej, a przecież blaskami płonącej całości, w oczy i duszę każdego patrzącego biły i w powietrzu unosić się nad nią zdawały dwa wyrazy, będące nazwami dwu ideałów i pana tego gmachu i Azyi: bogactwo i potęga!





II.

O bardzo wczesnej porze, bo przy pierwszych brzaskach świtania, ze schodów Pytyonowego domu zstąpił młody mężczyzna i przez szerokie trawniki, potem przez pola, oliwnemi drzewami zasadzone, dążył ku kasztanowym wzgórzom. Od białej, do kolan tylko sięgającej i czerwonym pasem przewiązanej sukni, silnie odrzynała się ciemna śniadość jego odsłoniętych ramion i nóg nagich, w lekkie tylko sandały obutych. Czerwona czapka frygijska osłaniała zaledwie wierzch jego głowy, bogato kruczymi włosy okrytej, a jaskrawą barwą uwydatniała śniadość podłużnej twarzy i czarną aksamitność źrenic. Był bardzo młody, nie zdawał się mieć więcej lat nad dwadzieścia, a w wysmukłej jego postaci i wszystkich jej ruchach, z niewieścim prawie wdziękiem łączyło się coś nakształt marzycielskiego lenistwa, lub do wszystkiego na ziemi zniechęconej obojętności. Powoli, obojętnie, przechodził mimo wyłaniających się ze zmroku ciężkich lwów spiżowych i tajemniczo bielejących sfinksów, na nic z tego, co otaczało go, nie patrząc, owszem, zdając się niechętnie od codziennie spotykanych widoków odwracać i oddalać. Im dłużej szedł, tem więcej przyśpieszał kroku i, ze wzrokiem utkwionym daleko, pragnął, zda się, co najprędzej zajść jaknajdalej. Szybko też przebył wielki łan oliwny i, jeszcze parę stadyów pomiędzy drzewami perskich śliw i rozwieszonymi śród nich splotami brzoskwiń uszedłszy, uprawne pola opuścił i na jedno z kasztanowych wzgórz wstępować zaczął. Tam, na znacznej wysokości, u brzegu leśnej zarośli, pod szeroko rozpostartemi gałęźmi, stała szeroka ława marmurowa, z wezgłowiem naśladującem łagodną i wielkouchą głowę słonia. Na tej ławie młody lidyjczyk wyciągnął swoje gibkie, delikatne członki, ramiona nad głowę zarzucił i w tej leniwej postawie powolne spojrzenie toczył dokoła. Śniade jego ciało, czerwony pas i czapka, jaskrawo odbijały od śnieżnej białości ławy, która na tle gęstej zieleni wznosiła się wysoko nad całym rozległym i w rozmaitość barw, kształtów i linii bardzo bogatym krajobrazem.
Było to w miesiącu, który po grecku zwał się Anthesterion, czyli pierwszy miesiąc kwiatów. Istotnie, świat płynął morzem kwiatów. Po wzgórzach, które od wschodu otaczały równinę szeroko rozwartem półkolem, puszyste, różowe kiście gęsto okryły kasztanowe lasy; w rozległym ogrodzie, który za ciężką masą Pytyonowego domu wspinał się na wzgórza i wraz z niemi falował pod wyniosłemi wachlarzami palm, u stóp rozłożystych platanów wśród ciemnych cyprysów i mirtów, łany tulipanów ognistą czerwienią płonęły przy śnieżnej białości narcyzach i wszelkiemi barwy mieniących się różach i hyacyntach. Na równinie, nad trawnikami pełnymi fiołków, kwitły śliwowe i migdałowe drzewa; tu także, z za ostatniego z kasztanowych wzgórz, błękitny, szeroki, jakby z posiadanych w sobie bogactw dumny, wypływał Paktol, brzegami wód muskał oliwne i brzoskwiniowe sady, z pomiędzy gęstych winnic spływał na wielkie łąki i znikał u ostatniego kresu widnokręgu, kędy, jak olbrzymi cień, wznosił się złotodajny i źródło złotodajnej rzeki w sobie zawierający Tmolos. Stąd ta najwyższa z gór lidyjskich, wydawała się cieniem olbrzymim, ciężkiemi wyżłobieniami szeroko uściełającym północny skłon nieba, siną mgłą owianym i u szczytu świecącym siwizną wiecznego śniegu. Ten cień olbrzymi panował nad całym widzialnym stąd światem bardzo z daleka; bliżej zaś, zupełnie wyraźny, wznosił się u szczytu najwyższego z kasztanowych wzgórz umieszczony posąg Cybeli. Było to miejsce święte, na którem w dniach oznaczonych, ku czci bogini płodności i uciech cielesnych, kapłani i kapłanki odbywali procesye i orgie. Nie była to grecka Pallada, z hełmem męstwa nad czołem a ptakiem mądrości u stóp, ani Artemida dumna i dziewicza, ani nawet Afrodyta, zmysłowa, lecz jaśniejąca wdziękiem. Była to bogini Azyi, ogromna, ciężka, z piersią olbrzymią i postawą groźną. Biała jak śnieg, bo z paryjskiego marmuru wykuta, stała na wozie przez cztery lwy, równie jak ona, ogromne i srogie, ciągnionym i brzemieniem swojem, zarówno jak swojego wozu i zaprzęgu zdawała się przytłaczać służące jej za piedestał zielone wzgórze.
Wszystko to w sinawym świcie stało zdjęte tą zaklętą nieruchomością i ciszą, która poprzedza wejście jutrzenki. Całe to niezmierne bogactwo barw i kształtów wydawało się martwem, lub w kamiennym śnie pogrążonem. Najlżejszy dźwięk, ani szelest nie mącił milczenia, najsłabszy połysk nie świecił nigdzie; ptaki spały i rosa nie padała jeszcze z okrytego białawą krepą nieba. Wtem, na stoku wzgórza, niedaleko spoczywającego na szerokiej ławie lidyjczyka, lecz w takim kierunku i oddaleniu, że spostrzedz i usłyszeć tego nie mógł, zamigotał pośród zieleni błysk srebrzysty i ozwał się słaby szelest. Zarazem biała ręka w złote pierścienie zdobna rozchyliła gęstwinę gałęzi i na skraj lasu wyszła młoda dziewczyna, jednem zaokrąglonem ramieniem trzymająca na głowie wysmukły dzban srebrny, a drugiem, przyciskająca do piersi więź kasztanowych kwiatów. Suknię miała białą, krótką, poniżej piersi wzorzystym pasem przepasaną, a tak przeźroczystą, że nawet gęstemi fałdami swemi nie ukrywała zupełnie atłasowej i karminami młodości mieniącej się białości jej ciała. Biała, wysoka, lekka, z koroną kasztanowych warkoczy nad zgrabną głową, w złotych pierścieniach, naramiennikach i kolcach, ze srebrnym dzbanem na głowie i pękiem kwiatów u piersi, u skraju lasu stanęła i wnet niespokojne wejrzenie zwróciła ku niedalekiej ławie. Jednocześnie na twarz jej okrągłą, zarumienioną, prawie dziecinną, wytrysnął wyraz radości, szczerym uśmiechem rozlał się po policzkach i ustach, namiętnym ogniem błysnął w oczach. Z za wielkich uszu marmurowego słonia dostrzegła frygijską czapkę i na tle nieruchomej, milczącej przyrody stała się obrazem świetnego, wesołego, szczęśliwego życia. Ze szczęśliwą, swawolną myślą w oczach i uśmiechu, na palcach drobnych stóp, bez najlżejszego szelestu stąpając, zbliżała się do ławy, a gdy o parę zaledwie kroków od niej się znalazła, szybko, z ruchami rozbawionego dziecka, dzban z głowy zdjęty na ziemi umieściła i pęk kasztanowych liści zanurzywszy na chwilę w napełniającej go wodzie, lekkiem wstrząśnieniem ramienia na twarz nieruchomo spoczywającego lidyjczyka rzuciła deszcz kropel. Jednocześnie nad głową mu zabrzmiał świeży, jak wiosna i młodość, śmiech. Lidyjczyk ani powstał, ani nawet poruszenia żadnego nie uczynił, tylko, z nagłym uśmiechem na zamyślonej przedtem twarzy, z cicha wymówił:
— Melissa!
Dziewczyna poskoczyła i w pełnej swej krasie przed nim stanęła.
— Jakże lękałam się, o Diloramie, że cię dziś tutaj nie znajdę! — zawołała. — Jedyna to cicha godzina, w której we dwoje z sobą być możemy! droga godzina! boska godzina!
Mówiąc to, na szerokiej ławie obok niego usiadła i pieszczotliwymi ruchami białych dłoni ze śniadego czoła ocierała mu krople wody, któremi go przed chwilą była zrosiła. Wtedy i on, podnosząc się nieco, ramieniem ją otoczył i długo oboje z upojeniem na siebie patrzyli. Koralowe jej usta, drżąc, szeptały:
— Jakiś ty piękny, Diloramie, i jaki mnie miły! Każdego rana biegnę do ciebie, jak łania do źródła, aby na dzień cały napoić się tobą i na nieodstępnego towarzysza duszy, wziąć sobie słodki twój obraz! Kiedy nadejdzie ta błogosławiona chwila, w której twój ojciec, Pytyon, odda ci mnie na małżonkę, nic już rozłączać nas nie będzie. Ale teraz, matka twoja, Gorgo, srogo mię przez dnie całe w oddaleniu od ciebie trzyma i do różnych zaprawia robót, które ja, wdzięczna sierota, spełniam pilnie, lecz często łzami tęsknoty za Diloramem moim oblewam. Tylko poranki, tylko te wczesne, drogie poranki są szczęściem mojem!
Diloram nie mówił nic, ale wzrok, coraz więcej zachwycony i płomienny, przesuwał po ożywionych rysach i pięknych kształtach dziewczyny, której kibić obejmowało jego ramię. Nakoniec, żartobliwie na suknię jej ukazując, przemówił:
— Ten bissus, tak kosztowny i przez was ulubiony, źle strzeże tajemnic niewieścich! Poznaję, żeś przed chwilą kąpała się w Paktolu...
Melissa spojrzeniem po własnej powiodła postaci. Istotnie, pyłki złotego piasku toczonego przez Paktol świeciły gdzieniegdzie na obnażonych jej ramionach i za przeźroczystą osłoną sukni. Zaśmiała się wesoło, ale wnet od sposobu, w jaki na nią patrzał Diloram, tak cała spłonęła, że od czoła do stóp różowe cienie rozpłynęły się po alabastrach jej ciała. Chciała rzec także coś żartobliwego, ale nie mogła, bo Diloram ją mocno do piersi przycisnął. Nie broniła się, owszem, oba ramiona zarzuciła mu na szyję i drżąca, płonąca, gibka, jak powój do topoli, do wysmukłego młodzieńca przylgnęła. Teraz obie ich głowy spoczywały na głowie słonia, łagodnie marmurowemi oczami zdającej się ku nim spoglądać, a usta, to łączyły się pocałunkami, to drżały zaledwie dosłyszalnym szeptem.
Świat zaś stał jeszcze w błękitnawem świtaniu, nieruchomy, bez dźwięków i blasków, a okrywająca wzgórza i równinę gęstwina zieleni i kwiatów zdawała się być kolebką tej upalnej sielanki młodości i wschodu.
Pierwsza Melissa podjęła głowę, z której warkocze bronzową strugą na plecy jej spłynęły, i kibić swą z uścisku kochanka uwolniła. Nie był to srom dziewiczy, który ją z upojenia zbudził, bo miłość dla Dilorama przenosiła w niej wszystkie inne uczucia, ale właściwa niewiastom przebiegłość nasunęła jej myśl, że w tej chwili właśnie najłatwiej od ukochanego otrzymać może to, czego pragnęła, a czego on jej dotąd odmawiał zawsze. Ta myśl, trochę podstępna, a trochę swawolna, z za rzęs spuszczonych świeciła jej w oczach, kiedy, ramieniem o wezgłowie wsparta, poważnie mówić zaczęła:
— Jeżeli prawdą jest, że kochasz mię, Diloramie, czemu tak często smutnym i zamyślonym bywasz? Wiele już razy pytałam cię o to, ale ty zbywasz mię zawsze jak dziecko żartem, lub odpowiedziami, w które uwierzyć nie mogę. Czy mniemasz, że mię ta skrytość nie boli? Pocałunki twoje nie są mi zupełnie słodkie, bo za nimi połowę swojej duszy przede mną ukrywasz. Nie jestem, Diloramie, dzieckiem, ani niewolnicą i miłość moja ma dumę, którą nieufność obraża!
Słowa te zgasiły na twarzy Dilorama miłosne płomię i powlekły ją chmurą prawie ponurą. Z odwróconym od kochanki wzrokiem, milczał. Ona zaś, coraz żywiej i zarazem żałośniej nalegała.
— Bo i czegóż ci w domu twego ojca i w gronie twojej rodziny niedostawać może? Posiadasz wszystko, co żywi i pieści usta, oczy, serce. Posiadasz to, czegom ja nie posiadała nigdy: rodziców i braci, a nikt ci żadnej krzywdy nie wyrządza. Posiadasz nawet wolność, bo odkąd z tajemniczej wędrówki swojej powróciłeś, ojciec nie rozkazuje ci nic i żadnym udziałem w zarządzie dóbr swoich i dalszem ich powiększaniu ciebie nie obarcza. Posiadasz nakoniec miłość moją i wkrótce ma nadejść dzień naszych zaślubin... Czegóż więc nie dostaje ci jeszcze? Czego więcej pragnąć możesz?
Po chwili milczenia, nie patrząc na nią, chmurnie odrzekł:
— Pragnę ciebie jedną wziąć i odejść stąd daleko... gdziekolwiek... byle na inną drogę i do innego życia!...
Melissa klasnęła w dłonie.
— Takim był mój domysł! — zawołała. — Nie darmo, trzy lata temu, zniknąłeś nagle z domu i po dwuletniej nieobecności wróciłeś dopiero przed rokiem. Ten lekarz joński, Chileas, którego do chorej matki twej przywiózł był wówczas Pytyon, powiadał, że duszę masz niespokojną i że cię w świat pociągnął jakiś uczony ateńczyk, z którym poznałeś się w Sardes. Zapamiętałam to sobie dobrze i myślałam nieraz, że cię znowu niespokojna twoja dusza w daleki świat ciągnie. Powinieneś jednak pamiętać o tem, ile ciężkiej zgryzoty zniknięcie twoje sprawiło matce, która z żalu wychudła wtedy, postarzała i odtąd już zdrowia nie odzyskała nigdy. Powinna też cię dla Pytyona jednać wielka dobroć, z którą obszedł się z tobą, gdy powróciłeś. Żadnych nie czynił ci wyrzutów, tylko, gdy schyliwszy się przed nim, kolana jego objąłeś, z radości, że cię odzyskał, zapłakał. Bardzo dobrym jest ojciec twój, Diloramie, dla ciebie, dla mnie, dla wszystkich...
— Jesteś dzieckiem brata jego, Melisso, więc opieki swojej udzielając tobie, Pytyon okazał tylko przyjaźń dla krwi własnej — chmurnie przerwał Diloram.
Ale Melissa w zapale swym na przerwę nie zwróciła uwagi i mówiła dalej:
— Drobną dzieciną, osieroconą po ojcu i matce, wziął on mnie do domu swego i byłam mu odtąd zawsze najulubieńszą córką. Dwaj synowie jego, Bubares i Toraks, wielkie majątki wzięli wraz z żonami; dwaj inni, dlatego żadnej niewiasty nie poślubili dotąd, że Pytyon dla nich i oni dla samych siebie dość bogatych i dostojnych małżonek wynaleźć nie mogą. Tobie zaś, gdyś mu tylko miłość swą dla mnie wyznał, mnie, sierotę ubogą, z jego tylko łaski wszystko mającą, bez wahania zaślubić pozwolił. O, wdzięcznam mu tak, że często wdzięczność łzami tryska mi z serca! I tego nie rozumiem, Diloramie, jak mogłeś wówczas opuścić tak dobrego ojca i jak możesz teraz znowu opuszczenia go pożądać!
Istotnie, łzy potoczyły się po jej policzkach i tak wymownie sprawy Pytyona przed sercem syna jego broniły, że Diloram szybkim ruchem podniósł się na ławie i wyprostowany, z brwią zsuniętą, zawołał:
— Jak mogłem go opuścić! O, nie przez pustotę dziecinną, ani dla marnych uciech to uczyniłem! O tem, co mię podówczas z pod jego dachu wygnało, nie mówiłem nikomu, prócz niego i dlatego-to on odtąd obdarzył mię wolnością, którą, Melisso, za część szczęścia mego poczytujesz. Teraz wiedz i ty, że oddaliłem się wtedy od zadania, które mi spełniać rozkazywał, a którego przyrodzenie moje znieść nie mogło. Szesnaście lat zaledwie ukończyłem, kiedy rozkazał, abym u boku doświadczonego już Bubaresa, dozorował niewolników, dobywających złoto z wnętrzności Tmolosu. Żadna fantazya, Melisso, nie wynajdzie tego, na com ja wówczas patrzył. W podziemnym chłodzie, w wiecznej ciemności, tylko dymnemi światłami lamp rozpraszanej, tysiąc ciał nagich, od pracy nadludzkiej zczerniałych, od chłosty zakrwawionych, uderza tam młotami w cieknące wilgocią, okryte pleśnią, skały. Nic tam nie słychać oprócz stukania młotów, świstu biczów, grubego krzyku dozorców i cichych jęków, szemrań, przekleństw uciśnionych. Silny Bubares, z podniesioną głową stał nad wszystkimi, groźby i chłosty spuszczając na starszyznę, która ze zdwojoną przez strach zaciętością osypywała niemi najniższych. Ja zaś, łzami zrazu zalany, z piekielnej tej czeluści uciekałem na jasne pola i, jak skrzywdzone a nic nie rozumiejące dziecko, cicho skarżyłem się słońcu. Raz przecież, szalonym gniewem zdjęty, z rąk jednego z okrutników wydarłem bicz i smagnąłem go nim po obliczu, tak, że całe krwią się zalało. Bubares zgromił mię za to, a Toraks wyszydził, ja zaś, ojcu do stóp upadłszy, błagałem, aby mię, z tego podziemnego państwa ciemności i mąk, wybawił. Wówczas Pytyon rozgniewał się i głośno zapytywał bogów, za jakie winy ukarali go synem tak ze wszelkiego rozumu obranym? Ale gdy matka płakać zaczęła i ukazała mu moje lica wychudłe i zeszczuplałe członki, dłonią po włosach mi powiódł i rzekł: «Będziesz odtąd u boku Fredegunda uczył się towarami handlować w Sardes». Jak Bubares w wydobywaniu złota z Tmolosu, a Toraks w dozorowaniu trzód i pola, tak Fredegund biegłym już był w sprzedawaniu płodów ziemi i drzew. W ogromnych składach zboża i owoców, które Pytyon w Sardes posiada, chłost, jęków, przekleństw, męczarni nadludzkich nie było. W zamian, zgiełk, ścisk, targi zacięte, przez chciwość wzniecane sprzeczki, od wczesnych ranków do późnych zmroków panowały tam nieustannie. Od rana do zmroku, Fredegund drżącemi od pożądliwości palcami, rachował greckie, perskie, egipskie pieniądze; to samo czynili pomocnicy jego, to samo tłumnie przybywający do składów kupcy. Nic tam słyszeć nie było można, oprócz wymienianych wag, miar, cyfr i nic widzieć, oprócz przelewających się strumieni ziarn pszenicznych, cieczy oliwnej, pieniędzy złotych, srebrnych i miedzianych. Powietrze gęstem tam było od stęchłego pyłu zboża, woni oliwy i ckliwego zapachu metalów, a napełnione wrzaskiem targujących się tłumów i obrazem twarzy tak od niepokojów i żądz rozpalonych, że ilekroć przybliżały się ku sobie, mniemać było można, iż pragną nawzajem gryźć się i pożerać. Tu miasto żalu i gniewu, których w wnętrznościach Tmolosu doświadczałem, opanowały mię, nieznośniejsze od tamtych, nuda i ohyda. Gdy Fredegund zwierzał mi dozór nad niewolnikami mierzącymi oliwę lub zboże, myśl moja ulatywała ku szerokim przestworom morza, albo po szczytach gór niedostępnych, po dzikich, lecz wolnych pustyniach błądziła. Dziwne dźwięki, rytmy, strofy powstawały mi w głowie i tak zagłuszały szum ziarn przesypywanych i szmer lejącej się cieczy, że o miarę i wagę zapytany, oblewałem się rumieńcem wstydu, lub wybuchałem przekornym śmiechem, bom o nich nie wiedział nic. Ilekroć zaś, pomiędzy sprzedającymi a kupującymi wybuchała sprzeczka, a mnie do rozstrzygnięcia jej posłano, przez wykrzykiwane mi w same uszy żądania i zarzuty śmiertelnie znudzony, często też, nad kupującym biedakiem litością zdjęty, towar za najlichszą sprzedawałem cenę, a na wyrzuty czynione mi przez Fredegunda odpowiadałem tylko ukazaniem mu moich pleców, bom corychlej i wielkim pędem ze składów uciekał...
Przy tem wspomnieniu o przekorach i psotach, niegdyś w ojcowskich składach wyrządzanych, opowiadający rozchmurzył brwi i uśmiechał się prawie swawolnie. Uśmiechała się też z psot Dilorama i nadaremnego gniewu Fredegunda Melissa, a czoło kochanka całując, wołała:
— O wszystkiem tem wiedziałam już potrosze, ale teraz dopiero otworzyły się zupełnie moje oczy! Cóż dalej? ptaku mój, co stało się dalej?
Diloram, pocałunkiem za pocałunek jej zapłaciwszy, mówił:
— Fredegund przed ojcem mię oskarżył, a ten, srożej niż przedtem rozgniewany, na prośby i łzy mej matki już nie zważając, dla ukarania mię i zahartowania, znowu mi w tmolosowe podziemia, pod twardą dłoń Bubaresa wracać rozkazał. Daremnie błagałem i matka wstawiała się za mną, aby mię przy podsłonecznej roli i nad łagodnemi trzodami ustanowił; zawistny Toraks od dawna już miejsce to zajął i pomocnika, w którym chęć współzawodniczenia z nim podejrzewał, znieść-by nie mógł, a wielce pożytecznym będąc ojcu i ogromnych dostarczając mu zysków, z łatwością oporem swoim prośby moje i matki zwyciężył. Wtedy potajemnie do Sardes wróciłem i stamtąd, w towarzystwie pewnego ateńczyka, dla którego nauk i rozmów wielką powziąłem był miłość, oddaliłem się w świat szeroki...
Melissa, dłoń po kruczych jego włosach przesuwając, rzekła:
— Gdybym sto dni mówiła, opowiedzieć-bym nie mogła, jaką po sobie pozostawiłeś żałość. Gorgo zwyczajem swoim krzątając się po domu i tysiące spełniając robót, noce spędzała w płaczu, chudła, aż też srodze na zdrowiu zapadła. Pytyon na wsze strony rozsyłał za tobą gońców, kiesy złota i najwspanialsze dary przyrzekając temu, kto cię znajdzie, silny Bubares na wieść o twojem zniknięciu zapłakał, Fredegund, z Sardes do domu przybiegłszy, biadał i ręce łamał, że się okazał zbyt srogim dla ciebie.
Nawet przebiegły i o ojcowskie łaski najdbalszy, Wamik, przez czas jakiś w głębokie wpadał zadumy, nad tem zapewne rozmyślając jakby cię odnaleźć. Jeden tylko Toraks smutku nie okazywał żadnego, rad prawie, że władzy nad ukochanemi jego trzodami i rolą nikt z nim dzielić nie będzie. Ja zaś, mała jeszcze dziewczynka, czułam przecież srogą po tobie boleść i często wśród nocy, do sypialni twej matki się wkradłszy i dziecięcemi rękoma mocno ją objąwszy, wraz z nią płakałam...
— Żałuję, żem was wszystkich tak srodze zmartwił — głosem z głębi serca idącym, odrzekł po chwili Diloram — lecz gdybym wzajemnie tych, co mnie kochają, nie kochał, byłżebym wrócił? Wróciłem i znowu...
Umilkł, a Melissa, patrząc mu w chmurne oczy, zapytywała:
— Co znaczy to: znowu? Przecież ci teraz Pytyon ani tmolosowej kopalni stróżować, ani w Sardes towarów sprzedawać nie rozkazuje? W obawie pewno, abyś raz jeszcze, okrutny swawolniku, nie zniknął mu z domu i oczu, obchodzi się z tobą tak ostrożnie, jak gruboręki strzelec z pochwyconym przez traf ptakiem rajskim. Więc cóż znaczy to: znowu?
Zamiast bezpośredniej odpowiedzi, Diloram zapytał:
— Czy wiesz dlaczego Paktol złoty piasek w wodach swoich toczy?
— Nie — odpowiedziała Melissa — wielu rzeczy już mię nauczyłeś, ale o tem nie mówiłeś nigdy.
Diloram, po chwili namysłu, opowiadać zaczął:
— Nad Frygią, dawno temu, panował król, Midasem zwany, któremu bogowie w zamian oddanej im ważnej przysługi, przyrzekli spełnić wszelkie żądanie, jakieby zaniósł przed ich oblicze. Uradowany Midas zażądał bogactwa tak wielkiego, jakiego dotąd nie posiadał żaden śmiertelnik, a bogowie, przyrzeczenia swego dotrzymując, wszystko, czegokolwiek dotknęła Midasowa stopa lub ręka, zmieniali w złoto. Złotemi bryłami kładły się przed nim na misach najwytworniejsze jadła, złotemi strugi płynęło w puharach wino, twarde pokłady złota, miasto miękkich kobierców, słały się mu do stóp i w złotą skorupę przemieniały się szaty, któremi chciał przyoblekać ciało. Zrazu uszczęśliwiony nad miarę, Midas chciwie olbrzymie skarbce napełniał tym drogocennym metalem, ale wkrótce śmiertelnie zgłodniały, spragniony, zbolały i jednostajnością widoków znudzony, ręce ku bogom wyciągnął i błagał: «Pozwólcie mi, o potężni, pastuchem być, albo kopaczem ziemi, bylebym łaskę, którą sobie wyjednałem u was, utracił!« Bogowie wtedy, litością nad tym niezmiernym głupcem zdjęci, rozkazali mu, aby wykąpał się w Paktolu, a gdy to uczynił, wyszedł z rzeki obmyty z przekleństwa złota, które natomiast wzięła w siebie rzeka, i odtąd na falach swoich toczyć je zaczęła...
Opowiadanie to rozpoczynał z uśmiechem, lecz, ukończywszy je, wyprostował się, na ławie usiadł i, ramiona ku górze wznosząc, zawołał:
— Jakkolwiek nigdy nie żądałem od bogów bogactwa, jestem jak Midas, gotów zawsze do błagania; »pozwólcie mi, o potężni, pastuchem być, albo kopaczem ziemi, bylebym tylko dokoła siebie nie słyszał ciągle: »złoto! złoto! złoto! bądź pochwalone, złoto! przybądź, o złoto! Złoto miłosierne, ty zmywasz winy i zbrodnie śmiertelnych! Złoto wszystkomogące, ty dajesz potęgę! Potęgo, na złocie oparta, tyś najżarliwszej miłości godna ze wszystkiego, co pod sklepieniem nieba, na płaskiej ziemi istnieje! hymny i peany na cześć złota i potęgi wyśpiewują tu wszyscy i wszystko, nawet gniotące ziemię ściany tego domu, nawet dach jego, który pod promieniami słońca zapala się złotym pożarem. Całe życie Pytyona, Gorgi i czterech ich synów, jak kadzidło płonie na tym ołtarzu; a moja dusza dusi się w złotej niewoli. Niegdyś, dziecię nieświadome, anim wiedział, anim rozumiał dlaczego żal i wściekłość budziły we mnie męki kujących złoto niewolników a nudę i ohydę targi i spory rynkowe. W tej dwuletniej dopiero wędrówce otworzyłem oczy na światło, a to, co było niewyraźnym głosem mego geniusza-stróża, stało się moją własną myślą i wolą...
Zagorzał cały, śniada twarz stanęła mu w rumieńcach, a czarne oczy w blaskach gniewu i buntu. Melissę to uniesienie, które po raz pierwszy widziała, trwogą i żalem zdjęło. Drżąca i tak jak on zarumieniona, miękko przylgnęła mu do piersi.
— Nie mogę twojej rozpaczy obojętnie znosić, Diloramie — łagodnie szeptała; — nie w mojej mocy świat dla ciebie odmienić, ale mniemam, że od tego, co nienawiść twoją obudzą, oddalić się możesz w taki sposób, że i serc, które kochają cię, nie zranisz i sam będziesz mógł postępować według własnej myśli i woli. Kiedy mię już zaślubisz, poprosimy Pytyona, aby nam część niedużą pól i trzód swoich wydzielił, wzniesiemy domek taki, któregoby brzemię nie przygniatało ziemi, a dach nie płonął złotym pożarem, i tam żyć będziem zdala od Tmolosa i Paktolu, od tłuszczy gnębionych niewolników, od wszystkiego, co ci, mój ptaku, skrzydła wiąże i strzałą tkwi w piersi. Wtedy dni twoje popłyną w spokoju, w wolności i będziesz mógł uskutecznić każdy zamiar dobry, który ci twój geniusz-stróż poszepnie. Kim jest ten geniusz-stróż twój, Diloramie? Gdzie przebywa? jak się nazywa?
Może zajęty nasuniętą mu przez nią myślą pytań jej nie słyszał, może też na nie odpowiadać nie chciał, lecz z niewymowną miłością we wzniesione ku niemu oczy jej patrząc, wzajem zapytał:
— Chciałażbyś opuścić wspaniały dom Pytyona i mieszkać w dolinie, górami przed światem ukrytej, cienistymi platanami zarosłej, którąbym ja, własnemi rękoma, z pomocą kilku życzliwych sług uprawiał, wtedy gdy ty-byś trzody doglądała i tkała odzież dla mnie i dla siebie?...
Nie dając mu dokończyć, z wybuchem powracającej wesołości, zawołała:
— Ochotnie! o, jak ochotnie, poszłabym tam za tobą! Gorgo mię od dzieciństwa do gospodarskich robót zaprawiała. Kocham dobre zwierzęta; wielblądy i konie twego ojca głos mój rozpoznają, barany do ręki mej idą, a tkać umiem prędko i ślicznie...
Uspokojona już i rozweselona, widząc też, że z jego twarzy miłość jej i łagodność spędziły gniew i cierpienie, zapytała znowu:
— Nie powiedziałeś jeszcze, jakim był cel twojej wędrówki? gdzie byłeś, drogi?
Przez chwilę wahał się, potem jednak odpowiedział:
— W Atenach.
A wyraz ten wymawiając, pochylił głowę.
— Czemu tak nizko głowę pochylasz, nazwę tego greckiego miasta wymawiając?
— Bo tam na żywe oczy ujrzałem prawdziwą piękność i wolność...
Poważnie Melissa zastanowiła się nad słowami temi. Widać było, że dzisiejsza rozmowa z kochankiem budziła i rozszerzała jej umysł z przyrodzenia żywy i pojętny. Miała znowu coś powiedzieć, o coś zapytać, lecz nagle, jakiś widok zatrzymał na sobie wzrok jej, po przestrzeni błądzący, i zadziwiony zachwyt w niej obudził. Naprzód nieco pochylona, wyciągnęła ramię i, palcem wskazując na szczyt najwyższego ze wzgórz kasztanowych, zawołała:
— Patrz, patrz, Diloramie! jak dziwną postać przybrała teraz wielka bogini!
Diloram zwrócił spojrzenie w ukazywanym przez nią kierunku.
Od czasu gdy zaczęli rozmawiać z sobą, w przyrodzie zaszły zmiany, postępem dnia sprowadzone. Lekkie obłoki, białą krepą przedtem osłaniające niebo, zniknęły, a błękit jego pociemniał i zaiskrzył się od smug różowych, które z za kasztanowych wzgórz wytryskały. Powietrze stało się tak światłością łagodną napojonem, że w oddali wyraźnie rozpoznać się dawały olbrzymie kształty Tmolosa, jak białą chmurą zwieńczone śnieżystym szczytem, nad którym, nakształt ofiarnego dymu, zawisł lekki obłok ze złota i fioletu. Wszystkie te blaski były oznaką wejścia jutrzenki. Najszerszą zaś i najbogatszą smugą świateł poprzedniczka słońca oblała panujące nad całą równiną wyobrażenie Cybeli i dziwną istotnie nadała jej postać. Przedtem, w mglistem świtaniu, majaczyła ona tylko bielą swoich marmurów i ogromem kształtów; teraz, na tle poświęconego jej lasu oderznęła się z doskonałą wyrazistością linii i ich wyrazu. Ogromna, ciężka, z piersią tak olbrzymią, że wszyscy zda się śmiertelni zawisnąć u niej i pokarm życia ssać-by z niej mogli, stała ona z ramionami wyciągniętemi u cugli lwów, jakby bieg i zażartość ich podniecać, a kołami swego wozu świat miażdżyć chciała.
Zdawało się, że paszczęki lwów w opływających je światłach ruchomych, we wściekłem chrapaniu się rozwierają, grzywy ich płoną i każdym rozwianym włosem w powietrzu igrają. Oblicze zaś bogini, wielkie i wydęte, wraz z grą przesuwających się po niem świateł, unosiło się nad przestworzem, to srogie i ponure, to dumne i zwycięskie, aż promień jeden, od innych gorętszy, po ustach jej zaigrał i wymalował na nich uśmiech lubieżny. Z tym uśmiechem długo już pozostała i wtedy rzec-by można, że swymi lwami i kołami gotowa ludzkość zmiażdżyć, pragnęła ją zarazem całą, w szale żądzy, do swej olbrzymiej piersi przycisnąć. Tak nad kwiecistą równiną i budzącymi się pośród niej szmerami wiatrów, wznosiła wysoko obraz dumnej potęgi, druzgoczącego podboju, cielesnej płodności i rozkoszy.
Melissa, naprzód cała podana, ze wzrokiem wlepionym w Cybelę i napełnionym grozą, nabożnie szeptała:
— O, wielka bogini! Potężna, hojna bogini, modlącym się do ciebie, darów swoich nie skąp, ziemi naszej daj żyzność a trzodom płodność. O, straszna bogini, błogosław wnętrznościom skrzyń i kies, a łonom niewiast i wielblądzic naszych!
Tak ją nauczono modlić się w dzieciństwie; tę modlitwę i teraz powtarzała, podziwem i grozą zdjęta dla wyłonionego z mgieł świtania najwyższego bóstwa swojego kraju i rodu. Lecz z zapomnienia obudził ją głos Dilorama:
— Nie módl się do Cybeli, Melisso, nie błagaj o pełność kies i płodność wielblądzic boginię, która nic nad to droższego nie daje! Posłuchaj, co ci opowiem, posłuchaj... posłuchaj!...
Cybeli lękała się a Dilorama kochała; nic też dziwnego, że od przejmującego trwogą obrazu bogini odwróciła się natychmiast, a do piersi kochanka przytulona, cała zmieniła się w słuch. Diloram zaś mówić zaczął:
— Przedtem, nim z towarzyszem moim udałem się do Aten, zwiedziłem Hipajpę, jedyne miasto lidijskie, w którem siedlisko sobie obrali kapłani nauki Zaroastra, stróże wiecznego ognia. Nie ogień oni czczą, jak o tem nieświadomi utrzymują, lecz pod postacią jego pierwiastek wszelkiego dobra na ziemi: Ormuzda. Słyszałem już był dawniej o tym dobrym i jasnym duchu, toczącym walkę z Arymanem, duchem ciemności i złości, i ta-to właśnie wieść zasłyszana, pociągnęła mię ku Hipajpie. Atarwowie, kapłani Ormuzda, przyjaźnie mię przyjęli, a gdy dokoła świętego ognia zasiadłszy i płomię jego wonnem drzewem podsycając, objawiali mi tajemnice swej wiary, piłem ją duszą tak, jak ślepiec pije oczami nagle mu objawione światło dzienne. Dowiedziałem się wtedy, czyj to głos przemawiał we mnie, do czego zmierza przeznaczenie moje i czyim sługą jestem...
Zamyślił się i na chwilę umilkł, ale Melissa, zaciekawiona i uszczęśliwiona tem, że najskrytsze myśli swe z nią podzielał, przynaglała go do mówienia.
— Mów, ptaku mój! śpiewaj, słowiku! — miłośnie i z prośbą szeptała.
Więc mówił dalej:
— Na początku była ciemność, lecz powstał Ormuzd i, geniuszowi Mitrze słońce na sklepione niebo wprowadzić rozkazawszy, stworzył światłość; naprzeciw zaś Ormuzda podniósł się Aryman, rozproszone ciemności zgromadził i światłości stworzonej przez Ormuzda wypowiedział wojnę. Aryman jest duchem złym a hufce jego składają się z Dewów, duchów zawiści, chciwości, zemsty i krzywdy. Wojskiem dobrego i jasnego Ormuzda dowodzą geniusze Amszaspanty, którzy dają blask słońcu, czystość wodzie, cień lasom, a sercom ludzkim dobroć i sprawiedliwość. Aryman stworzył śmierć i Ormuzd zwyciężyć jej nie mógł, lecz posłał geniuszów Jazadów, aby dusze, z ciał umarłych wyszłe odbierali Dewom i wiedli je na sąd Amszaspanty Bachmana, który im wstęp do Ormuzdowego raju otwiera, lub, gdy za życia Arymanowi służąc, obciążyli się winami, w królestwo Arymanowe ich strąca. Aryman w śmiertelniku każdym umieścił Dewa, aby w nim żądze rozkoszy i złota wzniecał i myśli zemsty, nienawiści, krzywdy obudzał. Ormuzd wnet każdej duszy przydał geniusza-stróża, który Ferwaszem zwie się i przemawia do niej głosami dobroci i sprawiedliwości. Kto słucha Dewa, ten jest żołnierzem, do hufców Arymanowych najętym za rozkosz i złoto; lecz kto posłusznym okazuje się Ferwaszowi, ten sługą Ormuzda zostaje. Każdy z nas ma w sobie Dewa i Ferwasza i w każdym dwa te duchy, ciemności i światła, toczą z sobą walkę. Wszystko zresztą na ziemi jest dotąd w stanie walki; geniusze powstają przeciw Dewom, ludzie dobrzy przeciw złym, zwierzęta drapieżne przeciw łagodnym, zima przeciw wiośnie, śmierć przeciw życiu. I długo jeszcze słudzy Ormuzda padać pod ciosami Arymanowych hufców a Dewy i niewolnicy ich tryumfować będą, aż przyjdzie czas...
Tu znowu przerwał mowę, natchnieniem rozpłomienioną twarz ku słuchaczce swej pochylił, łagodnie pytając:
— Czy słuchasz mię, Melisso? czy rozumiesz?
Lecz odpowiedzi usłyszeć nie potrzebował, bo wyczytał ją w oczach kochanki, z namiętną ciekawością w niego utkwionych, i w zachwyconym uśmiechu, który rozchylał jej usta. Więc na niebo, coraz gorętszymi blaskami okrywające się, ukazał i mowę swoją kończył:
— Lecz przyjdzie czas, w którym walka dwu pierwiastków trzymających rządy nad ziemią ustanie, bo pierwiastek dobry i jasny zwycięży. Ziemia od krańca do krańca zadrży, gdy ogniem wybuchną góry a strumienie popłyną roztopioną miedzią. Ormuzd z hufcami swoich Amszaspantów, Jazadów i Ferwaszów zasiądzie na wysokościach, aby sądzić Arymana i sługi jego; Aryman, pokonany i przelękły, obliczem przed nim padnie, o zlitowanie błagając, a dobry i jasny Ormuzd, pokonanemu wrogowi i wszystkim zastępom, które mu posłuszne były, przebaczy. Wtedy, po Czynewadzie, złotym moście, pomiędzy niebem a ziemią zawieszonym, wstępować zaczną wszyscy śmiertelni, których ziemia od początku swego widziała: dobrzy i źli, niewinni i obarczeni zbrodniami, ci, którzy oblewali się łzami i ci, którzy kąpali się w rozkoszach. Dobry Ormuzd wszystkim przebaczy i dla wszystkich w nieskończoną wieczność popłyną niezmącone czasy niewinności, pokoju i szczęścia.
Skończył, a potem dodał tylko:
— Tej ja wiary wyznawcą jestem. Ormuzda sługą postanowiłem być. Osądź, czy mogłem słuchać modlitwy twej do Cybeli — i milczeć?
Nie odpowiedziała nic; patrzała jeszcze na ten punkt przestrzeni, gdzie przed chwilą ukazywał on jej, pomiędzy niebem a ziemią zawieszony, oczom śmiertelnych niewidzialny, most łaski i powszechnego zbawienia. Jakieś szerokie, rozległe przestworza otwarły się przed jej wzrokiem, ujrzała jakąś długą, daleką jak wieczność drogę; serce jej mężniało i uczuwało nadzieję dziwnie słodką, tak wielką, że wszystkie dotąd zaznane dziewczęce nadzieje zbladły jak drobne lampy przed słońcem.
Słońce też już za kasztanowemi wzgórzami wschodziło, a ukośne jego promienie snopami kładły się po wzgórzach i równinie, złotem malując cieniste spody lasu i ogniem przepajając liczne barwy kwiatów. Na kwiatach, trawach, drzewach, deszczem dyamentów zaświeciła rosa; ptaki obudziły się i wielkim chórem zaśpiewały w ogrodach i sadach; na dalekich łąkach zamajaczyły różnobarwne trzody; łagodne wiatry powiały delikatnym liściem drzew oliwnych. Kamiennie przed godziną śpiąca równina zakipiała blaskami, barwami, dźwiękami i zmieszaną wonią tysiącznych roślin, która jak z olbrzymiej kadzielnicy z niej wybuchnęła i rozlała się w powietrzu, pod same, zda się, roziskrzone szafiry nieba.
Diloram wstał i, rękę Melissy w dłoni swej ściskając, wymówił:
— Módlmy się!
Potem głośno mówić zaczął modlitwę, którą wyznawcy Ormuzda zwykli byli witać wschód słońca:
— »Modlę się całem, pełnem sercem, czystością myśli, czystością słowa, czystością czynów. Oddaję się wszystek dobrej myśli, dobremu słowu, dobrym czynom. Wyrzekam się wszelkiego złego. Oddaję się w opiekę Amszaspantom, chwalić ich myślą, słowem i czynem przyrzekam. Niechaj ciało i dusza moja poświęcone będą duchowi dobra i światłości. Wołam go pełnością i czystością serca.
«Zbawienie Ormuzda sprawiedliwemu, który czystym jest. Chcę się trzymać świętego prawa Ormuzda, który walczy z Arymanem. Lecz o, Ormuzdzie, jeżeli człowiek rozgniewa cię myślą, mową albo uczynkiem, a upokorzony woła ku tobie, abyś mu był przyjaznym, uczyń to ty święty, ty wielki, ty najdoskonalszy, jako ja przyjacielem będę człowiekowi, który mię obrazi, a o przebaczenie do mnie zawoła!«
Melissa głośno powtarzała za nim słowa modlitwy, a gdy skończyli, spojrzenia ich utonęły w sobie z wyrazem nie tylko już tej miłości, która uściśnień i pocałunków pożąda, ale i tej, która z porozumienia i zgody umysłów, ciepłym strumieniem przyjaźni i zaufania wypływa.
Tym razem jednak Diloram pierwszy spostrzegł na widnokręgu coś, co go od rozmowy z kochanką oderwało.
— Patrz, Melisso — dalekie winnice i łąki ukazując, rzekł — jeżeli wzrok mię nie myli, to ojciec mój z Kelanei wraca...
— A tak! — zawołała dziewczyna — rozpoznaję nawet Mosza, na którym jedzie Pytyon, starego, dobrego Mosza, a za nim pięknego, młodego wielbląda, niedawno przez Wamika wybranego z trzody... Otóż i słudzy Pytyona za nim jadący...
Istotnie, z za dalekich winnic stopniowo się wynurzając, objuczone wysoko piętrzącymi się ciężarami, wielblądy długim sznurem rozciągały się na łąkach, śród których rozpoznać było można w oddaleniu największem stada pasących się koni, bliżej zaś ogromne trzody krów i baranów. Zresztą w wielkim Pytyonowym domu, ruch także budzić się zaczął, z okien powiały purpurowe i śnieżne zasłony, po schodach i tarasach przebiegali niewolnicy, na głowach niosący kosze, misy, dzbany, pełne owoców, mięsiw i wina. Znać już i stamtąd dostrzeżono wracającego z podróży pana domu i na przyjęcie go spieszne przygotowania czyniono. Kiedy Diloram i Melissa, ze wzgórza zbiegłszy i szybko przebywszy śliwowe i oliwne sady, przed domem stanęli, u stóp schodów znaleźli już na powitanie małżonka wybiegłą Gorgę i w pobliżu jej stojących trzech synów Pytyona; przez gońca bowiem przysłanego z drogi wezwani, Bubares z tmolosowej kopalni, a Fredegund z Sardes, wczoraj przybyli. Ta chęć zgromadzenia dokoła siebie całej rodziny, którą przez swe poselstwa objawił był Pytyon, zapowiadała sprawę ważną i niezwykłą, to też wszyscy spoglądali w stronę powolnie kroczących wielblądów z takiem natężeniem wzroku, że nadejścia Dilorama i Melissy nie spostrzegł nikt. Dziewczyna stanęła w pobliżu kobiety, nad której chudą, pomarszczoną twarzą wznosił się wysoki zawój żółty, a której suknię z kwiecistej, perskiej materyi, od szyi do stóp okrywał biały fartuch. Diloram wmieszał się pomiędzy braci, a dalej nieco, pod ciemnemi ścianami domu i pośród zdobiących je kolumn, gromady niewolników, różnemi barwami ciał objawiające pochodzenie z różnych stron i rodów, stały w postawach pełnych pokory i trwogi, takiej, że u wielu pobladły usta, oczy innych nabrały wyrazu nieprzytomności, a inni jeszcze, w przedwczesnym pokłonie do samej ziemi pochylili głowy. Synowie Pytyona przed ojcem trwogi nie czuli, niemniej i nimi władał w tej chwili niepokój. Silny Bubares czerwoną czapkę wciąż po kruczych i krętych włosach przesuwał; ogromny Toraks w niecierpliwości łamał żylaste, ogorzałe ręce, wysoki lecz giętki Fredegund, drżącą nieco ręką głaskał rudą brodę. Co znaczyło to nagłe wezwanie ich tutaj? Czy Pytyon w swej podróży nowe źródła zysków wynalazł i pragnie o nich z doświadczonymi już synami pomówić? Czy też może — strzeż i broń od tego, Cybelo! — o własnych jakich stratach i zawiedzionych rachubach dowiedzieć się mają? Jedna tylko Gorgo w tej chwili nie lękała się niczego i nie niepokoiła się niczem; chude, spracowane ręce na białym fartuchu splótłszy, wyglądała małżonka z uśmiechem, który wyraz nieopisanej słodyczy rzucił na zestarzałe jej lica i w czarnych, zmęczonych, głęboko zapadłych oczach zapalił łagodny ogień. Lecz trwoga i niepokój innych nadaremnemi się okazały. Już w dźwięku głosu, którym Pytyon z daleka zawołał: »witajcie!« zabrzmiała niezwykła wesołość, a gdy nakoniec oczekujący dostrzedz mogli z blizka jego siwobrode, okrągłe, rumiane oblicze, ujrzeli na niem rozlaną radość taką, że aż tryskała mu ona z każdej zmarszczki policzków i czoła, nad którem iskrzyła się w słońcu wzorzysta tyara. W czasie, gdy wielblądy w dalszym szeregu nadchodzące, nie wyłączając tego, na którym jechał syn Pytyonowy, Wamik, trudnem i usilnem pociąganiem rzemieni, u głów ich przywiązanych, do przyklęknięcia zmuszano, stary Mosz, dobrowolnie zgiął swe kościste, niezgrabne kolana i wydał przytem dźwięk wpół radośny, a wpół żałośny, zdający się do zgromadzonych mówić: »witam was! o, jakże jestem zmęczony!« Z grzbietu tego doświadczonego i pieszczonego zwierzęcia, Pytyon, przez synów wspomagany, ale z rześkimi ruchy zsunął się na ziemię i naprzód tkliwie pogłaskał dobrego Mosza, potem dotknięciem dłoni do głów i policzków powitał chylących się przed nim kornie członków swej rodziny, aż nakoniec, jakby ani chwili dłużej powściągnąć nie mógł wezbranej radości, wykrzyknął:
— Bogom niech będzie chwała! Pan świata, wielki, potężny Kserkses już na czele wojska swego w krainę naszą wstąpił! Już pomyślnie przeprawił się przez Halys, przebył Frygię i dwa dni drogi oddzielają go tylko od Sardes. Za dwa dni to słońce ziemskie zaświeci nad naszą równiną, a my na żywe oczy ujrzymy oblicze mocarza! Chwała bogom! radość nam! biada tym, którzy gniew jego na siebie ściągnęli!
Dla Bubaresa, Toraksa i Fredegunda wiadomość ta była zawodem, bo w niezmiernej radości, którą z twarzy ojca wyczytali, spodziewali się oznajmienia o osobistych a jakichś niesłychanych korzyściach, albo nadziejach korzyści. Jednak ze czcią głęboką pochylili głowy i kornie wymówili:
— Chwała niech będzie bogom, a wielkiemu Kserksesowi szczęście i długie życie!
Ale Gorgo, dla usłyszanej nowiny zupełnie obojętna, nieco gderliwym i żałośnym głosem mówiła:
— Czy długo jeszcze, Pytyonie, przed progiem swego domu zabawiać się będziesz sprawami do ciebie nienależącemi? Pora już przecie, abyś po dalekiej drodze posilił się i spoczął..
Nie do posiłku przecież, ani do spoczynku Pytyon czuł ochotę. Wnętrzem jego targały radośne jakieś myśli i wielkie zamiary. Chwilę w milczeniu głaskał siwą brodę, aż do synów, z którymi połączył się teraz i Wamik, rzekł:
— Chodźcie za mną wszyscy, a śpiesznie!
I tak szybko, gibko, jakby mu połowa lat ubyła, dążył do wejścia domu. Tu, w progu, nizkimi ukłony powitały go żony Toraksa i Bubaresa, młode i piękne kobiety, z których pierwsza, skromna i cicha, u piersi trzymała niemowlę, a druga świeciła cała od wesołych uśmiechów i bogatych ozdób stroju.
Na synową i małego wnuka nie zwróciwszy żadnej uwagi, a z niezwykłą popędliwością odprawiwszy żonę, która go w gderliwy sposób do spoczynku i jadła zachęcała, Pytyon wspaniały przedsionek przebył i wnet u progu pierwszej komnaty twarzą obrócił się ku synom. Stali przed nim wszyscy, w postawach oczekujących i objawiających chętną gotowość do spełnienia wszelkich jego rozkazów. Bubares i Toraks mieli wzrosty i bary olbrzymów, twarze surowe, ręce zgrubiałe, a grube ich tuniki i ciężkie sandały, zdradzały oszczędność, którą się rządzili, zarówno jak naturę górniczych i rolniczych zajęć, którym poświęcali swe dnie i myśli. Fredegund i Wamik, biegli handlarze, mniej przez cielesne prace hartowani, szczuplejsze mieli postawy, bogatsze stroje i bledszą śniadość na rękach i licach. Bystry spryt świecił w ich oczach, w wysokich, szczupłych ciałach czuć było gibkość, do skoków sprężystych, zarówno jak do podstępnych zaczajań się sposobną. Wysmukły Diloram, z delikatnymi członkami i marzycielskiem wejrzeniem aksamitnych źrenic, miał pośród swych braci pozór niedorosłego pacholęcia, albo za męża przebranej niewiasty.
Milcząc i siwą brodę dłonią głaszcząc, Pytyon czas jakiś bystry wzrok w twarzy każdego z synów zatapiał, jak gdyby zdolności ich w umyśle swoim rozważał. Potem rzekł:
— Jeden z was, spełnić dziś ma zlecenie moje, do którego wszystkie siły rozumu swego, jak cięciwę łuku natężyć musi.
Na kształt kłosów przez wiatr pochylonych, skłoniły się nizko głowy czterech starszych i wszyscy czterej jednogłośnie odpowiedzieli:
— Sługami i niewolnikami twoimi jesteśmy. Rozkazuj!
Diloram tylko, niedbale o piedestał wykutego ze złota młodzieńca wsparty, nie pochylił głowy i milczał. To też, gdy wzrok Pytyona szybko przesunął się po nim, promienistą jego radość przyćmił cień żalu, czy gniewu; na Bubaresa i Toraksa patrzał dłużej, lecz najdłużej na Fredegunda i Wamika.
— Fredegund czy Wamik? — z zamyśleniem wymówił.
— Wamik! tak, Wamikowi to arcyważne zadanie powierzę!
Skinąwszy na Wamika, aby szedł za nim, szybko w głąb domu pobiegł; inni bracia oddalili się, obojętnie z sobą rozmawiając. Najświadomszy spraw szerokiego świata, Fredegund, opowiadał innym, że od wielu już dni w Sardes wiedziano, jako Kserkses — niech pochwalonem i błogosławionem będzie imię jego! — wojnę przeciwko Grecyi postanowił, jako różne o tem były zdania doradzców i dowódzców jego, lecz jako on, sławie ojca swego, Daryusza, co najprędzej sprostać pragnąc, a przeciw Ateńczykom najsroższą nienawiścią płonąc, z wojskiem, jakiego nikt przedtem nie widział, ku Europie dążył. Artabana, stryja swego, który mu toczenie tej wojny odradzał, na śmierć był skazał, a choć potem go ułaskawił, jednak został największym przyjacielem Mardoniusza, który mu właśnie myśl jej poddał i najżarliwiej go do niej zagrzewał. Zaciekawieni Bubares i Toraks dopytywali się u światowszego brata o różne szczegóły Kserksesowych wojsk i zamiarów, i nikt nie spostrzegł jak przy opowiadaniu o srogim gniewie króla przeciw Ateńczykom Diloram pobladł i, spiesznymi kroki oddaliwszy się od braci, przede drzwi domu wybiegł. Tam wzrokiem szukał kogoś, aż w oddali ujrzał Melissę, prowadzącą ku Paktolowi wielbląda Mosza i co chwilę podającą mu w drobnej dłoni pęki zerwanych traw i gałęzi. Niezgrabne, ale łagodne jak dziecko, zwierzę, postępowało za nią i od czasu do czasu, paszczą swą małej jej głowy i obnażonych ramion dotykało. Tymczasem w najodleglejszej komnacie domu Pytyon rozmawiał z Wamikiem. Z twarzą ku twarzy syna przybliżoną, z żywymi gestami rąk i głosem aż prawie zanoszącym się od nadziei i żądzy, które go trawiły, mówił:
— Weź pięć, dziesięć, piętnaście wielblądów, naładuj je kiesami złota, najwspanialszymi z kobierców, najcenniejszymi z dzbanów, które się w skarbcu naszym znajdują, nadewszystko zgromadź cały swój spryt, wszystką swoją przebiegłość, pokorę, wymowę, i staraj się zbliżyć do królewskiego orszaku tak, aby cię zobaczyli tylko ludzie przyjaznego wzroku i chęci dla mego zamiaru pomyślnych. Oblicza swego, tak jak i bogactw, które przywieziesz, strzeż się ukazywać głupcom, a do mądrych zbliżaj się z przenikliwością jastrzębia i przebiegłością lisa...
Wamik, nietylko przez uszy, ale przez oczy, usta i oddech, zdawał się wchłaniać w siebie słowa ojcowskie. Pytyon mówił dalej:
— A Artabana, stryja wielkiego króla, strzeż się i niech on nawet cienia twojego nie dostrzeże. Wiem od przyjaciół z Suzy, że mąż ten za skrupulatnego sługę Ormuzda siebie ogłasza, słabych broni, potężnym się sprzeciwia i pieniędzmi gardzi... Wybaczcie mi, bogowie, że osobie tak dostojnej i mocarzowi tak blizkiej, przyganiam! — lecz głupi jest Artaban!... Dlatego też najbardziej strzeż się go, bo lepiej jest człowiekowi, gdy na drodze swojej spotyka tygrysa — niż głupca!...
Z cichem, ale głębokiem szyderstwem śmiał się z królewskiego stryja, a potem znowu syna nauczał.
— Mardoniusza natomiast szukaj, co, najlepiej myśl pana odgadłszy, wojnę z Grekami doradzał i mądrością zdobył sobie jego łaskę. Mądry jest Mardoniusz! pierwszy w wojsku dowódzca, bogaty, lecz bogactw nigdy niesyty! Mądry! do jego ucha zbliż się. Nie w złocie już samem, ale w kupowanych za nie drogo dziełach sztuki greckiej, kocha się znowu brat królewski, Mazistas. Mniej go za to pochwalam niż Mardoniusza, lecz i przyganiać nie mogę, bo błogo jest czasem człowiekowi dziełami ludzkiego geniuszu zachwycać oczy i umysł. Dlatego mieć będziesz dwa dzbany greckie cudnej roboty i egipski pierścień z pięknie rzeźbionym rubinem, który niedawno za wielką cenę od Jończyka w Abydos nabyłem. Mardoniusza król kocha najwięcej, ale z Mazistasem obchodzi się przyjaźnie, bo...
Tu Pytyon do cichego szeptu zniżył głos, błysk filuterności przebiegł mu w oczach.
— Bo... żona Mazistasa największemu z mocarzy w oko wpadła... a z bratem swoim, jak z niewolnikiem, postąpić nie mogąc, Kserkses pobłażliwość jego sobie zjednywa... Znajduje się tam jeszcze drugi brat królewski, a imię mu Histaspes; ten jest podobno surowy, i w wojenne cnoty swoje ufny, niemniej podobać mu się może korne uderzenie czołem i dań jego waleczności, w postaci bogato osiodłanego wierzchowca złożona... Ci są trzej, którzy wszystko mogą... Błagaj ich, aby, gdy Kserkses nadjeżdżać tu będzie, a ja twarzą do stóp jego upadnę, prośbę moją poparli przyjazną namową i życzliwemi słowy! Powiedziałem.
Wamik wyprostował się i zaiskrzone wejrzenie rzucił przez wązkie okno na niebo.
— Słońce podniosło się już wysoko — rzekł — pośpieszać muszę!
— Dwa dni drogi tylko dzielą Kserksesa od Sardes — niespokojnie zaczął Pytyon — nie później jak przed wschodem jutrzejszego słońca spotkać musisz orszak królewski, a nim drugi raz wejdzie ono na niebo, tu powrócisz!
Wamik odpowiedział:
— W pokoju ciało swe, ojcze, pokrzepiaj spoczynkiem i jadłem. Ten z synów twoich, którego powiernikiem swym i nieodstępnym towarzyszem uczyniłeś, dla spełnienia twej woli będzie miał wzrok jastrzębia, chód lisa i szybkość jaskółki!
Miał już odejść, ale zatrzymał go jeszcze Pytyon.
— Nadewszystko nie zapominaj — rzekł — że brzmienie głosu człowieka mdłem jest, a prośba jego obmierzłą, jeżeli nie towarzyszy im dźwięk złota. Pamiętaj też o niezmiernej chwale i rozkoszy, któremi zamiar mój, gdy spełnionym będzie, cały nasz ród obdarzy i niech cię myśl o nich zagrzewa!
Po śniadem, od wczesnych namysłów i rachub nieco zwiędłem, a czerwoną czapką do połowy okrytem czole Wamika kilka razy czule przesunął dłonią i, za odchodzącym jeszcze patrząc, z głęboką radością wyrzekł:
— Ozdobą i podporą domu mojego jest ten, i niech wraz z mojem błogosławieństwem zleją się na niego wszystkie łaski bogów!
Gdy, opuściwszy ustronną komnatę, Pytyon zmierzał do tej, w której zastawiono mu posiłek, w przedsionku ujrzał żonę swoją, Gorgę, pogrążoną w biadaniach i troskach. Spostrzegłszy go, załamała ręce i z głośnem wyrzekaniem go spotkała:
— Znowu więc z domu nieszczęsnego Wamika wygnałeś! Zaledwie po długiem niewidzeniu ujrzały go oczy moje, już wypadł ku łąkom, ludzi zwołał, wielblądy juczyć i konie siodłać rozkazał! A wszystko z takim pośpiechem, jakby się gdziekolwiek twoje składy z towarami, albo zbożowe spichrze paliły. Niech wszystko spłonie raczej, niżbym miała syna przez okrucieństwo twoje utracić! Tak zmęczony, paść gdzie może śród drogi martwy, jak koń mający właściciela o twardem sercu! Zaledwie czarą wina pokrzepić go zdołałam, wyrwał się z rąk moich jak niewolnik, którego biczem gnają! Czy ci na posyłki niewolników niedostaje? Czy zdrowie Gorgi tyle u ciebie waży, ile liść zeschły, lub garść lichego śmiecia?
Mowy tej Pytyon słuchał z pobłażliwym i żartobliwym uśmiechem, ale gdy Gorgo o zdrowiu wspomniała, ujął jej chudą, spracowaną rękę i przyjaźnie przekonywać ją zaczął, iż młodemu i silnemu Wamikowi niebezpieczeństwo żadne nie grozi. Pamiętał dobrze, co lekarz Chileas powiadał, że Gorgo ma chore serce i że wszelkie smutki i troski o groźne omdlenia ją przyprawiać i życie jej skrócić mogą. A przecież — Pytyon nie zapomniał o tem nigdy, że siły tej niewiasty i spokojne bicie jej serca nadwerężonemi zostały wtedy, gdy przez długie lata, na wzór skrzętnej pszczoły, domem jego i gromadzonemi w nim bogactwami zarządzała, synów mu rodziła i nad ich wzrostem, snem, pożywieniem, jak wiecznie pilna i trwożna kokosz czuwała, więc przyjaźnie i łagodnie troskę jej uspokajał: cóż, kiedy Gorgo wiecznie o coś troszczyć się i trwożyć musiała! Teraz zobaczyła kilkunastu niewolników, niosących ku oddalonej części domu wielkie jakieś, z wielbląda zdjęte, brzemię. Czem był przedmiot starannie w grube zasłony upowity rozpoznać nie mogła, widziała tylko, że jest ogromnym i że posiada kształt, prawie bajecznie wielkiego krzesła. Znowu klasnęła w dłonie i zawołała:
— Czemże jest znowu to, co najolbrzymsi z naszych Traków, zaledwie udźwignąć mogą? Czy królem masz zostać, żeś tron dla siebie sporządzić kazał? A może też króla gościć u siebie zamierzasz? Mało jeszcze, zaprawdę, stołków napełnia dom nasz i skarbiec, abyś na jeden więcej sporą zapewne garść staterów, albo i min mamie wydawał! Wolałabym już, abyś za te pieniądze przywiózł piękne krosna dla Melissy i Labdy: chętniejby może te wietrznice oddawały się tkaniu.
Pytyon tak się zapatrzył na niesiony przez niewolników przedmiot, że na gderliwą mowę żony prawie nie zważał i wielką błogość miał przytem w oczach. Kilka słów Gorgi uderzyły jednak o słuch jego, bo z cichym, pełnym uszczęśliwienia śmiechem, odpowiedział:
— Królem nie stanę się, to niezawodnie; ale czy króla gościć u siebie nie będę? — wiedzą o tem tylko bogowie.
— Ja zaś wiem — odparła niezadowolona Gorgo, że dzisiejszego poranku wiele wina ubyć musiało w jukach wielblądzich, bo prawisz tak, jakbyś się darami Sabazyoza hojnie uczęstował!
Zaśmiał się Pytyon.
— Zapominasz, niewiasto — rzekł — gadaniem swojem tak długo mię zabawiając, żem podróżą strudzony i głodny...
Teraz Gorgo popadła w zgryzotę, że istotnie zbyt długo gadaniem swem zabawiła męża i, obu dłońmi za żółty zawój się chwytając, nad własną nieroztropnością biadając, wiodła go do zastawionego jadłem i napojami stołu. Bogaci Lidyjczycy, na wzór Greków, od których też wiele innych obyczajów przejmowali, wzajem im swoich kunsztów użyczając, do jedzenia zasiadali na miękkich, ozdobnych, często drogocennych łożach. Kiedy więc Pytyon na łożu z cedrowego drzewa, w kość słoniową zdobnem i kwiecistymi kobiercami usłanym, członki swe wyciągnął, Bubaresowa żona, świetna i wystrojona Labda, stanęła przed nim i spojrzeniami, haftami, kolcami błyskając, podała mu w srebrnem naczyniu wodę, w której miał ręce zanurzyć. Uczynił to, a potem od skromnej, nieśmiałej, na stronie stojącej Anteli wziął wyciągające ku niemu ręce niemowlę i, ucałowawszy je, pieszczotliwie przemawiać doń zaczął. Wtedy znowu uczucie niezmiernej radości zajaśniało mu w oczach i na czole, po otaczających spojrzał i, na wnuka wskazując, rzekł:
— Zaprawdę mówię wam, że ten, kiedy na męża wyrośnie, z chlubą rówieśnikom opowiadać będzie, jak w domu dziadka jego, Pytyona, wielki Kserkses gościnne dary przyjmował!





III.

Kiedy Wamik z tajemniczej podróży swej powrócił, a Pytyon po krótkiej z nim rozmowie oznajmił członkom swojej rodziny, że ciągnący na wojnę z Grekami Kserkses, wraz z orszakiem i pułkiem nieodstępnej swej straży, w domu jego gościć będzie, Gorgo popadła zrazu w gniew i rozpacz. Dziwna to była niewiasta. Gdy z rękoma na białym fartuchu splecionemi, wysmukła i chuda, stała w spokoju, żadnym smutkiem ani kłopotem niedotknięta, rysy jej, pomimo chudości i uwiędnienia, delikatne i piękne, posiadały wyraz czarującej i niewymownej słodyczy, z cichem, do twarzy tej jakby przyrosłem cierpieniem złączonej. Szczególniej czarne jej oczy, pod pomarszczonem czołem i żółtym turbanem zapadłe, w głębi swej widzieć dawały całe morze słodyczy i cierpienia. Niewiele ją znający ze zdumieniem zapytywali siebie: nad czem cierpieć mogła żona bogacza, będącego także, jak powszechnie było wiadomem, przywiązanym i wiernym małżonkiem? Ale ci, którzy ją od wiosennych dni życia jej znali, wiedzieli o tem z jak niestrudzoną i namiętną gorliwością dopomagała ona Pytyonowi w zbieraniu bogactw, ile trudów ciężkich, nocy bezsennych, zachodów i trosk nużących kosztowało ją to zacięte, bezustanne dążenie ku najwyższemu celowi pragnień i uwielbienia jej męża. Wiecznie czujna i ruchliwa, z otwartem na wszystko okiem, z wytężonym słuchem i rękoma niegardzącemi żadną robotą, ba, owszem, bądź z potrzeby, bądź dla przykładu z zapałem imającemi się każdej, była ona uosobieniem tej zapobiegliwości pilnej, niezmordowanej, która najdrobniejszego pyłku bogactwa żarliwie od zmarnowania się strzeże i po najdrobniejszy gotową jest biedz dopóty, dopóki z sił obrana, pośród drogi nie upadnie. Jednak nie zdawało się wcale, aby Gorgo sama przez się ubóstwiała bogactwa i pożądała dostarczanych przez nie rozkoszy. Kiedy Pytyon w wielkich miastach z dostojnikami państwa, dumny swojem znaczeniem, do biesiadnych stołów zasiadał, a na rynkach z nieskończoną lubością widział ciekawie na niego zwracające się oczy i kornie przed nim chylące się głowy tłumów, ona, pokorna, prawie nikomu nieznana i szerokiego świata nieznająca, jego tylko po powrocie z każdej podróży śpiesznie i chciwie o wszystkie jej szczegóły zapytywała i namiętnie, prawie dziecinnie jego tryumfem i powodzeniem każdem się cieszyła. Kiedy on wśród pożytków dostarczanych przez bogactwo, oprócz uczucia siły i władzy, widział jeszcze zadowolenie zmysłów, a na miękko usłanem łożu wyciągnięty z rozkoszą przybliżał do ust wykwintne jadło i wybornem winem napełnioną czarę — ona, w wiecznej gorączce drobiazgowych, nigdy nieustających zachodów, na najtwardszych stołkach przysiadała tylko jak ptak na gałęzi, jadła tyle co ptak i jak on piła najchętniej czystą, źródlaną wodę. Pytyon kochał się także w stroju kosztownym, którego blaski i barwy oczy ludzkie na niego zwracały i podziwienie lub zazdrość budziły. Gorgo drogocennych naszyjników, naramienników, kolców, których przecież całe skrzynie posiadała, nie nosiła nigdy; żółte w perskie wzory tkane turbany po lat wiele głowę jej osłaniały, a na białych fartuchach, z kosztownych wprawdzie materyi sporządzonych, często spostrzedz można było pył i plamy, ze skarbca, spichrzów, z kuchen, z szop i namiotów, przez tłumy niewolników zamieszkiwanych, wyniesione. W skarbcu strzegła całości mnóstwa napełniających go przedmiotów, ze spichrzów wydzielała codzienną żywność dla mnóstwa zwierząt i ludzi, w kuchniach doglądała porządku i oszczędności, do szop i namiotów nakoniec wnosiła baczność więziennego stróża i srogość dozorcy robót. Nietylko baczną i surową, ale często nawet srogą dla niewolników i niewolnic swoich bywała; z łatwością jednak spostrzedz było można, że srogość ta nie pochodziła u niej z przyrodzonej twardości serca, albo okrutnych instynktów, lecz z trwogi o uronienie najmniejszego pyłku bogactwa i z żądzy powiększenia go choćby o pyłek.
Na pozór więc połączenie srogości i słodyczy, chciwości mienia i zupełnej dla owoców jego obojętności, doskonałego zadowolenia ze swego losu i wyrytego na twarzy cierpienia czyniło z tej kobiety trudną do zrozumienia zagadkę; ale Pytyon dumny był cnotami żony, które za owoc swych nauk uznawał, wiedział ile pożytków zawdzięcza jej mrówczym staraniom, a poważanie dla niej łączyło się w nim z żywym jeszcze odblaskiem tych uczuć, które go niegdyś do zaślubienia świeżo rozkwitłej, czarnookiej dziewicy skłoniły. Gorgo wiedziała dobrze o tych uczuciach męża; synowie byli dla niej źródłem radości i koroną dumy: nazywała więc siebie szczęśliwą. Jednak pomimo to dziwnie przedwcześnie postarzała i uwiędła; umysł jej stał się niespokojnym i wiecznie stroskanym, a serce chorem. Możnaby rzec, że na twarz jej to złoto, nad którem stróżowała tak czujnie i które tak pilnie zbierała, rzuciło swój żółty odblask; że usta jej od nieustannego napominania domowników zbielały i zwiędły; że skargi i jęki niewolnic, które karcić rozkazywała, wyrazem cierpienia odbiły się w jej oczach. Od czasu szczególniej, gdy najmłodszy i najulubieńszy z synów jej, Diloram, zniknął był z domu tak, że go przez dwa lata za zginionego poczytywano, Gorgo chorzeć zaczęła i dawnych sił swych odzyskać już nie mogła. Bogatą była i szczęśliwą, jednak zmęczoną, chorą i, jak liść od wichrów, miotaną niepokojem. Joński lekarz Chileas, ilekroć widział Pytyona, szeptał mu zawsze przestrogę, aby Gorgo zgryzot, ani silnych poruszeń duszy nie doświadczała, bo gdy on dłoń na jej sercu trzymał, uczuł tam strunę, mogącą przy lada targnięciu pęknąć wraz z życiem. Pytyon więc usiłował uciszać wieczne niepokoje żony i smutków lub trosk jej oszczędzać; teraz przecież uczynić tego nie mógł. Teraz widział przed sobą takie szczęście, taką rozkosz, taką nieśmiertelną chwałę, że zdobyć je musiał i wymagał, aby Gorgo pomocną mu w tem była. Ale wymagania tego w sposób wyraźny, a tem mniej twardy, objawiać nie potrzebował; kobieta zrazu wyrzekaniem i prawie rozpaczą wybuchnęła nad marnotrawstwem męża i ogromnemi stratami, które mu te królewskie odwiedziny sprawić będą musiały, z żałosnem zawodzeniem biadała, samej zaś sobie nieumiejętność postępowania w wypadkach takich i ogarniający ją strach, gorzko, a głośno wyrzucała.
— Co mi tam znaczy ten twój ubóstwiany Kserkses! — wołała — nie znam go, zatem i kochać nie mogę. To tylko wiem, że straszna tłuszcza ludzi do domu mi wejdzie, wszystko, co jest w nim, pożre, wypije, zniszczy, a potem jeszcze wydrwi Pytyona za to, że znaczną część swego majątku wydał na ucztę dla pana, który o niego dbać będzie tyle, ile o zgniłą brzoskwinię. I jakichże to jeszcze ludzi zobaczyć mi tu i ugaszczać przyjdzie! Sam król, królewscy bracia i krewni, dworacy! O, ratujcie mię, bogowie, bo zginę ze strachu i wstydu! Już teraz głowa o mało mi z szyi nie spada, na myśl, jak ja przed mężami tymi stanę, co do nich mówić będę!
— Nie takiej jak ja żony trzeba ci było Pytyonie! Królewny ci trzeba było, aby wielkość i chwałę twego domu dostojnie zachować umiała! Jam prosta, głupia, kamieniem ci leżę przed stopą, worem marnego piasku na plecach! Bodajbym lepiej nie rodziła się była, lub rychło umarła!
Takiem gderaniem i zawodzeniem dom napełniając, zwoływała przecież i do ogrodu wiodła gromadę niewolnic, które gałęzie i liście ziół świętych: mirtu i koniczyny, dla usłania niemi drogi przed nadjeżdżającym ścinać miały, ze składu wonności wybierała najwyborniejsze i własnemi rękoma wsypywała je do najpiękniejszych kadzielnic, potem, do innej części domu przebiegając, dobywała ze skarbca najpyszniejsze łoża, kobierce, misy, dzbany, puhary, aż nakoniec, przygotowania, które czyniła, zachwyciły ją samą, a radość i duma, na twarzy Pytyona rozlane, przejęły ją także radością i dumą. To, co pełnić zaczynała ze zgryzotą i głośną troską, pełniła już dalej z zapałem i pragnieniem uczynienia wszystkiego jaknajlepiej. Czuła się dumną i uszczęśliwioną, a zarazem zmęczoną i tak niespokojną, że zdawało się, iż ten niepokój wypełnia ją od wierzchu czaszki do samych kończyn stóp.
Zresztą, nie ona jedna tylko dnia tego kłopotała się i martwiła. Zawrotnym ruchem zakipiało wszystko, cokolwiek żyło w domu Pytyona. Pod dozorem Toraksa na wielkich łąkach zabijano ogromną ilość baranów, wołów, koźląt, jagniąt i wielblądziąt; gdzieindziej pod nożami oprawców padały liczne stada pawi, gołębi, oswojonych przepiórek i złotoskrzydłych bażantów, które z nad brzegów Fezu sprowadził był Pytyon, a Gorgo nad podziw pomyślnie rozmnażać umiała. Gdzieindziej z beczek do dzbanów i amfor lały się obficie strumienie najwyborniejszych, w różnych stronach świata zrodzonych win; tam ustawiano, lub rozwieszano wydobyte ze skarbca sprzęty i ozdoby, a ówdzie wito wieńce z najprzepyszniejszych kwiatów i przygotowywano wory złotego piasku, po którym koła wozów toczyć się i kopyta rumaków perskich stąpać miały. Były też w domu takie komnaty, w których zajmowano się strojami zarówno panów jak sług, mężów jak niewiast. Tu olśniewały wzrok rozwieszone po sprzętach i rozłożone po kobiercach wzorzyste, kwieciste, z najrzadszych jedwabiów tkane, złotem, srebrem i najwspanialszymi haftami zdobne suknie, wśród których tysiącem blasków jaśniały drogocenne kamienie pasów, naszyjników, naramienników, spięć, kolców. W tem miejscu królowała i przewodniczyła Labda. Ona to w rzeczach tych była mistrzynią smaku i znawstwa i, śród nich się znajdując, rozpływała się w rozkoszy. Gorzała też cała od barw i ogni przymierzanych materyi i klejnotów, a więcej jeszcze od nadziei ukazania się jutro królewskiemu dworowi w pełni piękności i bogactwa. Znudzona życiem, płynącem u boku surowego Bubaresa i gderliwej Gorgi, drżała od niecierpliwości zobaczenia tych perskich mężów, którzy byli głośnymi na świat cały miłośnikami niewiast i zbytku. Melissa dopomagała Labdzie, rozpromieniona także, wesoła, zdjęta ciekawością zobaczenia ludzi osobliwych i radością przyodziania się w ubiór piękny i bogaty. Po raz pierwszy w życiu włożyć na siebie miała wytkaną w Milecie materyę jedwabną i turkusy zmieszane z perłami; żwawo więc i ochotnie uwijała się pośród stosów nagromadzonych szat, głośno gwarząc z Labdą i niewolnicami, których przystrojenie powierzonem jej zostało, a które miały, z nią, Antelą i Labdą na czele, sypać przed stopy królewskiego orszaku kwiaty i złoto. Co chwilę stawała sama lub powierzone sobie niewolnice ustawiała przed stojącem u ściany metalowem zwierciadłem i przywoływała na naradę Labdę. Niewolnicom, z pośród najmłodszych i najpiękniejszych wybranym, rozwiązały się także języki; ochotnie z tej chwili swobody i uciechy korzystały. Gwar głosów niewieścich, ruch drobnych stóp, migotanie ciał białych lub śniadych, młodych i kształtnych, co chwilę wyłaniających się z szat przymierzanych i znowu się w nich kryjących, rozpuszczane i w różny sposób splatane włosy długie, jedwabiste, czarne, brunatne, rude, składane na nich i wciąż zmieniane wieńce z kwiatów i przepaski z drogich metali — napełniały komnatę, do której czasem, uszczęśliwiona, lecz od zmęczenia ciężko dysząca, wpadała Gorgo. Wnet też na rozbawione i rozgadane kobiety gderać zaczynała:
— Niech bogowie zlitują się nad nami! — załamując ręce, wołała — roboty pozostało tyle, a wyście nie skończyły z tymi marnymi strojami! Wstyd wam, Labdo i Melisso! Powinnybyście już od dawna przebywać w kuchniach i jadalniach, gdziem ja przed chwilą o mało z gniewu i przerażenia nie postradała życia, takie tam panuje niedbalstwo i lenistwo! Lecz wam się zdaje, że ci mężowie perscy dla was tylko mieć będą oczy i że wdziękami swymi w zdumienie ich wprawicie. Tymczasem postępujecie głupio, a wiedzcie o tem, że Hebrajczyków przysłowie mówi: piękność głupiej kobiety to złote ozdoby na głowie świni! Oto macie! Oto co powiedziała wam stara Gorgo!
Zgromiwszy jeszcze niewolnice za zbyt głośne rozmowy i oddawanie się pustej igraszce, odbiegła, zaś Labda wybuchnęła za nią nieprzyjaznym i pogardliwym śmiechem. Gardziła ona pracowitością i skromnością obyczajów świekry, a jej gderanie, ostremi słowy często przeplatane, za nieznośne prostactwo uważała. Do krosien i pawich lub bażancich stad przez Gorgę napędzana, za brak łagodności względem Bubaresa gromiona, Labda z jękiem żalu i gniewu mawiała czasem:
— Wolałabym życie pędzić pośród dzikich szczytów gór, niż u boku tej wiecznie gdaczącej kokoszy. Przeklętym niech będzie dzień, w którym ojciec mój mnie i bogate moje wiano oddał Pytyonowemu synowi, a z wesołej i świetnej Zelanei wygnał mię do tej nudnej i ponurej dziury!
Dziś przecież Bubaresowa żona zbyt rozweseloną była oczekiwaniem dnia jutrzejszego, aby smucić się i złorzeczyć mogła. Głośno i wzgardliwie wyśmiewała Antelę, która, przed chwilą z wielkich łąk od męża powróciwszy, stała z dzieckiem na ręku, o strój nie dbając, smutna i zamyślona. Przez Melissę o przyczynę smutku zapytana, łagodnie i z cicha mówiła, że zasmuca ją zmartwienie Toraksa, którego on doświadcza na widok najpiękniejszego czoła trzód swoich, padającego pod nożem oprawców. Jest on najpewniej czcicielem i niewolnikiem wielkiego króla i nie skąpi dla niego żadnych hołdów, ani darów: ale gdy te barany, które niedawno rozmnożył, takie śnieżyście białe, a w tak wełniste i ogromne ogony uposażone, że je trzeba na podporach drewnianych składać, aby nie wlokły się po ziemi, umierając, zwracają ku niemu łagodne, żałosne oczy; kiedy wielblądzice z przeraźliwym piskiem biegną za porywanemi im wielblądziętami, a płaczliwe zawodzenie owiec, którym zabrano jagnięta, miesza się w powietrzu z rozpacznym rykiem zarzynanych byków — Toraks łzy ma w oczach, ten silny, ogromny, ogorzały Toraks ma w oczach łzy!... O, bo Toraks tak kocha swoją rolę i swoje trzody, że ona często zazdrosną o nie bywa, choć także kocha dobre zwierzęta, wraz z mężem nad niemi czuwa i wszystko w ogóle, co Toraksa obchodzi, całem swem sercem podziela...
Tak mówiła i opowiadała powolna, łagodna Antela, w przestankach pieszcząc i całując dziecko, a Labda drwiła z miłości jej dla męża i litości nad głupiemi zwierzętami. Wiadomo zresztą było, że z ust Anteli wychodziły wiecznie słowa: dobry Toraks! piękny Toraks! o jakże miłym, słodkim, nieporównanym jest mąż mój Toraks!
— Kiedy jutro Persów zobaczysz — kończyła Labda — ujrzysz różnicę, która twego Toraksa i cały ród jego z nimi przedziela. W mojej frygijskiej Zelanei, w domu ojca mojego widywałam perskich rycerzy, wiem tedy, że wznoszą się oni nad lidyjskimi prostakami, jak bogowie nad śmiertelnymi. Co do mnie, chętnie-bym się zgodziła nigdy więcej Bubaresa nie ujrzeć, a w zamian choć dzień jeden w gronie tych ziemskich bogów przepędzić!
Melissa nie dzieliła uczuć i mniemań Labdy i, obejmując Antelę, wraz z nią smuciła się śmiercią tylu dobrych zwierząt. Płonąc rumieńcem, do ucha towarzyszki szepnęła:
— Niechaj cię żarty Labdy nie bolą! Jam przyjaciółką twoją, i Dilorama mego kocham tak, jak ty Toraksa. Ale — dodała po chwili — ciekawą jestem ujrzeć tych perskich mężów, i cudnie, Antelo, na włosach moich jaśnieje przepaska z turkusów i pereł!
Kiedy tak działo się wewnątrz domu, zewnątrz niego, w kwiecistym ogrodzie, w oliwnych, śliwowych i brzoskwiniowych sadach, na szerokich trawnikach, pośród kolumn, gęstym lasem przysłaniających ciemne ściany domu, roił się tłum niewolników różnych rodów, więc też i różnych kształtów i barw ciała. Byli tam: z olbrzymiemi wzrostami, z siły swej słynni, na wpół dzicy, Trakowie; ociężali i leniwi, lecz wielcy także i największe ciężary dźwigać mogący, Kapadoci; ruchliwi, kształtni, pojętni, na targach w Krecie i Delos kupieni, Grecy; głęboko śniadzi, przebiegli, Fenicyanie, Etyopi, miedzianoskórzy, podstępem w niewolę ujęci; najdrożsi, biali, wysmukli, płowowłosi, o giętkich ciałach i smutnem wejrzeniu, Scytowie.
Wszyscy wpół nadzy, bo w krótkich i wązkich sukniach, jaskrawo odbijających na ich śniadych, białych, lub bronzowych ciałach, w mitrach czyli czapkach równie jaskrawych, albo w błyszczących opaskach na głowach, dążyli we wsze strony, roili się jak mrowisko, nieśli najrozmaitsze, ciężkie i lekkie, ogromne i wysmukłe, błyszczące, barwne, wonne przedmioty. Z pośród ruchu tego, niewiedzieć skąd i ze wszystkich, zda się, miejsc zarazem, wysunęła się Gorgo i przed, przypatrującym się temu widokowi z tarasu, mężem stanęła.
— Pora już może — ze zgryźliwym nieco wyrzutem, zaczęła — abyś odsłonił przede mną tajemnicę tego dziwnego przedmiotu, który z ostatniej podróży swojej przywiozłeś! Już oglądałam go ze stron wszystkich, lecz z powodu pieczęciami zamkniętych osłon, w żaden sposób istoty jego i użytku, do którego służyć ma, zgadnąć nie mogłam. Coś to jest ogromnego, co ma schody i poręcze; namacałam nawet głowy jakieś... może lwów, albo innych zwierząt. Osłon zdjąć bez twego rozkazu nie śmiałam, i ciężka trapi mię zgryzota; bo czyż na to panią domu swego mię uczyniłeś, abym wstydem płonąć miała przed niewolnikami, gdy mię oni o znaczenie rzeczy tej zapytują, a ja im odpowiadać muszę: »Mąż mój i pan widoku jej niegodnym oczom moim wzbronił!«
Pytyon, zamyślony, ale pogodny, dłonią gładził siwą brodę, a wysłuchawszy słów żony, z żartobliwym uśmiechem odpowiedział:
— Mniej wielblądziemu grzbietowi ciężą złożone na nim brzemiona, niż niewieściemu językowi przyznanie się do niewiadomości! Potężnymi być muszą bogowie, skoro stworzyli rzeczy tak wielkie jak niewieścia ciekawość i gadatliwość!
Gorgo nie rozgniewała się wcale. Niemniej i od zamiaru swego nie odstąpiła także. Ręce splótłszy na fartuchu, błyszczącym od oliwy, którą tylko co lała do amfor, wzniosła ku Pytyonowi swoje słodkie, cierpliwe oczy i z prośbą szepnęła...
— Czy to tron dla Kserksesa, Pytyonie?
Ale Pytyon, z wytężeniem starych, błyszczących oczu, spoglądał daleko, tam, gdzie od strony Sardes, z za wzgórz kasztanowych ukazały się dwa wielblądy, niosące na sobie dwu jeźdźców.
— Patrz, Gorgo — z uradowaniem zawołał — oto Jończyk Chileas ze sługą swoim do nas przybywa! Cieszę się, że resztę dnia dzisiejszego na rozmowie z tym lisem w człowieczej postaci przepędzę i że on jutro, chwałę moją na własne oczy zobaczywszy, szeroko o niej po szerokim świecie będzie mógł rozpowiadać!
Gorgo ucieszyła się także. Lubiła lekarza Chileasa i zarówno jak Pytyona radowało ją to, że będzie on świadkiem nadzwyczajnych rzeczy, które w domu jej jutro dziać się miały. Niezwykłym też i budzącym ciekawość człowiekiem był Chileas. We wczesnej młodości z jednej z wysp jońskich do Sardes przybyły i tu osiadły, ścisłymi na pozór stosunkami związał się z Lidyą i jej ludnością, o nic zdając się nie dbać, prócz o sztukę lekarską, w której był biegłym, i o dostarczane mu przez nią dochody. Wysoki, cienki, z bladą, podłużną twarzą z przebiegłemi światełkami w zielonych oczach, dla przebywającego w Sardes wielkorządcy, czyli satrapy perskiego, a także dla innych dostojników państwa i wszystkich możnych świata, miewał nizkie pokłony i pokorne uśmiechy na wązkich ustach. Zdawało się, że bardzo kocha zarówno Lidyjczyków, jak ich panów i władców — Persów, a ta miłość, którą bogatym pacyentom swoim okazywał, przyczyniała się znacznie do szerokiego przed nim otwierania się ich sakiew. Prostacze niemal mając potrzeby, a znaczne dochody, rychło był sobie zebrał wielki majątek, którego jednak teraz już nie posiadał. Jakim sposobem go utracił i kędy przepadli dwaj zaledwie dorośli jego synowie, po których zniknięciu żadnych już nie posiadał dzieci? — nikt na pewno nie wiedział, choć ci i owi tworzyli o tem domysły, niezgadzające się wcale, ani z głośno wyznawanemi uczuciami, ani z jawnem postępowaniem Chileasa. Ci i owi zauważyli i zapamiętali, że w niedawno minionej porze, kiedy Jończycy, tak na wyspach jońskich jak na wybrzeżach Małej Azyi osiedli, wielki i zrazu zwycięski bunt przeciw perskiemu panowaniu podnieśli, Chileas, często wydalać się zaczął z Sardes i krótsze lub dłuższe, lecz zawsze tajemnicze odbywał podróże. W jedną z takich podróży zabrał młodziutkich synów i nietylko powrócił bez nich, ale nikt już ich więcej w Lidyi nie zobaczył. Pokłony, które składał dostojnikom i urzędnikom perskim stały się wówczas jeszcze głębszymi, o mało w nich czołem ziemi nie dotykał — głos też, jakim przemawiał do nich, posiadał słodycz miodu i trwożliwość dziecka. Jednak ten i ów z pośród Lidyjczyków zauważył, że gdy Chileas oblicze swe od zachwyconego pokłonami i słodkiemi słowy Persa odwracał, zwykle światełka jego zielonawych źrenic przemieniały się w płomień, a wązkie usta, przymilony uśmiech swój tracąc, wykrzywiały się bardzo dziwnie. Wnet jednak spuszczał powieki, zaostrzonym liniom warg zwykłą im miękkość przywracał, ręce u piersi splatał, przed tymi, zaś, którzy zmianę w twarzy jego zaszłą spostrzedz mogli, głośno i wymownie na zuchwalstwo i niegodziwość zbuntowanych Jończyków wyrzekać zaczynał. A kiedy ci, zrazu wielką walecznością, wielkie i niespodziewane powodzenie zdobywając, zapuścili się aż w głąb Lidyi i, chwilowo Sardes opanowawszy, zburzyli w niem i spalili wspaniałą świątynię Cybeli, Chiteas wobec Persów ręce załamywał i nad ich klęską deszczem łez płakał, ale tego samego dnia ktoś dobrze go znający ujrzał o zmroku i w miejscu samotnem człowieka tak szaloną wesołością zdjętego, że głośne wybuchy śmiechu z siebie wydając, aż taczał się z radości po gruzach zburzonej świątyni, i osłupiał ze zdumienia, w człowieku tym Chileasa poznawszy. O przyczynę tej tak niezgodnej ze smutkiem Persów a prawie dzikiej wesołości zapytany, Chileas odpowiedział, że to, co się pozornie wesołością wydawać mogło, było w nim właśnie wybuchem rozpaczy.
— Bo — mówił — bogowie tak utworzyli człowieka, że zarówno radość niezmierna, jak boleść nieznośna, w żelazne jakby kleszcze chwytając go za gardło, wydobywają z niego śmiech dziki i w ruchy szalone wprawiają mu ciało. W szale radości i w szale boleści umierają niekiedy śmiertelni...
A gdy tak mówił i tłómaczył, okazał się znowu tak mądrym lekarzem i uniżonym człekiem, że słuchacza zupełnie przekonał.
Na stratę majątku swego nie wyrzekał przed nikim, a zapytany o jej przyczynę, przypisywał ją własnym, nieroztropnym przedsięwzięciom i oszustwu handlarzy, którym go był powierzył. O synach mówił, że w dalekiej Sycylii trudnią się sztuką lekarską, której ich wyuczył, i wcale dobrego powodzenia używają, a mówiąc o tem, spuszczał zawsze powieki, — zapewne ze wstydu, że tak młode dzieci od boku swego oddalił, aby mu nie ciężyły i same walczyły z losem. Skąpstwa tego nikt zresztą nie poczytywał mu za winę, bo Chileas ubogim był teraz, żył z jednym tylko sługą, który mu też w wykonywaniu lekarskich czynności dopomagał, a jeszcze pokorniejszym, słodszym, niższym stał się, niż przed owem w końcu przez Persów zgniecionem powstaniem jońskiem. Pytyon zbyt wiele miał przenikliwości i stosunków z ludźmi, aby w życiu Jończyka mógł nie domyślać się wielu rzeczy, własnym jego uczuciom i przekonaniom przeciwnych. Ale zabawiał go ten człowiek, w którego mowie trudno mu było czasem odróżnić szczerość od udania i który w nim nieraz wielką ciekawość obudzał. Odkąd zresztą utracił majątek, Pytyon litował się nad nim, jak nad kimś, kto najwyższe dobro przez głupotę swoją z rąk wypuścił, jakkolwiek z drugiej strony szacunek budziła w nim przebiegłość i zręczność Jończyka, które w tak wysokim jak u niego stopniu przedstawiały już pewną siłę, nie fizyczną wprawdzie, w umyśle nie w ciele ani w metalu spoczywającą, ale Pytyon poważał siłę wszelakiej natury, we wszelkich znanych mu jej postaciach.
Teraz Chileas, z wielbląda swego zsunąwszy się i nizkim pokłonem pana domu, a słodkim uśmiechem i złożonemi na piersi dłońmi małżonkę jego powitawszy, ramiona szeroko rozpostarł, w górę je wzniósł i wielkim głosem zawołał:
— Jakże potężnym i wielkim czuć się musisz Pytyonie, nad tak liczną trzodą niewolników, którą tu uwijającą się widzę, panując i wszystkie te drogocenności, które oni teraz na plecach i ramionach swoich dźwigają, posiadając! Czegóż ci już więcej do szczęścia brakować będzie, gdy jeszcze w domu swoim ziemskiego boga, najpotężniejszego, najpiękniejszego, najlitościwszego Kserksesa ugościsz!
— Jakto? — zadziwił się Pytyon — więc wiadomość o prośbie, którą do wielkiego króla nędzny jego niewolnik ma zanieść, doszła już uszu twoich, Chileasie?
— Ależ powtarza ją dzisiaj cała ludność Sardes — ze wzniesionemi od zachwytu oczami — odpowiedział Jończyk — o świcie już syn twój, Fredegund, odwiedził kapłanów Cybeli, w twoim imieniu błagając, aby kapłani i kapłanki jutro na kasztanowych wzgórzach za pomyślność kserksesowych przedsięwzięć ofiary złożyli, a zarazem oczy mocarza ucieszyli widokiem nieznanych jemu dotąd, na cześć Cybeli odbywanych procesyi i orgii. Przytem połowę przynajmniej zawartości twoich spichrzów na wozach i wielblądach z Sardes wywoził i przed wszystkimi, którzy go o przyczynę tego zapytywali, chętnie i z radością ją ogłaszał. Dziwią się ludzie śmiałości Pytyonowych chęci, sprawiedliwą dumę jego chwalą i więcej jeszcze niż dotąd gotują się przed nim czołami uderzyć. Ja zaś przybyłem śpiesznie, aby w dokonaniu tego być pierwszym!
Ze złożonemi na piersi dłońmi, nowym, niższym od pierwszego pokłonem przed lidyjskim bogaczem zgiął się uczony Jończyk, a gdy wysoką i cienką postać swą wyprostował, Pytyon przyjaźnie do wnętrza domu go zaprosił. Radość niesłychaną uczuł na wieść, że wszyscy w Sardes wiedzą już o tem, na co ważyć się ośmielił, a śmiałość jego i niedaleką chwałę podziwiają. Radość ta wznieciła w nim dla biedaka, który ją przyniósł, uprzejmość tak niezwykłą, że do zastawionego jadłem stołu go przywiodłszy, zażądał, aby na jednem z nim łożu spoczął. Chętnie żądanie to spełnił Chileas, gdy zaś, w nieobecności młodszych niewiast, Gorgo z naczyniem napełnionem wodą ku dwom mężom podeszła, przenikliwe wejrzenie w twarzy jej zatopił, a później podanem przez nią, bogato haftowanem płótnem umyte ręce ocierając, ku Pytyonowi się zwrócił.
— Małżonka twoja zanadto trudzi się i kłopocze — rzekł z powagą. — Oddech jej pośpiesznym, a twarz zanadto zarumienioną się stała. Mówiłem ci już, Pytyonie, że sił swoich szczędzić, a nad spokojem, jak nad źrenicą oka, czuwać powinna. Ale ty, chociaż najmędrszy z ludzi, Lidyjczykiem jesteś, więc pamięć masz krótką!
Przy ostatnich słowach uśmiech, w którym, gdyby trwał dłużej, szyderstwo wyczytaćby można, prześliznął mu się po ustach. Pytyon go wcale nie spostrzegł i wesoło zawołał:
— Pogróżkami żadnemi nie pozwolę sobie radości mojej mącić!
Jeżeli Gorgo zbytecznem kłopotaniem się dziś zaszkodziła sobie, szczęście, którego dostąpi jutro, wyleczy ją lepiej, niż twoje, gościu mój, zioła i maście.
Chileas znowu ramiona ku górze wyciągnął.
— O mądrości najwyższa, która towarzyszysz zawsze wielkim tego świata! — z głębokiem przejęciem się wyrzekł. — Masz słuszność, Pytyonie, zgromadzanie bogactw krzepiło zawsze siły małżonki twojej; ich słodkie owoce, które pospołu zrywać będziecie jutro, uzdrowią ją do reszty! Piję na przepowiednię i chwałę tych wybornych, boskich owoców, którymi was Kserksesowe odwiedziny jutro osypią!
Do ust przychylił kunsztownie rzniętą czarę, a nad czarą, w cieniu ciemnego, ubogiego zawoju, który okrywał mu głowę — bo już oddawna porzucił był strój grecki — zielonawe oczy jego poruszały się żywo, błyskały, śmiały się, widocznie zdradzając jakiś wewnętrzny, tajemny chichot. Pytyon, białymi palcami delikatnie skrzydło pieczonego ptaka z mięsa odzierając, zapytał:
— Cóż znaczyła, gościu mój, wzmianka twoja o przyrodzonej jakoby Lidyjczykom krótkiej pamięci? Pewien bowiem jestem, że w długiem mojem życiu nie zapomniałem ani razu o drobnym obolu, który wierzycielowi oddać, lub od dłużnika odebrać byłem powinien. Nigdy też nie pozostawiłem usługi bez nagrody, urazy bez kary, sposobności do zysku lub wyniesienia się bez spróbowania przynajmniej, czy się na moją stronę nie nakłoni. Dobrą więc pamięć mam, a przecież Lidyjczykiem jestem.
Ze smakiem zjadając wyborną brzoskwinię — bo owoce nad mięso przekładał — i bardzo zajęty wydobywaniem pestki z jej różowego miąszu — Chileas, powoli, spokojnie, mówić zaczął:
— Nie takiej natury pamięć na myśli miałem, gdym wspomniał o tem największem szczęściu, którem bogowie Lidyjczyków obdarzyli, a którem jest zaprawdę łatwe zapominanie niezbyt dalekiej przeszłości. Nie tak to dawno bowiem jeszcze Lidya była krajem wolnym, potężnym i nie tak to dawno Persowie pod swoją władzę ją podbili. Któżby dziś jednak w zadowolonych z losu swego niewolnikach, niedawnych panów rozpoznał? Nawet w samotnych górach Lidyi żadne już echo przeszłości jej nie wspomina!
— A gdyby to czyniło — z uniesieniem zawołał Pytyon — pierwszy wdarłbym się pomiędzy najdziksze szczyty, aby wynaleźć je i zdławić! Na żywe oczy widzieliśmy przecie usługi przez echa takie oddane niedawno Jończykom. Szaleństwem im one napełniły głowy i jakąż z tego korzyść odnieśli? Legł w gruzach wspaniały Milet, pospadały głowy z karków najdostojniejszych, opustoszały najżyzniejsze pola i najprzedniejsze sakwy, a nienawiść potężnych Persów większem niż Tmolos brzemieniem legła na wszystkiem i wszystkich... Oto pożytki, które Jończykom przyniosła ich — dobra pamięć!
Przez cały ciąg mowy Pytyona Chileas potwierdzająco trząsł głową, oczami radośnie błyskał.
— A cóżem innego twierdził? — wołać zaczął. — Skorom krótką pamięć Lidyjczyków wysławiał i szczęściem nazywał, już przez to samo, przeciwnym darem odznaczającym się Jonom przyganiałem! Głupi Jończycy! Szaleni Jończycy! Stokroć występni i pogardy godni, gdy przeciw potędze zbyt harde podnieśli głowy i zbyt słabe nastawili piersi! O, młodzieńcy lidyjscy, nie naśladujcie Jończyków!
Ostatnie słowa zwracał do synów Pytyona. Toraks, wciąż na łąkach przebywający, i Fredegund, do Sardes przez ojca wysłany, byli nieobecnymi. Trzej inni, na siedzeniach znacznie niższych od Pytyonowego łoża, a z licznych i bogatych poduszek złożonych umieszczeni, nizki i przysmakami okryty stół otaczali. Ku nim to zwrócony Chileas, z rozpostartemi ramiony, żałośnym głosem wołał:
— Na Milet zburzony, na głowy najdostojniejszych z tułowiami rozłączone, na opustoszałe pola i sakwy pomnąc, ani przez jedną godzinę swego życia, o, młodzieńcy lidyjscy, nie naśladujcie Jończyków!
— Ani myślimy też czynić tego! — krótko i głosem grubym, pieczoną przepiórkę palcami rozdzierając i wraz z delikatnemi kostkami w białych zębach ją chrupiąc, odrzucił silny i nieco ponury dobywacz złota z Tmolosowej kopalni, Bubares.
Zaś giętki, wysmukły Warnik weselej i wdzięczniej odparł:
— Chybaby nas bogowie z rozumów do szczętu obrali, gdyby nam kiedy myśl podobna do głów zawitała. Piję na cześć i chwałę wielkiego, pięknego, dobrego Kserksesa i w potędze swej nieporównanego, miłego mi ludu Persów!
— Niech się stanie! — z zapałem, prostując się na łożu i puhar wysoko wznosząc, zawołał Chileas.
— Niech się stanie! — głowę skłaniając i siwą brodę głaszcząc, poważnie powtórzył Pytyon.
Ale widać po nim było, że cieszył się niedoskonale, bo siwe źrenice bystro i z niepokojem utkwił w twarzy tego z trzech obecnych synów swoich, który, koralowemi usty powoli sącząc z wysmukłej czary lekki i wonny napój, nie wyrzekł nic, a jednak szczególnym wyrazem czoła, uśmiechu i oczu mówił wiele, o haftowane poduszki wspierając się dłonią i delikatną postać swą prostując. Diloram milczał; wysmukłą czarę od ust usunął, milczał, w Chileasa z wytężeniem wpatrzony. Szyderstwo i niedowierzanie malowały się w jego uśmiechu i spojrzeniu, a śniade czoło, pod kruczymi włosy i czerwoną czapką zmarszczone, biło cierpieniem i gniewem.
Pytyon przez chwilę wzrok swój zatrzymał na tej młodością kwitnącej a tragiczną zagadką wybuchającej twarzy i, przeniósłszy go szybko na Chileasa, dostrzegł, a raczej w locie pochwycił, coś, od czego mnóstwo drgających zmarszczek wybiegło mu na policzki. Było to mgnienie oka, błyskawica, dwa skrzyżowane spojrzenia, przez które, jakby w powietrzu, spotkały się i porozumiały z sobą dwie podobne do siebie dusze. Ale Chileas tak szybko od Dilorama wzrok odwrócił i tak natychmiast w sensie uprzednim mówić zaczął, że Pytyon to, co spostrzegł, mógł za złudzenie albo omyłkę poczytać, nie rzekł nic i, tylko jeść przestając, ze spuszczonemi powiekami, zamyślił się głęboko. Dlaczegóż to najmłodsze i najpiękniejsze jego dziecko, tak bardzo do innych było niepodobnem? Dlaczego było ono tak ze wszelkiej siły obranem, a zarazem tak samowolnem? Dlaczego on, szczęśliwy i możny Pytyon, przy każdem na niego spojrzeniu czuł koło serca ból i niepokój, i nad tą duszą tak miękką, a tak upartą, nie dzierżył żadnej władzy? Czy wypadkiem Chileas, tak jak przedtem ów przeklęty Ateńczyk, nie upaja go i do reszty nie truje jakiemiś bezrozumnemi baśniami i chimerami nie z tego świata?
Tymczasem Chileas, ze srebrnego kosza wybierając sobie najpiękniejsze daktyle i figi, głowę ciemnym turbanem obciążoną ku synom Pytyonowym zwrócił.
— Dziw mię bierze, dostojni młodzieńcy, że nie pośpieszyliście do pułków wielkiego króla, zdążających teraz na podbój Grecyi; co mówię! na Zeusa! na podbój całej Europy! Jakże błogo być musi wiernemu niewolnikowi walczyć i ginąć za umiłowanego pana!
Przy ostatnich wyrazach ręce splótł i oczy wzniósł ku górze, co go oblekło pozorem doskonałego zachwytu, ale uważnie przyglądający mu się Pytyon z wielką powagą odpowiedział:
— Dlaczego oni teraz znajdują się u boku mego, wie o tem Artafernes, wielkorządca Lidyi, któremu dałem tyle złota, ile wystarczyć mogło na kupienie stu zastępców. Stać mię było na to, a mądry mocarz, który jest zarazem dobrym ojcem swoich ludów, na takie zamiany zezwala.
— A jakże! a jakże! wiem o tem! — zawołał Chileas — najdroższe złoto wiele może, co mówię, na Zeusa! ono wszystko może, a Persya potrzebuje go mnóstwo. Piętnaście tysięcy kubicznych talentów złota, składa corocznie w podatku dwadzieścia jej satrapii, a oprócz tego są jeszcze daniny; jak oto: trzysta sześćdziesiąt koni śnieżnej maści od Cylicyi; od Etiopii dwa korce złota, dwieście krzeseł z hebanu, dwadzieścia słoniowych kłów; od Kolchidy stu młodych chłopców i sto pięknych dziewcząt; od Babilonii pięćset rzezańców; od Arabii tysiąc talentów kadzidła; od naszej drogiej Lidyi sto worów złotego piasku z Paktolu, pięćset miar wina, dwakroć tyle oliwy, tysiąckroć tyle pokory i posłuszeństwa...
Znowu mu rozbłysły zielonawe oczy i spotkały się ze wzrokiem Dilorama; lecz w tejże chwili dłoń Pytyona spoczęła na jego ręku, a twarz krzepkiego starca znalazła się bardzo blizko jego twarzy. Tak cicho, że nikt z obecnych usłyszeć go nie mógł, a bystre swe źrenice w źrenicach gościa utapiając, Pytyon zaszeptał:
— Nie myśl wcale, że zwieść mię możesz, lisie, w postaci człowieka! Od godziny słucham twej mowy, i drwiny, któremi podszytą jest, rozumiem! Nicby mię one nie obchodziły, jak wszystkie twoje myśli i czyny, o których świadomość posiadam, gdybyś nie godził w to, co, jakby Grek powiedział, jest moją Achillesową piętą. Otóż powiadam ci, że nie składałeś wcale majątku swego w ręce nierzetelnych handlarzy, ani synowie twoi trudnią się w Sycylii sztuką lekarską! O twój majątek zapytaćby trzeba cieniów wodza jońskiego powstania, a o synów — kawek i kruków, które pożarły ciała obrońców Miletu! Nie wspominałem o tem przed nikim, bo przymioty, którymi hojnie obdarzyli cię bogowie, szanuję i potrzebnym mi jesteś, a przytem wstręt mam do szeptania w ucho satrapy tego, czego on nie podejrzewa. Ale teraz powiadam: zdala bądź, Chileasie, od serca i uszu Dilorama! Mowa jest srebrem, milczenie złotem, a pokora i uległość słusznie tak małemu człeczkowi, jakim ty jesteś, przystoją!
Kiedy Pytyon tak mówił, a raczej szeptał, Chileasa twarz powlekła się zrazu bladością przestrachu, w rysach jego przecież nie zaszła żadna zmiana, gdy ze spuszczonemi powiekami jeszcze cichszym od Pytyonowego szeptem odpowiedział:
— Srodze zraniłeś mię, Pytyonie, wspominając o owych kawkach i krukach, które i bez tego aż nadto dokuczają mi w snach i na jawie. Kłamstwa zarzucać ci nie będę, bo wiem, że rozum twój je przeniknie, ani też zemsty, za ból, który zadałeś mi, nad tobą nie wywrę. Owszem, za to, że wiedząc o wszystkiem, usta swoje zdala od ucha satrapy trzymałeś i za to, że tak wielkim będąc, mnie, maluczkiego, od boku swego nie usunąłeś i gościem swym uczyniłeś, pewnej przestrogi ci udzielę. Oto kosztem mnóstwa starań i zabiegów do domu swego, Pytyonie, sprowadzasz mocarza i oczom tego ziemskiego boga ukażesz jutro szczęśliwą starość swoją, niezmierne bogactwa i młodych synów. A czy posiadasz wysuszone serce sępa, które człowieka, na piersi swej je noszącego, chroni i strzeże przed spotkaniem się z drapieżnem zwierzęciem, przed napaścią złoczyńców i przed gniewem królów? Jeżeli dotąd nie posiadałeś go, Pytyonie, nabądź je teraz za jakąkolwiek cenę i jak najrychlej w piersi swej zawieś! To ci powiada Chileas, człeczyna bardzo mały, lecz w tajemnicach natury i ludzkich dusz biegły.
Bardzo po cichu to mówiąc, wyprostowywał na bogatem Pytyonowem łożu cienką swoją postać i zdawał się rosnąć. Pytyon przeciwnie jakby zmalał, tak zgarbił się i w tak ciężką popadł zadumę. Dla bardzo rozległych czynności kupieckich i rachub wszelkiej natury umysł mając niezmiernie jasny i przebiegły, w rzeczach innego rzędu łatwowiernym był i do marzeń o cudowności skłonnym. To, co mu Chileas o tajemniczej sile złożonej w sercu sępa powiedział, wyobraźnią jego wstrząsnęło, a słowa Jończyka, cicho lecz uroczyście z wązkich ust wychodzące, wydały mu się złowieszczem proroctwem. Doskonała pogoda, co więcej, upajająca radość, któremi niedawno czuł się napełnionym, zniknęły, a natomiast dokoła serca zakrążyła mu niejasna trwoga i uczuł w niem słaby ból, coś jakby pierwsze i lekkie cięcie wielkiego noża. Niewiadomo w jakiem usposobieniu dla Chileasa obudziłby się z zadumy, czyby wybuchnął gniewem, czy dobrodusznym śmiechem, bo przerwał mu ją hałas, który wszczął się w sąsiedniej komnacie i w którym wyraźnie, wśród kilku męskich głosów, słychać było żałosny i gniewny głos Gorgony. Jednocześnie, z za gwałtownie podniesionej zasłony, oczom Pytyona ukazała się naprzód rozpłomieniona pod żółtym swym zawojem Gorgo, a potem gromadka ludzi, złożona z silnych Traków i otaczająca skrępowanego powrozami człowieka. Na czele tej gromadki postępował pierwszy urzędnik Pytyonowego dworu, dozorca jego stołu, stajen i domowej służby — Fenicyanin Idantyrs. Gorgo, z rozłożonemi rękoma i ognie ciskającymi oczami, pierwsza ku Pytyonowi przypadła.
— Nie wiem już — wołała — czy żywa jestem, albo też umarła z gniewu i żalu, wzbudzonego nieszczęściem, które się stało, a które sprawił ten przeklęty Scyta, ten Syrgid z nad Hypanisu, którego, oby oczy moje nie były nigdy oglądały! Oto najpiękniejszego z naszych nizejskich koni, tego, który to tak najdoskonalej był białym, że żadnej szerścinki innej prócz niepokalanie śnieżnych na sobie nie miał, tę perłę naszych stajen, ten klejnot zwierzęcy, niegodziwy Scyta przywiódł do Paktolu, aby napoić go, tak blizko pojących się tamże dromaderów... że... o, bogowie, niech już kto inny nieszczęście to słowami wyrazi, bo mnie głosu i siły nie staje...
Istotnie, zdyszana, prawie omdlała, na najbliższe siedzenie opadła i załamała ręce; Fenicyanin Idantyrs natomiast przed Pytyonem na twarz upadł, a podniósłszy się, na klęczkach mówić zaczął:
— Ty wiesz, o panie, jak rumaki nienawidzą zapachu przez dwugarbne wielblądy wydawanego i jak pilnie baczymy zawsze, aby onego nie uczuły, a wstrętem i gniewem uniesione sobie i tobie szkody nie sprawiły. Otóż niegodziwy Syrgid, ten Scyta, w pielęgnowaniu i dosiadaniu koni niezrównany, powierzonego mu nizejskiego rumaka tak blizko ku pojącym się dromaderom przyprowadził, że ten, zapach ich uczuwszy, z rąk mu się wyrwał, do sadu oliwnego wpadł i tam wśród latorośli wielkie spustoszenie sprawiwszy, o śpiżowego lwa łbem uderzył, upadł i skonał...
— Na własne oczy moje wypadek ten widziałam i żałosny jęk padającego zwierzęcia jeszcze świdruje mi w uszach, a gniew przeciwko Scytyjczykowi zwiększa! — zrywając się z siedzenia, zawołała Gorgo.
Idantyrs zaś, ciągle w klęczącej postawie, mówił:
— Całą prawdę wyznałem ci, o, panie! niechże sprawiedliwa twoja zemsta nie spada na mnie, lecz srogą chłostą niech dotknie bezpośredniego sprawcę nieszczęścia, Scytę Syrgida!...
Ten, o którym mówiono, z założonemi na tył i grubym sznurem skrępowanemi ramiony, stał jak wysmukła topola, prosty i nieruchomy, otaczających go Traków, pleczystych i grubonogich przerastając niemal o głowę, włosami jak len jasnemi okrytą. Nad brzegami rzeki Hypanisu, którą późniejsze wieki Bugiem nazwały, podstępnie schwytany i na jednym z perskich rynków przez Pytyona drogo kupiony, był on jeźdźcem nieporównanym, z szybkością strzały przebywającym przestrzenie wielkie, zawsze jednak dla niego, w porównaniu z rozłogami stepów rodzinnych, ciasne i duszne. Duszno mu było w niewoli, więcej może niż innym współtowarzyszom losu, bo milczał chętnie, mówił rzadko i wyniośle, a oczy jego, mające barwę turkusów i blaski srebrzyste, lubiły zawsze błądzić spojrzeniem po dalekich krańcach widnokręgu, jakby za niemi, za granicami Azyi, pragnęły dojrzeć wysokie trawy, falujące po płaskich przestworzach, błękitny Hypanis, ciemne sosny i bezbrzeżną płachtę śniegu, niepokalaną białością okrywającą ziemię pod szarem i smętnem niebem. Może właśnie zamyślił się był o tem wszystkiem, może to wzrokiem duszy ścigał, gdy drogocennego rumaka zbyt blizko ku pojącym się dromaderom przywiódł i w silnych przecież dłoniach utrzymać już nie mógł. Teraz także stał nieporuszony, najlżejszej trwogi nie okazując, z turkusowemi oczami zapatrzonemi kędyś daleko. Możnaby rzec, że tu, na ziemi wygnania i niewoli, obojętnem dla niego było cierpieć lub cieszyć się, żyć lub umierać. Nie spuścił też powiek i na głowie mu nie drgnął ani jeden z lnianych włosów, gdy Pytyon, żalem po najpiękniejszym ze swych rumaków i oburzeniem zdjęty, żywym skokiem z łoża swego się porwał, klęczącego wciąż Fenicyanina ominął i groźny, rozgorzały, ku Syrgidowi przystąpiwszy, potężnym głosem krzyknął:
— Biada ci, niewolniku podły i niewierny! Ponurość i nieprzychylność zawszem ze wzroku twego wyczytywał, a choć dzielnym byłeś jeźdźcem i zlecenia moje, jak nikt inny, szybko wypełniałeś, widziałem dobrze, iż niepokorną i wiecznie rozjątrzoną nosisz w sobie duszę. Umyślnie mi zapewne tę wielką szkodę wyrządziłeś, więc też stosowną do niej otrzymasz karę!
Cisza zaległa komnatę; Gorgo na widok mężowskiego gniewu oniemiała, otaczający przestępcę Trakowie drżeli, Bubares i Wamik obojętnie i w milczeniu uprzednie swe postawy na miękkich poduszkach zachowywali. Diloram tylko zwolna był powstał i teraz, obok Chileasa, którego powieki były spuszczone i usta szczelnie zamknięte, w oczekującej i niespokojnej postawie, z oczami w Scytę wlepionemi, stanął. Po chwili dopiero zupełnej tej ciszy zabrzmiał rozkazujący głos Pytyona:
— Idantyrs!
Fenicyanin, na znak godności swojej, w czerwoną, złotem haftowaną suknię ubrany, porwał się z klęczek i natomiast zgiął się aż do ziemi nizkim ukłonem.
— Sługa twój słucha! Rozkazuj, o panie — wyszeptał.
Pytyon, na Scytę wskazując, rzekł:
— Zdrajcę ze wszelkich szat obnażonego i do drzewa przywiązanego ochłostać, a potem, uszy i nos mu obciąwszy, do tmolosowej kopalni odesłać.
Gorgo nagle rękoma klasnęła.
— Toż już rozochociłeś się, Pytyonie — zawołała — nie dość ci jednej męczarni, lecz wszystkie razem na tego człowieka chcesz zwalić! Ciekawam na co ci się przyda jego nos i uszy!
Przed chwilą od gniewu roziskrzone, a teraz przerażeniem zdjęte oczy błagalnie ku Pytyonowi wzniosła. Ale on ani patrzał na nią, ani może słów jej nie słyszał. Do Idantyrsa stanowczo wyrzekł:
— Powiedziałem.
W tej samej przecież chwili ujrzał Dilorama, który schylał się przed nim bardzo nizkim pokłonem.
— To się nie stanie, ojcze! Błagam cię, aby się to nie stało! — wymówił z prośbą, lecz głośno i śmiało.
— Kto śmie w poprzek woli mojej stawać? — groźnym wzrokiem młodzieńca przeszywając, zawołał Pytyon.
Ale i Diloram tak wyprostował się i tak śmiałym wzrokiem groźny ojcowski wzrok spotkał, że z delikatnego i leniwego chłopięcia wyrastać się zdawał na rycerza nieznającego trwogi. Głosem spokojnym, ale niezłomną wolą brzmiącym, odpowiedział:
— Ja to czynić śmiem, ojcze; bo mnie na ohydy takie bezczynnie patrzeć niewolno...
Ostatni wyraz wymówił tak stanowczo, że gniew Pytyona w zdziwienie przemieniać się zaczął.
— Nie wolno! — powtórzył — na Cybelę! któż oprócz mnie jednego, rozkazywać i zabraniać tobie ma prawo?
— Ten — odpowiedział Diloram — którego nie widzą twoje, ani moje oczy: geniusz-stróż, który w sercu i umyśle moim mieszkając, mówi mi: «Nie kłam, nie krzywdź, wypleniaj szkodliwe gady, pielęgnuj dobre zwierzęta, broń uciśnionych, mów prawdę potężnym...»
Teraz aksamitne, tak miękkie i marzące zwykle jego oczy rozbłysły złotem światłem, a rumieniec, do zorzy podobny, zwolna mu oblewał śniade policzki i czoło. Z twarzy ojca nie spuszczając wzroku, cofnął się o kroków kilka i przed Scytą stanął tak, jakby z siebie samego mur obronny dla niego czynił.
— Niewinnym człowiek ten jest, ojcze — rzekł jeszcze — nie dobrowolnie szkodę ci wyrządził, a synami ciemności są ci, którzy niewinnym męki zadają...
Rzecz dziwna! Pytyon zamiast gniewem wybuchać, coraz ciekawiej, z coraz większem zdziwieniem przyglądał się synowi. Jakto? ten miękki, słaby, do żadnego z zadań, przez innych jego synów tak dzielnie spełnianych, niezdatny chłopak był przecież tak odważnym, że rozkazom i gniewowi jego mógł śmiałe czoło stawić! A więc nie był on tak zupełnie, jak o tem mniemał Pytyon, ze wszelkiej siły obranym! Odwaga i siła biły teraz z postawy jego, z czoła, ze złotych świateł, któremi płonęły mu źrenice. Jakimikolwiek były rządzące nim pobudki, jakkolwiek błahą wydawała się Pytyonowi przyczyna tej wszczętej z nim sprzeczki, czuł on zadowolenie. Jednak w oczach domowników i sług swoich łatwo ustąpić nie mógł: więc brwi zmarszczył i, groźne brzmienia głosowi swemu nadając, rzekł do syna:
— Podłego niewolnika tego odstąp natychmiast! rozkazuję!
A do Idantyrsa zawołał:
— Uprowadź Scytę i czyń z nim jak rzekłem.
Ale Diloram, dłoń na ramieniu skazańca składając, ze spokojem niezłomnego postanowienia, odparł:
— Człowieka tego, ojcze, nie odstąpię odtąd ani na krok. Los jego będzie moim losem, męka jego moją męką, gdziekolwiek on się znajdzie, ja u boku jego przebywać będę. Zawieram z nim związek gościnnej przyjaźni, który mieczem tylko rozciętym być może; rozkaż, ojcze, śmierć zadać mnie, albo nas obu prowadzić tam, gdzie rzekłeś!
Mówiąc to, ani jednego okrzyku nie wydał, ani westchnął, ani zadrżał; owszem, tak spokojnym wydawał się, że prawie zimnym; tylko wciąż złote światła, jak odblaski rozgorzałego wewnątrz płomienia, igrały mu w czarnych źrenicach. Teraz Bubares, ogromny i ciężki, podniósł się z poduszek, wołając:
— Ojcze, pozwól mi skrępować to dziecko, aby więcej nie popełniało szaleństw! Braterskiemi rękami wiązane powrozy nie przyczynią mu zbytniego bólu, ani hańby!
A Wamik, wpół z przerażeniem, wpół z pośmiewiskiem, wołał:
— Chileasie, otwórz szkatułę swą z lekami! Ktoś go tem zielskiem, które nieprzytomność umysłu sprawia, otruć musiał! Daj mu do przełknięcia nieco niedźwiedziego tłuszczu, najlepszego przeciw truciznom lekarstwa!
Chileas milczał i zdawał się nic nie słyszeć: tak bacznie przypatrywał się bladościom i drgnieniom, które przechodziły po twarzy, siedzącej na stronie Gorgony; w tem, najniespodzianiej dla wszystkich, rozległ się po komnacie długi i głośny wybuch Pytyonowego śmiechu. Ze śmiechem tym wołał:
— Idantyrs! wziąć mi zaraz z przed oczu Scytę i kary mu nie wymierzać! Pocieszne dziecko! Trzebaż czasem drobnym chuciom dziecinnym sfolgować! O, bogowie, skonam chyba ze śmiechu! Jakie pocieszne dziecko! Wziąć mi z przed oczu Scytę, Idantyrs, i niech jak przedtem stajen dogląda, a pilne poselstwa sprawia! O, Diloramie, jakże mię zachceniami swemi naśmieszyłeś! I dobrześ to sprawił! Bo gdybym nie wpadł w śmiech, mógłbym w gniewie miarę przebrać! Nalej mi czarę wina, Wamiku!
W śmiech i żart całą sprawę obracał, a syna, który z nim walkę stoczył, pociesznem dzieckiem nazywał, lecz gdy Idantyrs wraz ze Scytą i innymi niewolnikami za opadającą zasłoną zniknął, a Diloram, do ojca przystąpiwszy, chylił się znowu przed nim nizkim pokłonem, Pytyon obu dłońmi za ramiona go ująwszy, smukłą postać jego wyprostował i rozbłysłe oczy w twarzy mu zatopił. Widać było, że Diloram podobał mu się dziś więcej niż kiedy.
— Patrz Chileasie — mówił — jak dziwnemi bywają zrządzenia bogów! Oto pięciu synów ze mnie jednego urodziła jedna niewiasta i nie ma pomiędzy nimi podobieństwa, jak nie ma go pomiędzy liśćmi jednego drzewa. To najmłodsze chłopię posiada tyleż siły, ile jej mają Bubares i Torax w potężnych muskułach, a Wamik i Fredegund w przebiegłych umysłach swoich, tylko tajemnem mi jest skąd u niego siła ta źródło swe bierze? Nie z ciała, bo jest ono wątłem i niedużem, nie z rozumu, bo rachować i kupczyć nie umie... Ty, Chileasie mądry, wyrozumiej to i przede mną wyjaśnij!
Ale Chileas na zapytanie pana domu nie odpowiadał, ani go może słyszał; nad Gorgoną pochylony, w jednej z dłoni swoich stygnącą jej rękę trzymał, a drugą śmiertelnie zbladłego czoła dotykał.
— Dostojna małżonka twoja, Pytyonie, zasłabła nieco — z powagą prostując się, wyrzekł — trzeba ją coprędzej wynieść do komnat niewieścich, gdzie jej moich najgorliwszych starań udzielę.
— Zanadto ją wzruszyła strata drogocennego rumaka! — zawołał zgryziony Pytyon.
— A głupim postępkiem swoim rozjątrzył Diloram! — grubo brata ofuknął Bubares.
Najżwawszy Wamik zgromadzał już na pomoc bratowe i niewolnice, a Chileas, śpiesznie na sługę swego o szkatułkę z lekami wołając, ku Pytyonowi się zwrócił i z pokornym uśmiechem rzekł:
— Nie trwóż się, o potężny! Z omdlenia, w które dostojną małżonkę twoją utrata drogocennego rumaka pogrążyła, ocucę ją z łatwością, a jutrzejsze radości do reszty zdrowie jej przywrócą...
Tym razem, podszewki mowy Jończyka nie dostrzegając, lub dostrzegać niechcąc, Pytyon za odchodzącym zawołał:
— Gdy ją do przytomności umysłu i sił przywołasz, kiesę staterów ode mnie otrzymasz, jak zawsze...
Gorgo jednak, pomimo nierównego bicia swego serca i częstych omdleń, nigdy nie chorowała długo, tem mniej, gdy wiele do czynienia miała. Ruch i zachód były żywiołami, do których tak przywykła, że zasmucona, czy wesoła, zdrowa czy chora, istnieć bez nich nie mogła. Więc gdy Chileas, z pomocą niewolnic, wełną umoczoną w winie i cieczy z mastykowego drzewa dobywanej, członki jej otarł, wargi i nozdrza tłuszczem łabędzim zmieszanym z cynamonem, pieprzem i kassyą pomazał, a w ten sposób otrzeźwionej wlał w usta trochę wina z hyzopem i tęgiego bulionu z koguta, żwawo choć trochę chwiejnie porwała się na nogi i wnet o Dilorama: gdzie jest i jak z nim w końcu postąpił Pytyon, dopytywać się zaczęła. Pomyślnemi w tym względzie doniesieniami uspokojona, uprzejmie Jończykowi za podjęte około niej starania podziękowała, a śmiech Labdy i Melissy, które dotąd jeszcze stroić się i przestrajać nie przestały, usłyszawszy, z żywem na ustach napomnieniem do nich pobiegła. Drogę jej zaszedł troszczący się o nią Pytyon.
— O ty, popędliwego serca i niepowstrzymanego języka, człeku! — nie zatrzymując szybkich swych kroków, do męża zawołała — wielce też potrzebnemi ci były nos i uszy tego Scyty?! Gniewam się i ja nierzadko, to prawda, lecz, aby takie ohydy wymyślać, trzeba mieć wnętrzności tygrysa albo hyeny! Patrzcie! zachciało mu się nosa i uszu człowieczych! Poco? O, bogowie najpotężniejsi, gdyby jeszcze ze złota one były...
Z ostatniemi słowy do komnaty pełnej zwierciadeł i strojów wbiegła, a Pytyon, sam pozostawszy, siwą brodę głaskał i z żartobliwym uśmiechem do siebie mówił:
— Potężnymi być muszą bogowie, skoro stworzyli rzecz tak wielką, jaką jest sprzeczność niewieścia. Sama przede mną zaciekle oskarżała Scytę, a teraz mi zbytnią srogość zarzuca!
Tymczasem Chileas nie próżnował. Gdy tylko żonę Pytyona opuścił i przed próg domu wyszedł, wnet go obiegła gromada ludzi, z najzręczniejszych lub najulubieńszych, więc największej swobody używających niewolników złożona. Pierwszy Idantyrs złożył przed nim pokłon głęboki i błagał go o radę przeciw srogim boleściom, które, ze zbytniego zapewne umęczenia, we wnętrznościach swoich uczuwał. Stara Gigea, Toraksa i Bubaresa mamka, pokornymi gestami ukazywała mu swoje policzki od bólu zębów opuchłe. Ładna, figlarna Tyja, ulubienica Labdy, szczebiotała, że traci to, co najwięcej piękności użycza: swoje długie, czarne rzęsy. Inni ukazywali mu krwawiące się rany, które dziś jeszcze, od ukąszenia wężów lub od ostrych narzędzi na łąkach i polu odnieśli, albo prawili o towarzyszach, którzy w szopach, ze złamanymi członkami, albo w srogich gorączkach leżeli. Tak było zawsze, ilekroć Chileas gdziekolwiek się ukazał; i teraz także znalazł się on wkrótce na ukrytej wśród kasztanowego lasu, rozległej przestrzeni, którą dokoła otaczały wspaniałe stajnie, ogromne śpichrze i nizkie szopy, z wnętrzami pełnemi ciemności, zaduchu i brudu. Nad wejściem do każdego z tych budynków znajdował się zawieszony z rozpostartemi skrzydły nietoperz, pewna rękojma ochronienia ścian w czarodziejski znak ten zaopatrzonych od klęsk wszelkich, a zapewnienia im pomyślności. Zwierzęta pasące się na łąkach lub zamknięte w stajniach nie ukazywały się tu wcale; tylko stary wielbląd Pytyona, siwy, łagodny Mosz mieszał się z ruchliwą gromadą ludzi i, daremnie przez nich odganiany, zbliżywszy się do Jończyka, na znak przyjaźni zmyślną swą głową, głowy jego dotknął. Temu wolno było przechadzać się wszędzie, bo, wielkich łask u pana swego doświadczając, odpłacał mu je niezwykłą w zwierzętach jego gatunku miłością. To też niewolnicy Pytyona zdawali się pałać ku niemu zazdrością i nienawiścią.
— Ten jest szczęśliwszym ode mnie — wskazując zwierzę z cicha przed towarzyszem sarkał ponury Etyop — plag nie otrzymuje, tak jak ze mną bywa nierzadko, i zamiast w dusznej ciemnicy, gdy tylko chce, wylega się w pańskim ogrodzie, na kwiatach...
Popędliwy Kreteńczyk, zawiści, którą w nim wzbudzał ulubieniec pański, hamować nie mogąc, głośnem ozwał się przekleństwem:
— Bogowie niech cię przeklną i ojca twego, i całe plemię twoje, przebrzydłe zwierzę, za to, że pasiesz się jak bogacz, gdy my nie syciśmy nigdy!
Sam Idantyrs, pomimo zwierzchniczej powagi, wstrętu swego przy zbliżeniu się do starego Mosza ukryć nie mógł i jednemu z najpoufniejszych współtowarzyszy szepnął:
— Chciałbym przemienić się w tę głupią i za nic nie odpowiadającą bestyę! Wnętrzności jej, tak jak moich, od umęczenia i strachu nie przeszywają srogie bóle...
Chileas zaś, wraz z pomocnikiem swoim, otoczony jęczącymi i błagającymi ludźmi, stał nad skrzynią rozwartą, a srebrnych, cynowych, ołowianych, szklanych, różnej wielkości i kształtów naczyń pełną, i zwinnemi rękami mierząc, ważąc, mieszając, przelewając najrozmaitsze płyny, prochy, maście, sporządzał i rozdawał chciwie przez rąk wiele porywane leki. Były to niezliczone materye z ciał zwierzęcych i roślinnych dobywane, zacząwszy od potu i tłuszczu z wełny owczej wyciskanego, w winie moczonych wnętrzności łasicy, glist w miodzie roztartych, pastylek z suszonych żmij, serc krecich, żółci jeżów, kantaryd, ślimaków, gniazd jaskółczych i zaprawionych mirrą oczu sowich — aż do wyrobów tak rzadkich i kosztownych jak tłuszcze łabędzie i strusie, mózg orłów, nerwy ze skrzydeł sokolich wywleczone, sok mastykowego drzewa, suszone maliny, po które wdzierać się trzeba było na szczyt wysokiej Idy, a które cudną woń wydawały, wreszcie trawy zerwane z osypanych piaskiem głów posągów. Obok zasuszonych lub na prochy startych liści winnych, palmowych, morwowych, cedrowych, znajdowały się tam mchy wszelkich gatunków, — kampanula, jarzębina, bluszcze, hyzop, cynamon, kassya. Z winem, octem, morską wodą, woskiem, miodem, wytłoczynami fig i oliwek, łączyły się delikatne, wonne, z nieporównaną sztuką urządzane olejki: różane, migdałowe, narcyzowe, palmowe i inne. Zaś śród tego wszystkiego przeważne miejsce zajmowała wełna dobrych owiec, na którą Chileas sporządzone przez się płyny, prochy, maście, lał, sypał i rozpościerał, a która już sama przez się, czarodziejską prawie moc uśmierzania cierpień posiadać miała.
Po kilku godzinach oddawania się temu zajęciu, gdy gwar błagań i jęków dokoła niego ucichł, uczony Jończyk podniósł się z nad swej skrzyni, słudze rozkazał zamknąć ją i w bezpiecznem schronieniu umieścić, sam zaś, rękawem grubego kaftana ocierał twarz, która pod ciężkim, ciemnym zawojem, obfitym okryła się potem. Wtedy, usłyszał obok siebie dźwięczny niewieści głos, mówiący:
— Dobry mężu, mojej jeszcze wysłuchaj prośby!
Podniósł wzrok i zobaczył przed sobą Melissę, która, w wieńcu róż na rozpuszczonych włosach, z ogniem radości w oczach, wyglądała jak wcielenie świeżej młodości i wezbranego życia. Widząc, że Jończyk z upodobaniem i uprzejmie na nią spogląda, wesoło mówić zaczęła:
— Labda przysłała mnie do ciebie, z prośbą o trochę tej maści z kruczego jaja, która niewieścim włosom nadaje czarność i połysk piór kruka. Ogromne i śliczne jej włosy rudawe są jednak nieco i bez blasku; wdzięczną ci więc będzie, jeśli jej dopomożesz ten błąd natury poprawić.
— Labda posiada małżonka, któremu jej włosy aż nadto połyskliwemi wydawać się muszą, gdy wychodzi on z tmolosowych ciemności, w których przebywa — z żartobliwym uśmiechem odpowiedział Jończyk.
— Ależ ona nie Bubaresowi, tylko mężom perskim, którzy jutro dom nasz napełnią, podobać się pragnie — zaśmiała się Melissa.
Z coraz większem upodobaniem na ożywione jej rysy patrząc, Chileas rzekł:
— Gdyby bogowie obdarzyli mnie córką, chciałbym, aby do ciebie podobną była. Umiem czytać w obliczach ludzkich, a w twojem widzę niewinność i dobroć. Powiedz Labdzie, że jajko kruka zmieszane z laurowym olejkiem i woskiem, wkrótce służebnym jej przez sługę mego przyślę.
Melissa dziękczynnie skłoniła głowę, ale nie odchodziła jeszcze. Widocznem było, że mówić coś chciała, może jeszcze o coś prosić, lecz brakowało jej śmiałości i wstyd ją ogarniał. Po chwili dopiero i z wahaniem w głosie zaczęła:
— Proszę cię, dobry mężu, abyś i mnie także dał nieco tłuszczu łabędzia, zmieszanego z mlekiem oślicy i prochem lotosu...
Nie mogła dokończyć, bo cała w ogniu rumieńców stanęła i głowę zwiesiwszy w drżących palcach przebierała złote frendzle swego pasa. Z wązkich ust Chileasa zniknął uśmiech, bystro i nieco chmurnie wpatrzył się w stojące przed nim dziewczę.
— Któż ci powiedział o tem — zapytał — że mieszanina o którą prosisz, skórze niewieściej nadaje gładkość lilii, puszystość brzoskwini?
— Powiedziała mi o tem Labda — coraz ogniściej płonąc, odszepnęła Mellisa.
Chileas milczał i w ziemię patrzał, aż długą kościstą ręką z lekka ręki ślicznej dziewczyny dotykając, tak cicho, że ledwie dosłyszalnie, mówić zaczął:
— Dla młodości i niewinności twojej przychylność czuję i drogą mi jest szczęśliwość Dilorama, z którym oddawna zawarłem gościnny związek przyjaźni. Dlatego mówię ci: strzeż się upiększać i stroić dla oczu mężów perskich! W krajach przez śnieg nawiedzanych zając staje się białym, aby go wzrok myśliwca z trudnością mógł dostrzedz. Gąsienica, na liściu drzewa siedlisko swe mająca, zieloną przędzą okrywa się przed szukającym jej ptakiem. Czem myśliwiec dla zająca, ptak dla gąsienicy, tem są dla niewiast mężowie perscy. Gdybyś mogła na dzień jutrzejszy przybrać twarz brzydkiej Etyopki, powinnabyś to uczynić; gdybyś mogła uprosić bogów, aby na dzień jutrzejszy przybrali cię w garbatą postać wielblądzicy, powinnabyś o to ich błagać...
Melissa drżeć zaczęła, takim przestrachem napełniały ją ciche słowa Chileasa, ale zarazem z za jej rzęs spuszczonych strzelił błysk gniewu. Znać Chileas dotkliwie uraził miłe jej jakieś nadzieje i chęci. Podnosząc więc na niego oczy, którym wyraz śmiałości nadać pragnęła, z niezadowoleniem rzekła:
— Daremnie straszysz mię, Chileasie, i zgadnąć mi nawet trudno, po co to czynisz. Nie lękam się wcale mężów perskich, owszem, wzbudzają oni we mnie ciekawość i cześć. Pytyon ich kocha i Labda nieraz w domu ojca swego ich widywała. Potężni są, bardzo piękni, podobno i dla niewiast dobrzy. Niewiasty ich szczęśliwsze nawet są od Lidyjek, uczestniczą w naradach i wojnach i nad małżonkami swoimi panują. Czy nie słyszałeś o Artemizyi, która z wielkim Kserksesem na wojnę tę jedzie i bez której poradzenia się żadnego ważnego przedsięwzięcia on nie postanawia? Albo o żonie Mazistasta, która — o jakże dumną być musi! — serce ziemskiego boga posiadła! Opowiadała mi o tem wszystkiem Labda...
— Labda jest motylem, który ziarnami pyłu okrywa kielich białej lilii — odpowiedział Chileas, a ręka jego silniej nieco oparła się na ręku Melissy i cichszym jeszcze niż przedtem głosem, dodał: — dziś, o oblubienico Dilorama, jesteś białą lilią; jutro zostać możesz liściem stopą przechodnia wdeptanym w ziemię! Strzeż się!
Zawstydzeniem i niezadowoleniem zdjęta, Melissa drobną rękę wyrwała z dłoni Chileasa i jak ptak przestraszony frunęła, żadnej uwagi nie zwracając nawet na ulubionego Mosza, który na węzłowatych nogach kołysząc się w strony obie, brzydkim, lecz zmyślnym i do pieszczot nawykłym pyskiem włosów jej dotykać usiłował. W parę godzin potem, gdy słońce już zaszło, a równina, kasztanowemi wzgórzami z dwóch stron otoczona, a z innych na sady, winnice otwarta, stanęła w ciepłym i woniejącym zmroku, skarżyła się Melissa przed Diloramem na sposób, w jaki postąpił z nią lekarz joński. Miejsce, w którem znajdowali się oboje, pełnem było woni narcyzów i głębokiego cienia, rozpościeranego przez wysokie palmy. Opowiadania kochanki wysłuchawszy, Diloram żywo podniósł się z pościeli kwiatów, na których spoczywał, i zawołał:
— Tak uczyń, Melisso, tak uczyń, jak ci doradzał Jończyk! Wiem, że Wamik z podróży swej do perskiego obozu przywiózł Pytyonowi radę od przybocznych Kserksesa zaczerpniętą, aby dla ugoszczenia króla zgotowaną była biesiada grecka, w której udział przyjmują młode i piękne niewiasty. Kserkses nienawidzi Grecyi, lecz kocha to, co ona dla pieszczoty i rozkoszy ciała wymyśliła. Rozkazuję ci, Melisso, abyś uczyniła wszystko, coby cię przed oczami Kserksesa i orszaku jego tak osłoniło, jak biała barwa przed wzrokiem myśliwca osłania zająca, w krajach przez śnieg nawiedzanych.
Po chwili milczenia Melissa, głosem, w którym czuć było żal i gniew, odpowiedziała:
— Nie jesteś jeszcze małżonkiem moim, Diloramie, więc rozkazywać mi jeden tylko przybrany mój ojciec, Pytyon, ma prawo, a on-to właśnie darował mi dzisiaj dyadem z turkusów i pereł, jakoteż podobne naramienniki i kolce, abym w nie ustrojona, godniejszą była oczu mocarza. Z jego także rozkazu Labda i Antela otrzymały szaty z najdroższej attalskiej materyi, a ja, najmłodsza, z mieniącej się błękitem i srebrem tkaniny w Milecie wytkanej. Widzisz więc, Diloramie, że chcąc się przypodobać tobie, musiałabym ściągnąć na siebie gniew pana mego, Pytyona.
— Straszniejszym stokroć od ludzkiego jest gniew izedów, dobrych geniuszów Ormuzda, — ozwał się Diloram — czyś zapomniała, czegom cię wczoraj, na kasztanowem wzgórzu nauczał?
Ramionami u szyi jego zawieszona i z wdzięczną pieszczotą przytulając mu się do piersi, szeptać zaczęła:
— Wprzód umrę, Diloramie, zanim z pamięci mojej zniknie ten święty poranek, w którym podzieliłeś się ze mną duszą swoją i tylu mię cudnych rzeczy nauczyłeś. Kocham cię i zawsze chcę być posłuszną dobrym geniuszom Ormuzda. Pozwól tylko, abym jutro pierwszy i zapewne ostatni raz w życiu, przywdziała strój przepyszny, przez ojca twego mnie darowany, i zabawiła się wesoło. Potem, gdy w tej dolinie, o której mówiłeś, osiądziemy, będę już wiecznie pokorną małżonką twoją, piastunką trzód i pracownicą dobrej ziemi. Nigdy już wówczas nie zobaczę wielkich królów i mężnych rycerzy. Ten więc raz tylko niechaj przed Labdą, która do dyamentami usianej tęczy uczyni się podobną, wstydem nie płonę!
Wprzód nim Diloram mógł odpowiedzieć, z pod wachlarza palmy, najgrubszy zmrok rzucającego, wyszła i na przestrzeni rozjaśnionej przez światło gwiazd i białość narcyzów ukazała się Gorgo. Szła jak zazwyczaj żwawo i śpiesznie, choć od czasu do czasu wspierała się dłonią o mirtowe i bukszpanowe krzewy. Idąc, wesołym głosem wołała:
— Tuście, pisklęta moje! Wiem zawsze, gdzie was szukać, a choćbym Melissę za wydalanie się z komnat niewieścich gromić powinna, niech już tam sobie będzie jak chcecie, gołębie moje!
Z temi słowami zbliżyła się i, na ramieniu Dilorama dłoń opierając, zaczęła:
— Nie usnęłabym ani trochę, gdybym cię, mój najmniejszy, dziś jeszcze nie zobaczyła. Nastraszyłeś mię, swawolny chłopcze, srogą tę sprzeczkę z Pytyonem wszczynając. Takem się gniewu Pytyonowego przeciwko tobie przelękła, że aż omdlałam. Oni mniemają, że mię ta słabość z żalu po nizejskim rumaku schwyciła, lecz to nieprawda, bo ja tylko o Dilorama swego tak srodze się zlękłam. Cennego konia bardzo żałuję... aleś ty, mój najmniejszy, pierwszy dla mnie na całej ziemi...
Mówiąc to, pośród narcyzów siadała, przyczem bolesne stęknięcie wyrwało się z jej piersi.
— Staram już i zmęczona — wesoło jednak śmiejąc się, rzekła — a choć rady Chileasa wielce dobroczynnemi są dla mnie, od bólu w kościach i duszenia w piersiach uleczyć mię nie mogą. To nic, czuję przecież w sobie tyle ochoty i siły, że pewno bogowie niekrótko jeszcze pozwolą mi służyć Pytyonowi memu i na waszą pomyślność spoglądać. Tylko dziś bardzo zlękłam się o ciebie, mój najmniejszy, a do tego nos i uszy tego Scyty nie przestają mi w mózgu świdrować...
Klasnęła w dłonie.
— I na co Pytyonowi, przydać-by się mogły nos i uszy tego człowieka! — zawołała. — Dla swoich dobrym on jest, słodkim, jak miód i hyzop, lecz biada temu, kto na gniew albo wzgardę jego zasłuży! Widziałam ja, widziałam w mojem życiu wiele rzeczy strasznych, od tych uszu i nosa Scyty jeszcze straszniejszych; ale nie wiem czemu przypisać mam to, że z lat upływem coraz mi trudniej na podobne rzeczy patrzeć. Dlatego, choć bardzo mię przestraszyłeś, dziękuję ci, Diloramie mój, żeś Scytę obronił, przez co zeszkaradzone oblicze tego człowieka na jawie stać przede mną i w snach ukazywać mi się nie będzie...
Przyciągnęła ku sobie głowę Dilorama i, ucałowawszy ją, przy piersi swej zatrzymała. Drugiem zaś ramieniem Melissę ogarniając, mówiła dalej:
— Wiele jest rzeczy dla niewieściego umysłu mego niejasnych. Ty, mój najmniejszy, najmędrszym podobno jesteś z nas wszystkich. Kiedym raz, ciężką chorobą złożona, kilka dni z łoża powstać nie mogła, dobry Chileas wielce przyjemnie zabawiał mnie, prawiąc o tem, jakeś ty w Hipajpie i greckich Atenach przebywał i jakich tam nabywałeś mądrości. Więc naucz tę, która ciebie z łona swego na świat wydała, dlaczego zdawało mi się zawsze, iż dwa serca, dwa umysły i dwie zupełnie różne istoty przebywały we mnie? Od młodocianych lat przez ukochanego małżonka mego wyćwiczona w zbieraniu i oszczędzaniu bogactw, nie pożądałam ich przecież dla samej siebie i zachody około tego podejmowane napełniały mię dwoma zupełnie różnemi uczuciami: rozkoszą i umęczeniem. O Pytyonowe mienie i sławę dbając wielce, sługi i robotników naszych utrzymywałam w nieubłaganej karności, a za wszelkie niedbalstwo lub z ich winy poniesioną stratę gniewem wybuchając, nieraz na ciężkie kary skazywałam ich sama, lub byłam przyczyną, że Pytyon na jeszcze cięższe ich skazywał. Bo i czemże są zaprawdę niewolnicy nasi? Towarem tylko za drogą cenę kupionym, nędznem robactwem, pozbawionem wszelkiej siły i dostojności, na to przez bogów stworzonem, aby nam, możnym, usługi oddawało. Tak jest i w to wierzę, bo tak mię nauczył Pytyon, którego rozum nigdy nie zawodzi, i tak dzieje się na całym świecie, a czyżby bogowie dozwolić mogli, aby cały świat błędnie mniemał i czynił? Jednak, gdy jedna połowa istoty mojej tak myśli i postępuje, jako rzekłam, drugą dręczą i prześladują wszystkie jęki i łzy, — o niedorzeczności! — przeze mnie przecież samą wyzwane i wyciśnięte! Ilekroć niewolnik lub niewolnica zajęczeli pod ciężką chłostą, albo, w ciemnicy zamknięci, jękami swymi powietrze napełnili, ilekroć zobaczyłam oblicze choćby najpodlejsze, lecz od płaczu opuchłe czy zakrwawione, tylekroć te głosy i te widoki długo szły na jawie za mną i przede mną, napełniały mi sen, z którego budziłam się wzdychająca; przeszkadzały mi w jedzeniu, weseleniu się i pieszczeniu dzieci moich, pomiędzy których słodkiemi ciałami a memi usty stawały... Wiele cierpiałam przez to, nieraz sama siebie za własną głupotę łając... z trwogą też spostrzegam, że im więcej lat upływa, tem mniej to wszystko znosić mogę. Ty, Diloramie, który podobno słuchałeś nauk mędrców mazdejskich i greckich, dopomóż mi duszę moją z tych zagadek i wątpień wydobyć...
Diloram gorącemi usty przylgnął do chudych, pomarszczonych rąk macierzyńskich i ze zmieszaną miłością i niepokojem, zawołał:
— Oby tylko co prędzej, po gotującej się zawierusze, nadeszły dla nas dnie ciszy i uspokojenia, a wszystko uczynię, aby lata twojej starości ukoić w pierwiastku światła...
— Gdy minie gotująca się zawierucha, a nastąpią dla nas dnie ciszy i uspokojenia, uczynisz to, Diloramie — spokojniej już powtórzyła Gorgo; lecz znowu, niezmierną żywością usposobień swych pobudzona, ręce ku niebu wzniosła i zawołała:
— Niech bogowie mię skarzą, jeżeli za każdego z synów moich nie skoczyłabym wielkim pędem w wody Paktolu i jeżelibym dla każdego z nich, jak to czynią pelikany, piersi swej nie rozpruła! Ale ty, Diloramie, byłeś zawsze prawą źrenicą moją i w macierzyńskiej mojej koronie klejnotem najdroższym! Ostatnim darem zesłali mi cię bogowie, a gdy bracia twoi z kolei od boku mego odchodzili i silnymi stawali się mężami, tyś jeszcze codzień u piersi mojej usypiał i rozweselał mię dziecinnemi psotami. Z pomiędzy wszystkich braci tobie bogowie dali najłagodniejszy umysł, najwątlejsze członki i rysy najsłodsze: to też nazwałam cię moim najmniejszym i z pomiędzy wszystkich mych synów o ciebie zawsze niepokoiłam się najwięcej, boś mi się zawsze najsłabszym wydawał...
Tu Melissa bliżej przygarnęła się do boku mówiącej i z pieszczotliwym wyrzutem szepnęła:
— A dla mnie, matko, która ciebie i najmilszego twego Dilorama gorąco kocham, ani jednego miłego słowa nie masz?
Śmiechem cichego uszczęśliwienia zadrżała pierś Gorgony.
— Ty, swawolnico, nie zawsze posłuszną mi jesteś — wesoło zaczęła — niemniej miłych i drogocennych przymiotów słodyczy, wesołości i przywiązania odmówić ci nie mogę. Jakkolwiek więc nieraz zbytnią miłość dla strojów i wolniejsze niżby młodziutkiej dziewicy przystało postępowanie w tobie przyganiam, dlatego, żeś dziecięciem Pytyonowego brata żałośnie osieroconem, że cię na ręku swojem, zhodowałam, że Diloramowi memu miłą się stałaś, mam dla ciebie serce takie, jakbym cię z własnych wnętrzności swoich na świat wydała...
Umilkła na chwilę, a potem, dwóch młodych głów na piersi jej spoczywających z pod ramion swych nie wypuszczając, poważnie mówiła:
— Oto wkrótce nadejdzie dzień waszych zaślubin. Wiem o zamiarach, które dla przyszłości swojej tworzycie. Diloram opuścić chce dom ojcowski, aby zdala od napełniających go przepychów kawał dobrej roli, w jednej z tmolosowych dolin uprawiać i tam według swojej woli postępować. Dobrze! W oddaleniu od was zostanę, pisklęta moje, ale wieściami o pomyślności waszej uradują mię często gońcy, których ku wam wyprawiać będę; często też, gdy dom rodzicielki nawiedzicie, napasę oczy waszym widokiem. Dobrze! Niech Diloram żyje, kędy chce i jak chce, byleby tylko spokoju i szczęśliwości zażywał. I ty, Melisso, szczęśliwą będziesz — choć skromne i ciche życie gotuje dla ciebie przyszły twój małżonek. Lecz jakkolwiek miłemi są bogactwa i drogocenną używana przez nie potęga, stokroć milszym i drogocenniejszym dla serca niewiasty musi być jeden dzień z sercem przy sercu i z okiem w oku ukochanego męża spędzony. I jakkolwiek błogo jest niewieście być małżonką słynnego z bogactw i potężnego człowieka, słodko musi być i tej także, która bez zbytnich trosk i zachodów może po pracy swobodnie spocząć w cieniu platanów, lub za krosnami siedząc i powrotu oblubieńca od trzód i roli oczekując, w pokoju serca i świata słuchać wdzięcznego śpiewania skowronków...
Zamyśliła się i umilkła; potem rzekła znowu:
— Jam nierozumna i nieuczona niewiasta, nie wiem ani jakie drogi na świecie są lepsze, ani dlaczego człowiek postępując jedną i losy swe błogosławiąc, potajemnie przecież wzdycha ku drugiej. Nie wiem także, którzy z bogów są najpotężniejsi, bo każdy lud innych wielbi i innym błagania i ofiary składa. Ale o szczęście twoje, mój najmniejszy, i twoje także, przyszła małżonko jego, błagam wszystkich bogów, którzy nad całą ziemią panują. Niech błogosławią wam bogowie Lidyi, można Cybela i boski kochanek jej Atys, bogaty w uciechy Sabazyos i piękna Astarte! niech sprzyja wam także i łaskawym na was będzie grecki Zeus, o którym od Chileasa cudne słyszałam powieści. Niech też zdroje swojej światłości zlewa na was mazdejski Ormuzd i słońce po niebie oprowadzający, złotowłosy geniusz jego, Mitra! Niech wam przyjaznemi i łaskawemi będą niebo i ziemia, słońce i księżyc, gwiazdy i rośliny, zwierzęta i wody... Niech się tak stanie!
W ten-to sposób, pod wachlarzem palmy, przez który przeglądały gwiazdy, wśród śniegu narcyzów i wydawanej przez nie woni, niewiasta w żółtym zawoju i wielkim fartuchu, osłaniającym kwiecistą suknię, błogosławiła dwoje pięknych dzieci, których głowy na piersi jej spoczywały. Jak czuła i trwożna kokosz rozpościerała ona nad niemi swoje ramiona, a twarz cierpiącą i zapadłe oczy ku niebu wznosiła. O burzliwem, pełnem zagadek jutrze, które ją i jej wszystkich oczekiwało, w tej chwili zapomniała; jeszcze też ono najmniejszym błyskiem świtania nie ukazywało się pośród cicho uśpionej, gwiaździstej, ciepłej, woniami nabrzmiałej nocy.





IV.

Wraz z wejściem na świat dnia nowego połowę Lidyi okrył obraz, któremu podobnych nie wiele widziała i widzieć miała Ludzkość. Było to olbrzymie wojsko ciągnące wzdłuż dwu naraz krain, bo gdy jedna jego połowa serca Lidyi, wspaniałego miasta Sardes, już dosięgała, druga opasywała jeszcze całą szerokość Frygii. Dwie naraz ziemie, przez naturę w najpiękniejsze szaty ustrojone, przez starodawne swe dzieje dziełami ludzkiego kunsztu napełnione, okryły się tem morzem i zahuczały pod niem wielkim, ponurym, nieprzerwanym grzmotem. Nie wiele mniej niż dwa miliony uzbrojonych ludzi i niewiele mniej niż takąż liczbę zwierząt, Kserkses, syn Daryusza i Cyrusowej córy Atossy, prowadził na wojnę z Grekami.
Zbiorowisko to było niezmierne i bardzo dziwne. Dziwnem, ciekawem, wszystkich sił wzroku, wyobraźni, pamięci, dla ogarnięcia go w głównych choćby liniach wymagającem, było ono przez to, że, jak obraz mozaikowy z kamyków różnej natury i barwy, składało się z plemion i ludów różnej postaci, skóry, odzieży i zbroi.
Naprzód tedy chmurą szarą, leniwą, ciężką, ciągnęły wozy zaprzężone wytrwałymi mułami, żywnością gatunku wszelkiego wysoko spiętrzone, a otoczone trzodą dromaderów, których ogromne garby, mnóstwem tobołów i wszelkiego gatunku brzemion objuczone, mętnie w obłokach kurzawy zarysowywały powoli sunący naprzód las bezkształtnych, potwornych wież. W części na tych wozach i wieżach siedzący, a w części pieszo idący przy nich ludzie mieli pozór mrowiska, rozsypanego po ruchomej górze. Najnędzniejsi z nędznych, z samego dna niewolnictwa dobyci, do broni niezdatni, powoźnicy ci, świstami biczów, którymi naganiali zwierzęta i w tym samym celu wydawanemi z gardeł piskliwymi krzyki, napełniając powietrze, byli jakby pierwszymi oznajmiaczami nadciągającej rzeczy jakiejś srogiej, groźnej, ponurej.
To przecież, co o jedno zaledwie stadyum, około sześciuset kroków ludzkich zawierające, po nich następowało, groźnem będąc, nie było przecież ponurem, lecz owszem bardzo świetnem. Były to na czele zbrojnych ludów postępujące i przed wszystkimi innymi pierwszeństwo dzierżące hufce czysto perskiego rodu. W tyarach, mających kształt nizkich cylindrów, a złotemi taśmami na cztery części przedzielonych, albo w szpiczastych, wysokimi pękami piór strusich i pawich powiewających kasyach, olśniewali oni kaftanami z żelaza, naśladującymi wiernie wzory i połyskliwość łuski rybiej, jaskrawemi barwami szarawarów, błyskami zawieszonych u pasa, krótkich, w drogocenne rękojeście wprawionych mieczów.
Piersi ich osłaniały tarcze, misternie z łoziny plecione, u ramion sterczały oszczepy, kołczany i wielkie łuki, tak wielkie, że lasem wysokim wznosiły się nad ich głowami. Piesze czy konne, hufce te wśród idących za nimi tłumów pierwszeństwo dzierżyły, nietylko przez naczelnicze swe miejsce w pochodzie i świetność ubioru i zbroi, lecz także przez piękność rysów i siłę, butę, śmiałość postawy. Znać w nich było lud czystej aryjskiej rasy: biały, w członkach ciała i rysach oblicza kształtny, w ogniu źrenic i gibkości ruchów objawiający pełen życia i pożądań ruch myśli i woli. Znać w nich było także lud, który niedawno dopiero wystąpił na scenę dziejów świata i niedawno u szczytu potęgi stanąwszy, siły rozpędu, która pchała go naprzód jeszcze nie utracił i hartu, zapału, wiary w swe przeznaczenie, które umożliwiają zdobycze, w puchach użycia wyczerpać nie miał jeszcze czasu. Znać było również, że oni-to, w tę daleką, zamorską, pełną nieznanych gróźb i obietnic wyprawę, prowadzili wszystkich innych, że oni jedni szli na nią nie pod biczem przymusu i strachu, lecz z pobudek własnej, wolnej woli; że oni-to byli kwiatem odwagi i puklerzem mocy całego tego ciągnącego za nimi mnóstwa, że nakoniec ktokolwiek ten kwiat zetnie i ten puklerz skruszy, już przez to tylko i owo mnóstwo zwycięży. Takimi byli ówcześni władzcy całego znanego świata, — całego, z wyjątkiem północnych Scytów i południowych Etyopów, którzy bronili się przed nimi rozłogami swych pustyń i srogością mroźnych lub skwarnych klimatów, oraz z wyjątkiem tej części Grecyi, która poza podbitą Jonią, Tessalią, Macedonią, nigdy im żądanej ziemi i wody w ofierze złożyć nie chciała, a na której czele stali fanatycznie do niepodległości swojej przywiązani Ateńczycy i Spartanie. Dlatego też zapewne ku tym dwom nielicznym ludom greckim, ówcześni władzcy świata uczuwali jedną z tych wielkich nienawiści, któremi od czasu do czasu duch pychy wypala w łonie Ludzkości ogromne, krwawiące się rany. Nienawiścią tą i nadzieją zdobycia sobie nowych rajów bogactwa i rozkoszy zdjęci, szli oni naprzód ochotnie, mężnie, dumnie, z wiarą, że celu swego dopną, że zdepcą, zdobędą jak olbrzymy, podnoszący stopę dla zdeptania roju malutkich mrówek. Takiemi były, przodem niezmiernych wojsk Kserksesowych idące i jadące hufce czysto perskiego rodu, ale nie wiele ich było... Było ich bardzo niewiele w porównaniu z ciągnącemi za nimi tłumami, nawet tłuszczami.
Pierwsi po nich w godnościach państwowych, pierwsi też za nimi postępowali Medowie, z ubioru i zbroi do swych niedawno jeszcze niewolników, a dzisiaj panów podobni, lecz starsi, słabsi, z dawnych dostojeństw odarci, z pierwszego miejsca zepchnięci i, jakkolwiek dla starodawności sławy swej szanowani, niemniej upadek jej czujący tak w losach swoich zszarzałych jak w sercach upokorzonych.
Lecz za Medami, krwawem, zda się, morzem, rozlały się miedziane hełmy i tarcze Asyryjczyków, a nad nimi nieprzejrzane fale kopii i żelazem okutych pałek. Nie tak dawno jeszcze za cud i klejnot świata uznana Niniwa wysoko nad wszystkie ziemie wznosiła swe prawie bajecznie wspaniałe mury, a uczeni jej na niezliczonej ilości cegieł spisywali pełne chwały imiona jej królów i pełne grozy zwycięstwa jej wojsk; nie tak to jeszcze dawno jej zastępy zbrojne rozbiegały się po ościennych ziemiach i strachem ziejące, wiecznie zwycięskie, z piersi Medyi, Chaldei, Babilonii wyrywały jęki, a z ust hebrajskich proroków te klątwy, których wymowa przetrwać miała wieki. Teraz ta niedawna pani świata, z godności wszelkiej odarta, leżała pod stopą nowego pana, a synowie jej, w lnianych pancerzach i miedzianych hełmach, z miedzianemi tarczami u piersi, a lasem ostrych kopii i pałek nad głowami, szli tam, gdzie im iść rozkazywano, gdzie żadne łupy ich krwią opłacone i żadna chwała ich męstwem zdobyta ich łupem, ani ich chwałą zostać nie miała, tylko łupem i chwałą tego, który swem imieniem, niby olbrzymiem skrzydłem, w ciemność zanurzył ich imię i swoją potęgą, niby olbrzymim dziobem, skruszył i pożarł ich siłę i wolę. W promieniach słońca miedziane hełmy płonęły jak rozpalone pochodnie, a w miedzianych tarczach, osłaniających piersi, gorzały skupione blaski. Co pod hełmami myślały głowy, a pod tarczami czuły piersi tych synów Asyryi, to odbijało się w ich twarzach ponurych i krokach leniwych, które nie ustawały tylko pod grozą setników perskich, pod grozą najbardziej nieubłaganego w srogości i karze wodza asyryjskich pułków, z babilońskimi zlanych w jedność dziwną, z zażartych niegdyś wrogów złożoną w taką jedność i równość, jakiej udzielać zwykły tylko: śmierć i grób.
Ale to, co po tych naczelnych w państwie ludach i równych im jeszcze w oświacie Lidach, Myzach, Frygach, Baktrach, Fenicyanach, Armeńczykach następowało, przedstawiało dla oka nierozwikłaną gęstwinę zmieszanych ze sobą, wzajem odpychać się zdających zjawisk.
Czasem oddzielnymi i doskonale uszykowanymi hufcami, czasem jak trzody różnych gatunków, zmieszane w wielobarwny i wielojęzyczny chaos, szli, albo na koniach, na wozach, na wielblądach jechali Scytowie kupieni, albo podstępem w niewolę pojmani, w odzież perską obleczeni, a oprócz łuków i mieczów, w potężne topory zbrojni; Kaspiowie w futrzanych, pomimo letniego skwaru kaftanach, z szerokiemi szablami u pasów; Sarangowie w sukniach tak barwistych, że od nich ćmiło się w oczach i aż do kolan sięgającem, równie barwistem obuwiu; Arabowie, których suknie śnieżną białością odbijały na tle otaczającej ich pstrocizny, a jaskrawymi pasami przewiązane, spływały im aż do stóp; Judowie, w odzieży z bawełny w kraty i kwiaty tkanej, o łukach i strzałach trzcinowych; Libijczykowie, z ciałami ściśle oszytemi w zwierzęce skóry; Trakowie z głowami ukrytemi w lisich futrach, tak, że ludzkie ich oblicza ukrywały się pod lisiemi, a w długich, mieniących się jak skóry wężowe szatach; najdziwniejsi nakoniec, z pomiędzy wszystkich, Etyopi, z kopiami, u których szczytu sterczały nogi gazelli, z sękatemi pałkami, w skórach lwów i lampartów zarzuconych na ciała nagie, z obliczami namaszczonemi farbą białą w połowie jednej, a czerwoną w drugiej.
Cała ta powódź aryjskich, semickich, murzyńskich oblicz, ochotnych, ponurych, kształtnych i dzikich postaci, żelaznych pancerzy, kwiecistych kaftanów, szat barwistych, śnieżnych, skór, futer i rogów zwierzęcych, zawojów, pióropuszów, hełmów, tarcz, kopii, łuków, oszczepów, kołczanów, mieczy, szabel, pałek, żelazem okutych wozów, koni ubranych w błyszczące rzędy, wielblądów jednogarbnych i dwugarbnych — cała ta niezmierna masa, oblana połyskami złota, miedzi, stali i drogich kamieni, pod którą jęczała, grzmotem huczała ziemia, posuwała się naprzód bardzo powoli; — sunęła jednym szlakiem, jedną rzeką, tam, gdzie utorowanych dróg brakowało, zalewając uprawne pola, sztucznie zraszane łąki, winnice, które nagle znikały bez śladu, kasztanowe, oliwne, daktylowe, śliwowe gaje, po których rozkwitłej gęstwinie nagle pozostawały gromady skieletów.
Jak pasmo rozcięte, którego obie połowy znacznie od siebie odsuniętemi zostały, tak ta masa gęsta i stłoczona w miejscu jednem rozrywała się na dwie połowy znaczną przestrzenią z sobą rozdzielone. Była to jakby szczelina w murze, albo pomiędzy dwoma stłoczonemi nagromadzeniami ludzi i rzeczy szeroka próżnia. Jednak próżnia ta zawierała w sobie najcenniejszy klejnot tego wojska i właściwą przyczynę zjawienia się jego na ziemi: Kserksesa i jego orszak.
W odległości kilku stadyów od tej połowy wojennego tłumu, którą przodem pchnięto, na pysznych i pysznie przybranych rumakach jechało tysiąc ludzi, z oszczepami, których ostrza ku dołowi były spuszczone, a za nimi tysiąc pieszych, z lasem kopii nad głowami, poprzedzało wóz z olśniewającem bogactwem przybrany, przez ośm koni niepokalanie białych ciągniony, a na którym nie siedział nikt, bo woźnica nawet, miejsca na nim zająć nie mając prawa, z błyszczącymi od drogich kamieni cuglami w dłoniach, pieszo, obok wyzłacanych i kunsztownie rzeźbionych kół jego postępował. Był to święty wóz Mitry, geniusza Ormuzdowego, który słońce prowadził po niebie, a którego wyobrażenia w postaci posągu, lub obrazu, jak wszelkich zmysłowych wyobrażeń bogów, mazdejska wiara wyznawcom swym tworzyć wzbraniała. Więc z kształtów i rysów żadnemu oku ludzkiemu nieznany, dobry geniusz Ormuzda, Mitra, obecnym być musiał przecież wszędzie, kędy jaśniało oblicze i skierowywały się kroki pierwszego z pośród jego wyznawców, ducha-słońca ziemi, tak jak on był duchem-słońcem nieba. Dla tego-to niezłomnego i gorliwie przez nadwornych magów głoszonego mniemania, że Mitra zawsze towarzyszy Kserksesowi, a obecnością swą udziela mu przymiotu niezwyciężoności i nigdy nieprzekwitającego szczęścia, wóz jemu poświęcony toczył się bezpośrednio przed wozem królewskim, który, ani drogocennością ozdób swych, ani pięknością zaprzęgu nie ustępował mu wcale; owszem, był jak najściślej do niego upodobnionym, aby przez to, jak wykładali nadworni magowie, śmiertelnym tłuszczom okazać, że niebieska i ziemska potęga zostają z sobą w bratnim sojuszu równości, że zatem ktokolwiek poddaje się drugiej, łaskę i hojność pierwszej zdobywa. Lecz, gdy wóz Mitry poprzedzało tylko tysiąc jeźdźców i tysiąc pieszych kopijników, za wozem królewskim, otoczonym przez kilkunastu najbliższych mu, najdostojniejszych mężów, jechał kwiat nad kwiatami i tryumf nad tryumfami i wojska i państwa: dziesięć tysięcy jeźdźców, królewskich stróżów i ulubieńców, noszących imię miryady nieśmiertelnych. Nigdy, ani jednego z tej poświęconej królowi liczby rycerzy zabraknąć nie mogło; szczerbę sprawioną przez ubytek jednego, wnet zajmował nowy, co sprawiało, że poczet ten wydawać się mógł złożonym z zawsze tych samych, wiecznie młodych i silnych — nieśmiertelnych. Tu na pierwszy już rzut oka poznać można było wysokie pochodzenie, bogactwo i górujące nad powszechnością umysły młodzieńców, którzy, w mieniące się jak rybia łuska, żelazne pancerze okuci, podnosili w górę las tkwiących u oszczepów złotych jabłek granatu, a od głowy do stóp ociekali złotem i dyamentami, strojącymi ich tyary i rękojeście mieczów, wiszącemi u ich uszu i szyi, świecącemi na ich rękach i stopach, na głowach, grzbietach i goleniach ich rumaków. W tych zaś olśniewających blaskach bogactwa twarze ich jaśniały nie samą tylko młodością i pięknością, ale także światłem wszelkiej wiedzy, ówczesnemu światu dostępnej, i wszelkiej gładkości, obyczaj ówczesny u samych szczytów jego wieńczącej. Z dwunastu pokoleń, na które od czasów prastarych dzielił się naród Persów, a z których jedne oddawały się wojennym, inne rolniczym, a inne pasterskim rzemiosłom, zwierzchniczem, przodującem w bogactwie, sławie i nauce było pokolenie Pasargadów, z którego wyszedł królujący dziś całemu niemal znanemu światu ród Achemenidów, — a oni, ci nieśmiertelni, wszyscy z pokolenia tego pochodzenie swe wywodzili i wszyscy od kolebki, ciałem i duchem gotowali się do przynależnych im, wysokich miejsc i przeznaczeń. Nic też dziwnego, że z pod tyar udyamentowanych patrzały twarze białe, śmiałe, dumne, nierzadko oświecone boskim ogniem górnych uczuć i myśli, i że w tych właśnie twarzach tkwiło rozwiązanie dwu zagadek — z których pierwszą było zrodzenie się na ich ziemi wzniosłej religii mazdeizmu, a drugą — zapanowanie jednego ludu, nad takiem mnóstwem innych. Zresztą, wszyscy ci pyszni jeźdźcy, złote granaty nad głowy wznoszący, byli bliższymi lub dalszymi krewnymi króla, z tego samego co i on pokolenia ród swój wywodząc. Dla tych wszystkich więc przyczyn, ażeby nigdy, przez jedną choćby godzinę, jakiegokolwiek niedostatku albo zmartwienia nie ucierpieli, tuż prawie za ostatnimi ich szeregami mnóstwo mułów i wielblądów ciągnęło na wozach, lub niosło na garbatych grzbietach ich żywność, napoje, stroje, służbę i — niewiasty. Tam także wieziono królewskie stroje, naczynia, służbę, żywność — w srebrnych beczkach wodę z egipskiej krynicy Cheopsu, wino syryjskie, pszenicę z pól Eolii...
Na tej chmurze wozów i wielblądów kończyło się wszystko, co zblizka towarzyszyło królowi; powstawała nowa próżnia zawierająca w sobie kilka stadyów, aż znowu, u jej końca rozpoczynał się wielki pochód wszechludów, zalewał drogi, pola, łąki, łamał przed sobą winnice, gaje, kresem swym sięgał ostatnich kresów widnokręgu.
Wóz Kserksesa, tak jak i wóz Mitry, pozłocony i w rzeźby z kości słoniowej ubrany, za wysłanie miał poduszki i kapy, iskrzące się purpurą i drogocennym haftem, a tak ułożone, aby pan świata i tu jeszcze zasiadać mógł, jak na tronie, nad wszystkiem, co wyprzedzało go, otaczało i za nim postępowało, postacią swoją górując. Była to zaś postać dla świetności tła i górności miejsca swego doskonale odpowiednia. Młody, od kilku lat zaledwie berłem Cyrusów, Kambyzesów, Daryuszów władnący, Kserkses wzrostem swoim dosięgał bardzo wysokiej miary, a rysami oblicza najprawidłowszych wzorów aryjskiej rasy. Z pod tyary, takiej samej, jaką nosili wszyscy jego perscy rycerze, więc kształt nizkiego cylindra mającej i tylko zamiast złotemi, dyamentowemi taśmami na cztery części rozdzielonej, czarne jak noc włosy, w sztucznie ułożonych kędziorach opływały mu plecy i ramiona; równie czarna, ogromna broda, z pełną też starania sztuką, a obyczajem perskim, w kilka jakby pięter zfalowana, prawie do pasa okrywała mu piersi. Długa suknia, z materyi mieniącej się kilku barwami, atalską zwanej, okrytą była haftami z przedziurawionych i na nici znizanych dyamentów, śród których przeważały turkusy takiej wielkości i piękności, jakie sama jedna w świecie posiadała Persya, a to ją czyniło tak twardą i sztywną, że całkiem niewidzialnemi stawały się pod nią kształty i ruchy ciała. Stopy Kserksesa, na sprężystych puchach poduszek oparte, okryte były obuwiem przez perski obyczaj wymyślonem, stopę całą purpurową i perłami haftowaną skórą okrywającem, a u końca sterczącym długimi i wysoko do środka zakrzywionymi dziobami. Wyglądało to nakształt dobywających się z pod dyamentowej pokrywy dwu zakrzywionych pazurów drapieżnego ptaka. Jednak, ani bajeczne prawie nagromadzenie drogich kamieni na jednej ludzkiej postaci, ani przedziwna misterność i harmonia ich układu, nie mogłyby tak zadziwić i zaciekawić przenikliwego wzroku, jak sprzeczność dwu cech, dwu z pozoru wyłączających się właściwości, które przecież zarówno uderzały w zewnętrzności króla. Były niemi: sztywny, nieruchomy, kamienny prawie spokój postaci i niezmierna, niepohamowana, wulkaniczna ruchliwość i ognistość rysów. Ciało jego, na wpół leżące, lecz w górnej połowie swej śród poduszek i kap wyprostowane, w dyamentowej pokrywie zamknięte, stopy z wysoko zakrzywionymi dziobami, ręce pierścieniami okryte, i głowa, obciążona ciężką od drogich kamieni tyarą, wysoko górując nad głowami otaczających wóz jeźdźców, tak zupełnie żadnego nie dokonywały poruszenia, jak gdyby były z kamienia wykute, lub należały do ostygłego już trupa. Ale, biała, podłużna, o wielkich oczach i purpurowych ustach twarz, w gęstej chmurze czarnych włosów na ramionach i piersi falisto spiętrzonych, gorzała rumieńcami, płomieniami źrenic, drżeniem warg i policzków, zdradzając nieustanny, burzliwy, wewnętrzny potok myśli, marzeń, pożądań, może niepokojów i obaw. Spokój boga, z niezmiernych wysokości na ziemskie padoły spoglądającego, skrytość, niedostępność, powaga pana panów i zwierzchnika nad zwierzchnikami, powinny były przyoblekać go nieprzerwanie i z tłuszczy śmiertelnych wyróżniać. Wiedział o tem, ćwiczyli go w tem od kolebki mistrze dworacy i namiętnie go kochająca matka Atossa. Ale czynna, ruchliwa, niewyczerpana krew ogniem płynęła mu w żyłach, paliwa jej dodawały młodość i wiedza o dzierżonej wszechpotędze. Ta postać wysoko nad otaczającymi sunąca i kamiennie nieruchoma była wulkanem, który w swej głębi przelewał wieczne płomienie. W tej dyamentowej skorupie młodą, szeroką piersią oddychał człowiek tak bez miary gwałtowny, jak władza jego nad rzeczami i ludźmi była bez granic.
Kserksesowy woźnica, syn jednego z najmożniejszych w Persyi mężów, pieszo u wyzłacanych kół postępując, trzymał w dłoni cugle ośmiu niepokalanie białych rumaków. Z obu stron wozu, głowami do połowy zaledwie Kserksesowej postaci sięgając, jechało dwunastu najprzedniejszych w Persyi dostojników, jak bowiem siedzenie króla górować musiało zawsze nad siedzeniami z blizka go otaczających, tak liczba ich przenosić nie mogła nigdy dwunastu. Przy biesiadach, wśród państwowych narad i w podróżach tylko dwanaście istot ludzkich — niewolników, jakoteż niewiast w rachunek nie przyjmował nikt — oblicze jego z blizka widzieć miało prawo. Ci najbliżsi krewni króla — gdy po raz pierwszy wjeżdżać miał do miasta Sardes, które obok Suzy, Ekbatany, Babilonu, Kelanei i innych kwitnących stolic stanowiło jeden z drogocennych klejnotów państwa — na najpiękniejszych swych rumakach i w najpyszniejszych strojach zbiegli się dokoła królewskiego wozu, aby w odpowiedniej postaci ukazać się w starej, sławnej, zbytkami słynącej stolicy Lidyi. Więc tyary ich i kassye puszyły się pękami piór strusich i dyamentowych, z pod bród spiętrzonych spływały na piersi łańcuchy złote, w uszach mieli świecące kolce, na palcach pierścienie z pieczęciami, rzniętymi w szafirach, onyksach, kornalinach, u dołu szat frendzle z pereł, na stopach obuwie z jaskrawymi hafty i wysoko do środka zakrzywionymi dziobami.
Już przodem pochodu idące hufce dosięgły Sardes i dokoła tego miasta wielką przestrzeń różnobarwnymi namiotami okrywały, gdy najbliżej królewskiego wozu jadący Mardoniusz, ręce złożył w ten sposób, aby ręka prawa znajdowała się w dłoni lewej, do piersi je przycisnął i, wzrok ku królowi wznosząc, przemówił:
— O, panie! Naczelnicząc wojskom ojca twego i twoim, wiele krajów i państw zwiedziłem, lecz nie widziałem miejsca tak pięknego, jak ta oto okolica Lidyi w pierwszym miesiącu kwiatów. Czy spostrzegasz, o królu, kasztanowe wzgórza, kwitnącemi drzewami okryte, a u stóp ich to wielkie domostwo, którego miedziane dachówki goreją jak roztopione złoto?
Brat królewski, Histaspes, rąk u piersi na znak pokory nie składał, ale owszem, wskazujący palec ku punktowi, na który Mardoniusz wzrokiem tylko ukazywał, wyciągając, z żywością i śmiało zawołał:
— Czy widzisz, o królu, te ogrody, które na stoku wzgórzy wyglądają jak zawieszone w powietrzu i szeroko rozpływają się po równinie? Śmiało iść one mogą w porównanie z rajem otaczającym twój pałac w Suzie! Radbym ujrzał jak wygląda ten niewolnik twój, który sobie tak wspaniałe siedlisko urządził?
Gdy Histaspes to mówił, biały rumak jego, z pękiem drogocennych kółek u łba brzęczących, dokonywał pod nim niespokojnych skoków i zwrotów. Nic w tem dziwnego nie było, bo Histaspes, dzielny i doświadczony jeździec, dziś po raz pierwszy tego wierzchowca dosiadał. Wielekroć przedtem oznajmiał on chęć swoją posiadania konia z przedziwnej nizejskiej rasy pochodzącego, lecz nie wiele miała ich Persya i poświęcano je Mitrze i królowi. Skąd go otrzymał teraz? Nikt o to królewskiego brata nie zapytywał i niewielu tylko ludzi widziało, jak przywiódł go był wczoraj jakiś wysoki, ze śniadą twarzą i giętkim układem Lidyjczyk. W ręku tegoż Lidyjczyka widziano także dzban z cennego metalu i wielce kunsztownie wyrobiony, któremu z ciekawością przyglądał się był znowu drugi brat króla, Mazistas. Teraz Mazistas, jeszcze śmielszy i poufalszy od Histaspa, jakkolwiek mniej od tamtego wesoły, owszem chmurny, młodszemu bratu mowę przerwał:
— Widzę gromadę ludzi od domu tego, a na jej czele chór niewiast, zapewne, o królu, młodych i pięknych, bo niewolnicy twoi wiedzą, że widok takich tylko zapalić może w twoich boskich oczach promienie łaski!
Tu, mag Sowab, ramiona rozpostarł i uroczystym głosem zawołał:
— Szczęśliwa wróżba, o królu! Szczęśliwą wróżbę dla wielkich twoich przedsięwzięć spostrzegam w tych dymach, które wzbijają się nad równiną i których woń z daleka już nas dochodzi! Arabskie kadzidło, ambrę, cynamon czuję w powietrzu! A czemże jest ten szlak dziwny, który nakształt złotego węża wije się pośród traw i kwiatów?
— Jest to, o ile stąd dostrzedz mogę, droga usypana złotym piaskiem, zauważył Mardoniusz. Zaprawdę — dodał — któryś z niewolników twoich zamierzył snać w tem miejscu, cześć przynależną oddać ci, panie świata.
Kserkses milczał, ale nadaremnie najbliżsi mu towarzysze usiłowali uwagę i ciekawość jego rozbudzić, bo jakkolwiek nieruchomy i milczący, daleko jeszcze baczniej i ciekawiej od nich rozglądał się dokoła. Kiedy uczuł zapach kadzideł, o którym mówili tamci, i wijący się po równinie szlak złotej drogi dostrzegł, nozdrza jego, jak u zwierzęcia węszącego zdobycz, poruszyły się gwałtownie. Możnaby mniemać, że uczuł w powietrzu woń hołdów. Przenikliwym wzrokiem wpatrując się w gmach wielki, miedzianym dachem jak pożarem pałający; najniespodzianiej zapytał:
— Ilu jeźdźców rzędem wjechać może na schody mego pałacu w Suzie?
— Dziesięciu, o panie! — śpiesznie odpowiedziało kilka głosów.
— A ilu takich zmieścić-by się mogło na schodach tego oto domu?
— Co najmniej sześciu, królu, już ja się znam na tem! — wykrzyknął Histaspes.
Wozy Mitry i Kserksesa posuwały się coraz powolniej; wśród zwolna jadących za nimi nieśmiertelnych. Cudowna równina, pomiędzy Tmolosem, rysującym na niebie z jednej strony potężne swe garby i szczyty, a wieńcem obejmujących je ze strony drugiej wzgórzy kasztanowych, roztoczyła przed nimi swoje łąki, winnice, kwieciste ogrody, błękitną szarfą Paktolu opasane. Zajaśniały oczy, rozigrały się wyobraźnie i otworzyły usta tych wyborowych synów Iranu. Pamięć im owionęły wspomnienia ich pięknej ojczyzny; zmysły przeczuły rozkosz.
Oczy Kserksesa, szybko obiegając wszystkie punkty równiny, podobne były do ptaków, które wciąż zrywają się do lotu, lecz powściągają skrzydła, nie wiedząc, na którym z mnóstwa otaczających je szczytów naprzód spocząć mają. Były to oczy człowieka, który pragnął wszystko odrazu przeniknąć, doznać i posiąść. Spoczęły nakoniec znowu na wielkim gmachu. Zarazem Kserkses zapytał:
— Ile komnat mieści w sobie mój pałac w Suzie?
— Przeszło dwieście, o królu! — odpowiedział Mardoniusz.
— A ile ich ten zawierać może?
Satrapa Lidyi, Artafernes, po raz pierwszy głos zabrał i lewą rękę w prawą wkładając, a obie przyciskając do piersi, odpowiedział:
— Niewolnik twój, o panie, nieraz w tym domu od właściciela jego gościnne dary przyjmował. Zawiera on w sobie niewiele więcej komnat nad sto.
Tu głos Kserksesa wybuchnął z taką siłą, że jak ryk lwa wśród szumu wiatru rozległ się wśród szmeru nieśmiertelnych.
— Wielkim jest Ormuzd! ten człowiek posiada domostwo o połowę tylko mniejsze od mojego!
Woń kadzideł stawała się coraz silniejszą i coraz bliżej widać było obłoki dymów, unoszące się nad wężem złotej drogi i nad gromadą ludzi, postępujących w takim kierunku, aby u jej końca spotkać wóz królewski.
Histaspes, ze szczerym śmiechem zadowolenia, zawołał:
— Już rozróżniać mogę trzy niewiasty, które, przodem wielu innych postępując, mirt i koniczynę na złoty piasek rzucają. Jedna z nich z szat i postaci podobna do węża, który różnobarwną łuską połyskuje, — druga, w białej tunice, we włosach ma perły... trzecia...
— Młodemi oczami, same tylko niewiasty dostrzegasz, Histaspie — z łagodnym uśmiechem ozwał się milczący dotąd stryj króla, srebrnobrody Artaban — ja zaś spostrzegam, wiodącego cały orszak, w długą suknię lidyjską ubranego starca i postępujących za nim pięciu dorodnych, bogato przybranych młodzieńców.
Teraz plecy Kserksesa oderwały się od poduszek, które im za miękkie oparcie służyły, i wyprostowany zwrócił się w stronę nadchodzącego orszaku. Nozdrza jego poruszały się coraz żywiej, oczy zdawały się pożerać złotą drogę i unoszące się nad nią dymy.
— Artafernes! — zawołał.
Satrapa Lidyi złożone ręce do piersi przycisnął.
— Jak nazywa się i kim jest człowiek, który, z tego wspaniałego domu wyszedłszy, drogę mi zachodzi?
Artafernes, stary sługa Daryuszowego domu, który panu swemu hufce Lidyjczyków był przyprowadził i dowództwo nad nimi dzierżył, odpowiedział:
— Jest to, o panie, Pytyon Lidyjczyk, role obszerne, kopalnie bogate i handle niezmiernie rozległe mający. Sławią go ludzie i wysoko podnoszą za bogactwo i wielki rozum.
— Rozumnym być musi, skoro panu swemu zamierza hołd złożyć — zauważył Mardoniusz.
— A te piękne niewiasty, które i ja teraz wyraźnie już rozpoznaję, oczom pana ukazać — dodał Mazistas, któremu widocznie sprawa jakaś niewieścia tkwiła w sercu i odzywała się w zwracanych do Kserksesa słowach.
Ale z ust królewskich wyszło lekkie gwizdnięcie. Zrozumiał je woźnica, bo wnet ściągnięciem cugli konie zatrzymał, głośniej powtórzył je na wiszącej mu u sukni złotej trąbce Mardoniusz, a krótkie, urwane dźwięki trąbek, przez tysiączników wydawane, od tysiąca do tysiąca jeźdźców powtarzały się coraz dalej, jak echa jedne drugim odpowiadające, aż cały orszak królewski od przodem postępujących łuczników i kopijników do ostatniego szeregu nieśmiertelnych, wraz z dwoma środek zajmującymi wozami, stanął jak w ziemię wryty. W tejże samej chwili u kresu drogi, złotym piaskiem wysypanej, a u Pytyonowego domu początek swój biorącej, dużą, bo może całe stadyum zabierającą, przestrzeń, okryły ciała ludzkie, które na kształt ściętych kwiatów, w głębokiem milczeniu, twarzami położyły się na ziemię. Tylko trzy niewiasty, dostojne znać i na przodzie licznego pocztu niewolnic postępujące, twarzy swych w złotym pyle nie ukryły, ale zgiąwszy kolana z drżących dłoni rozsypywały drobny mirt i trójlistną koniczynę. Nad obu orszakami: tym, którego wozy i konie stały jak w ziemię wryte, i tym, który, w barwistych strojach, jak łan ściętych kwiatów na pozłacanej ziemi leżał, świeciło w górze, jasne, ale łagodne słońce i z woniami ambry, sandału, cynamonu, piżma, aloesu, przeciągały obłoki kadzidłowego dymu.
Błyszczące tyary znakomitych mężów perskich chyliły się wzajem ku sobie, z cichemi szeptami:
— Spójrz, Histaspie, na tę niewiastę do węża podobną... Krucze jej włosy mnóstwem tasiem wiją się na kształt węży, a wargi ma rubinowe...
— Piękniejsza dla mnie ta, której alabastrowa szyja wyłania się z białej tuniki, a perły owijają warkocze do pozłoconego bronzu podobne... Więc Lidyjki bywają tak białe? O, wiosno!
Nad tymi szeptami wzniósł się głos Kserksesa, zapytujący:
— Czego żąda ode mnie Lidyjczyk, który wraz z domownikami swymi drogę mi zaszedł?
Wtedy u samego wstępu złotej drogi leżący starzec podniósł z nad ziemi twarz bogatym zawojem ocienioną, a tak wzruszoną, że rumiane policzki jego i siwa broda poruszały się niepodobnem do poskromienia drżeniem. Długa, uroczysta szata lidyjska, w miękich zwojach daleko za nim słała się po złotej drodze i aż ku ziemi spływały szerokie jej rękawy, gdy w klęczącej postawie, z dłońmi u piersi splecionemi, mówić zaczął. Zaczął, lecz zaledwie parę dźwięków wydobyło się z ust jego, umilkł znowu i drżał coraz silniej. Czy to trwoga, odbierała mu siłę i w gardle więziła głos? Bynajmniej; jeźli przez chwilę nawet doświadczał tego uczucia, bez śladu zniknęło ono wobec innego, którem była — miłość. Wzniesione ku Kserksesowi siwe oczy jego gorzały jej płomieniem i nurzały się w jej zachwycie, gdy z wysileniem mówić zaczął:
— Więc na twoje-to oblicze patrzę i twoją-to postać oglądają nakoniec nędzne oczy moje, o, królu! o, panie! o, kochanku bogów i ziemi... ty, wielki! ty, potężny! ty... święty!...
I znowu głos, raczej szept jego skonał, ale tym razem w łkaniu, które zatrzęsło mu piersią.
Nigdy żaden wyznawca nie słał ku swemu bóstwu modlitwy czulszej nad tę, którą teraz Pytyon Lidyjczyk wznosił ku siedzącemu na wysoko usłanym wozie królowi.
— Stary jestem, o panie, i litościwi bogowie błogosławili owocom trudów moich... Mam małżonkę, którą miłuję, synów dorodnych jak cedry Libanu, ziemie rozległe, spichrze pełne i skarbiec bogaty... Lecz jak wargi niemowlęcia, które po raz pierwszy chwytają pierś matki, podniebienie moje po raz pierwszy kosztuje szczęścia, bo ciebie oglądam, o, słońce!
Teraz twarz podniósł i splecione ręce wyciągnął ku temu, do którego się modlił, a tak wyglądał, jakby niezmierna siła zachwycenia wnet same prawa natury przełamać i nad ziemię porwać go miała.
— Z dziećmi i domownikami wyszedłem na twe spotkanie, o umiłowany! a drogę przed tobą złotem Paktolu i, świętemi ziołami usławszy, błagam, abyś mię najszczęśliwszym z pomiędzy śmiertelnych uczynił, w tym oto domu moim, wraz z całym swoim orszakiem, owoce roli mojej i dary gościnne, na jakie niewolnikowi twojemu starczy, przyjmując!
Z twarzą wzniesioną i wyciągniętemi w górę rękoma, błagający, rozkochany, w obliczu królewskiem mrużące się od łez i zachwycenia oczy topiąc, umilkł, skamieniał.
Ruchliwą twarz Kserksesa przebiegało mnóstwo przelotnych uśmiechów, które czyniły ją naprzemian to wzgardliwą i szyderczą, to łaskawą i zadowoloną.
— Podoba mi się ten człowiek, a wspaniałość jego domu ciekawość we mnie obudza. Jestże on tak bogatym, aby mnie i nieśmiertelnych moich, z którymi rozstać się ani na jedną godzinę nie chcę, mógł gościnnymi darami podejmować?
Najlepiej rzeczy świadom Artafernes odpowiedział:
— O, panie! Pytyon Lidyjczyk jest w całem twojem państwie najbogatszym mężem po tobie!
Coraz więcej zadziwiony i zaciekawiony, król zdawał się jeszcze wahać.
— Wiecie o tem, krewni i najprzedniejsi ze sług moich, że bez waszej porady anim się na tę wojnę nie wybrał, ani żadnego z postanowień nie przedsiębiorę. Czyliż mniemacie, że teraz, w wojennym pochodzie się znajdując, powinienem oczekiwanie mego miasta Sardes przedłużyć, a na prośbę człowieka tego przystając, w domu jego dzień wesołości przyjąć?
Stary stryj królewski, Artaban, pierwszy odpowiedział:
— Powinieneś uczynić to, królu, bo człowiek ten kocha cię prawdziwie; serce zaś szczerze kochające to klejnot, który rzadko pod stopy królów upada... Również stary i białobrody Otanes, ojciec królewskiej żony, Amestry, a wódz perskich hufców, zgodził się w zdaniu z Artabanem.
— Sprawianie radości małym jest szczęściem wielkich — rzekł.
Ale ci dwaj najmniej przez króla słuchanymi byli. Czekał na to, co powiedzą: Mardoniusz, Histasp, Mazistas i inni; oni zaś gdyby byli nawet śniadego Wamika nigdy nie widzieli, z twarzy królewskiej i z własnych chęci wyczytaliby swoje zdanie.
— Uczyń to, królu! ten człowiek wydaje mi się godnym łaski, o którą błaga!
— Siebie i nas nie pozbawiaj dnia wesołości, Kserksesie!
— Patrz, patrz, o wielki! jak ta niewiasta do węża podobna, ku tobie czarnem okiem zerka... Na mnie zaś nieszczęśnika, ta wiosna oblana perłami, która mi się najlepiej podoba, ani patrzy...
— Wyborne są, o królu, wina syryjskie, któremi pewno mąż ten częstować nas będzie, a nad Lidyjki piękniejszych niewiast w państwie twojem nie ma!
Kserkses na magów milczących spoglądał. Nigdy najmniejszego czynu bez usłyszenia ich przepowiedni nie przedsiębrał. Dwóch ich było: Sorab i Bursujech, którzy mu wszędzie i nieodstępnie towarzyszyli, a teraz o tajemnych rozmowach z Wamikiem pamiętając i jednomyślnie na strzemionach się podnosząc, z uroczyście rozłożonemi ramionami zawołali:
— Wielki Mitro, oświeć nas! Mitro, który słońce po niebie oprowadzasz, daj nam poznać wolę Ormuzda i drogę królewską!
W głębokiem milczeniu, które potem wezwaniu magów zapanowało, rozbrzmiał po chwili głos Soraba:
— Czy widzisz, królu, jak niecierpliwie rumaki Mitry kopytem ziemię grzebią, jak nozdrza ich świętym ogniem parskają, jak grzywy ich jeżą się i nachylają w stronę domu o miedzianym dachu?...
Grozą i strachem jakby zdjęty, umilkł mag a Kserkses, na wozie swoim stojąc, olśniewającą od blasku dyamentów tyarę i pod nią twarz nieco zbladłą naprzód podawszy, w święte konie Mitry utkwił wzrok niemal pokorny. Wierzył w nadprzyrodzone znaki, w złe i dobre wróżby, w obietnice i groźby magów. Czy widział i teraz święty ogień tryskający z nozdrzy rumaków Mitry i grzywy ich zjeżone w kierunku domu o miedzianym dachu? Może, bo pod suknią osypaną dyamentami, ciałem jego poruszyło zaledwie widzialne drżenie, a pod gęstym łukiem czarnych brwi oczy napełniły się niemal grozą. Sorab zaś, po chwilowem milczeniu, śród którego w gęstwinie spiętrzonej, rudej brody modlitwy szeptał, głowę podniósł i tak głośno, że go naokół słyszały pola, sady i kasztanowe wzgórza, przemówił:
— Ormuzd mówi: wejdź do domu sługi twojego i spokojnie owoce z roli jego pożywaj, bo każdy dzień wesołości twojej jest perłą świata, a temu, który ci go dostarczy, bogactwo i Ormuzdowe zbawienie!
Teraz twarz Kserksesa oblała się rumieńcem i wyrazem młodzieńczej radości, którą jednak szybko ukrył, ze wspaniałą natomiast łaskawością ku Pytyonowi się zwrócił.
— Odkąd z wojskiem mojem w ten pochód wyruszyłem, pierwszym jesteś, dobry mężu, który mnie i mojemu hufcowi owoce ze swojej roli i dary gościnne ofiarujesz. Skoro zaś krewni i najstarsi słudzy moi tak postąpić mi doradzają a kapłani Ormuzda dobre przepowiadają wróżby, żądaniu twemu zadość uczynię.
Kiedy to mówił, głos jego był tak czystym i łagodnym, a spojrzenie z taką pogodą i niemal przyjaźnią w dół spływało, że po drgającej twarzy wpatrzonego weń Pytyona, pociekły łzy rozczulenia.
Potem, drogą usypaną złotym piaskiem, ciągnął ku Pytyonowemu domowi orszak barwisto przybranych mężczyzn i niewiast, którzy z rozkołysanych kadzielnic wyrzucali w powietrze obłoki wonnego dymu, a na ziemię sypali mirt i koniczynę. Za nim jechali łucznicy, szli kopijnicy, toczyły się z wielkim sprzęgiem białych rumaków wspaniale usłane wozy Mitry i Kserksesa, rzeźko lub poważnie sadzili na koniach najprzedniejsi wodzowie i dostojnicy. Aż nakoniec, w całej długości swej rozwinęła się na tym złotym wężu miryada nieśmiertelnych, a jakkolwiek w głębokiem milczeniu ciągnęła, sam jej widok, blask, posłuszeństwo ochotne, w którem za panem swoim postępowała, napełniły przestrzeń myślą i duchem pieśni wschodniej:

»U twoich cugli świat, u twego strzemienia czas,
Gdy ruszysz strzemieniem, nie dziw, że za tobą
Płyniemy strumieniem...«




V.

Zsiedli z koni, a stoki i szczyty wzgórzy okrywszy połyskami swych ubrań i zbroi, orzeźwiali się cieniem kwitnących kasztanów, winem, które z ogromnych kraterów czerpali dla nich w dzbany i puhary niewolnicy i niewolnice Pytyona. Wozy i wielblądy, wiozące ich żywność i służbę, na odległych łąkach spoczęły chmurą, od której jedna po drugiej odrywały się gromadki niewiast, z zasłoniętemi lub odsłoniętemi obliczami, i ciekawie, a coraz śmielej, zbliżały się ku miejscom spoczynku i ucztowania. Z miejsc tych, staczał się na równinę gwar ludzkich głosów, z brzękami stali i rżeniem koni zmieszany, ale nieśmiały i przerywany częstem milczeniem, bo tłumiła go blizka obecność pana, o której umysły jeszcze trzeźwe zapomnieć nie mogły. Jedno tylko święte wzgórze Cybeli w swym poświęconym gaju stało puste i ciche, w blasku słonecznym wysoko wznosząc ogromną postać i srogi zaprzęg bogini.
Pośród murawy i fiołków, uścielających taras Pytyonowego domu, w cieniu palm i mirtów Kserkses, sztywny w swej dyamentami haftowanej szacie, wstępował na stopnie tego siedzenia, które wczoraj jeszcze budziło tak niespokojną ciekawość Gorgony, a dziś, z obsłon swych rozpowite, okazało się arcydziełem azyatyckiej sztuki. Było to w pół krzesło, a w pół łoże, na stopniach z marmuru wysoko nad poziom wzniesione, a spoczywające na grzbietach dwu lwów śpiżowych, których wydłużone i na zdobycz jakby czatujące ciała, muskuły potężne i na kształt stalowych strun wyprężone, paszcze do ryku rozwarte i jakby kurczem wściekłości zdjęte, łudząco naśladowały naturę tych ulubionych Wschodowi i jego mocarzom zwierząt. Ze złoconych poręczy tego tronu zdawały się zrywać do lotu gryfy, w pół lwie, w pół orle postacie mające a miękkie jego siedzenie okrywała kapa, którą śród frendzli z pereł czarodziejskie palce wschodnich tkaczek okryły gęstwiną fantastycznych liści i kwiatów. Takiej piękności lwy widywali Persowie tylko w zdobywanych stolicach Asyryi i Babilonii; na tak drogocennych kapach zasiadał Kserkses tylko w swoim pałacu, w Suzie. Ale zdziwienie i zadowolenie, z pod maski nieruchomości wybijające się na twarz króla, wzrosło i zupełnie widocznem się stało, gdy, zasiadłszy na tym, tak niespodzianie wzniesionym dla niego tronie, ujrzał pięciu dorodnych i strojnych młodzieńców, dźwigających i przed nim stawiących rzecz prawie bajeczną: ze złota kunsztownie wyrobione a wzrostem wysokiego człowieka przenoszące drzewo platanowe. Był to przedmiot z takiem mistrzostwem przez artystę wyrobiony, a tak ogromnie cenny, że nie tylko już z piersi wodzów perskich, ale i z ust Kserksesa, wydarł okrzyk podziwienia. Pytyon zaś, w pokłonie czołem ziemi niemal dotknąwszy, ze złożonemi u piersi rękoma, mówił:
— Tron ten, o najpotężniejszy! na wzór tego, na którym zasiadali asyryjscy królowie, wykonał pewien mistrz z Ekbatany, a śpieszyć się musiał, ponieważ zamówiłem go już wtedy, gdy mię o spodziewanym twym, panie mój, przez Lidyę pochodzie pewna wieść doszła. Gdybyś na sługę swego nie był łaskawie wejrzał i na progu jego domu świętych stóp swoich postawić nie chciał, powiózłbym go był za tobą do Sardes, do Abydos... — Tu przyrodzona człowiekowi temu rubaszność mowy przezwyciężyła cześć i rozczulenie, których był pełen. Zarzucając na ramię jeden z szerokich rękawów swej sukni, dokończył:
— Na Cybelę! przez Helespont-bym go przewiózł, do Tracyi, do Beocyi, na Peloponez, do samych przeklętych Aten wiózłbym go za tobą, ścigałbym cię z nim, o najukochańszy, choćby w podziemne królestwo cieniów, ażeby spocząć na nim musiały królewskie twe członki!
Wtedy Histaspes, chmurny Mazistas i Mardoniusz z chytrem obliczem, którzy u stóp króla, na stopniach tronu zasiedli, nawet stary Otanes, teść królewski, i jeden z magów, zabawieni rubasznymi gestami i poufałą mową starca, śmiechem wybuchnęli. Artaban uśmiechał się pobłażliwie, Artafernes z trwogą spoglądał na króla, nie będąc pewien uczuć, które obudzi w nim postępowanie obywatela rządzonej przez niego prowincyi. Ale oczy króla w złoty platan były utkwione i wyczytać z nich było można tylko niecierpliwość, z jaką oczekiwał słów, któreby stosowały się do tego przedmiotu, budzącego w nim widoczny podziw i pożądliwość. Pytyon też, ręką przedmiot ten ukazując, zaraz mówił dalej:
— A to drzewo, panie, było najdrogocenniejszą ozdobą skarbca mojego — na Sebasiosa, niepróżnego wcale! Niedarmo stary Pytyon, sprzedając, kupując, handlując, zwiedzając na poczciwym swoim Moszu mnogie i oddalone kraje, widywał i nabywał rzeczy, których obrazu innym śmiertelnym nie przynosiły nawet sny najbujniejsze. Ten cud nabyłem w stubramnych Tebach egipskich. Mieszczą się w nim dwa talenty, dziesięć min, pięć staterów, ośm chalkosów i jeszcze ileś tam dichalkonów czystego złota. Waga pewna, sprawdzałem ją nieraz, a starego Pytyona w rzeczach takich nikt nie oszuka...
Coraz więcej stary handlarz brał w nim górę nad świeżym dworakiem; królewscy bracia i ulubieńcy uśmiechali się, lidyjski satrapa drżeć zaczął, lecz mowy mu nie przerywał; Pytyon też zaraz ją dokończył:
— I to cudo świata jako dar gościnny składam u stóp twoich, o królu! Przyozdób nim pałac swój, widokiem jego pocieszaj oczy swoje, i niech bogowie przedłużają lata twe nad Persyą, ty wielki, ty mocny, ty potężny!
Znowu łzy zabłysły mu w oczach i znowu w pokłonie czołem niemal dotknął ziemi, lecz gdy głowę podniósł widać było, że pomimo głębokiego ukorzenia czuł się bardzo dumnym. On, człowiek niegdyś podbitego i upokorzonego plemienia, prosty handlarz, żadnym głośnym czynem wojennym, ani dziełem mądrem nieodznaczony, to posiadł, tego doścignął, że króla Persów takimi dary ugaszczać mógł, które w nim, w tym najwyższym wyrazie potęgi ziemskiej, zachwyt i podziwienie budziły. Był więc także potężnym; dzięki posiadanemu bogactwu uczuł się tak potężnym, że bez zmrużenia powiek patrzał w twarze dworaków, którym z kolei i z pomocą synów kosztowne dary rozdawać zaczął. Były to pierścienie z pieczęciami w drogich kamieniach rzniętymi, laski z nagłówkami urabianymi w kształt lilii, lotosów, niewieścich i zwierzęcych głów, łańcuchy, kolce, kubki z drogich metali. Skarby te hojnie dokoła rozsypując, dobrze spostrzegał radość, jaką przez to sprawiał tak wielkim i wysoko wyniesionym mężom, że w zwykłym porządku rzeczy podobny mu człeczyna nie śmiałby nawet wznieść ku nim wzroku. Więc tak rozweselił się i taką wezbrał powagą, że podniesiona twarz jego nabrała promienistości słońca, a chód i ruchy — majestatu tryumfatora. Ciekawie oglądając wazę z lapis lazuli, przez Wamika mu podaną, Mazistas do Mardoniusza przytłumionym głosem rzekł:
— Dobrym wydaje mi się ten człeczyna, ale bardzo głupim. Rozsypuje swoje skarby z taką uciechą, jak dziecko piasek...
Kosztowny łańcuch z lubością na piersi zawieszając, Mardoniusz odpowiedział:
— Co niemiara też złotego piasku Lidyjczycy ci z Paktolu swego wyławiają, i dlatego zamierzam panu naszemu nasunąć myśl, aby odtąd, bogactwo ich nareszcie poznawszy, daniny przez nich składane w dwójnasób powiększyć kazał.
Kiedy Pytyon i starsi jego synowie, od jednego do drugiego z królewskich ulubieńców przechodzili, Diloram, przed królewskim stryjem Artabanem nizko pochylając głowę i pas w Babilonie tkany, kubek w Atenach rzeźbiony, laskę ze srebrnym lotosem podając, wzruszonym, z głębi serca idącym głosem, przemówił:
— Zbawienie Ormuzda niech będzie z tobą, wierny sługo boga światła i dobra...
Artaban, widocznie u dworu potężnego synowca swego osamotniony, przenikliwie i ze zdziwieniem wpatrzył się w twarz młodego Lidyjczyka.
— Byłżebyś wyznawcą świętej Ormuzdowej wiary, młodzieńcze? — zapytał — a w takim razie u jakich źródeł zaczerpnąć jej mogłeś na tych krańcach Azyi, które cześć oddają Cybeli i Atysowi, Astarcie i Adonisowi?
— W Hipajpie byłem, a tam, ucząc się wielkich prawd przez Zoroastra ogłoszonych światu, uczyłem się także poważać i kochać ciebie, panie, który, na wyżynach świata postawiony, bronisz uciśnionych i śmiało opierasz się wielkim. I królowi odradzałeś także wojną napastować Greków, o, ty dobry, ty prawy, ty czysty!
Ognistym rumieńcem płonąc, z zatrwożeniem spuścił powieki, a po ustach Artabana, w siwej, spiętrzonej brodzie pomknął łagodny, pobłażliwy uśmiech. Młodzieniec ten w mowie swojej dotknął przedmiotów, o których mówić najdostojniejszym i najwyższym mężom tego państwa zaledwie było wolno. Jednak Diloram ciekawość i przyjaźń snadź w nim obudził i nie chciał go od boku swego oddalać.
— Pragnąłbym być w Hipajpie — zaczął — bo w takich tylko samotnych i od świetności stolic oddalonych miejscach święta wiara Ormuzda zachować się mogła w całej swojej czystości, którą gdzieindziej skaziły już pochlebstwa, zabobon i chciwość...
Tu wzrok jego przemknął po twarzach magów, a gdy dłużej nieco spoczął na Mardoniuszu, błysnęło w nim na chwilę ostrze nienawiści, ale na chwilę tylko, bo wnet powieki spuścił i z uśmiechem do Dilorama rzekł:
— Więc, młody Lidyjczyku, w krainie Tmolosu i Paktolu prawość i czystość na najwyższej wadze umysłu swego podnosisz! Zaprawdę, zbawienie Ormuzda będzie z tobą, ale szczęścia ziemskiego nie doznasz. Ono towarzyszy tylko czcicielom złota i potęgi. Ty gotuj się do samotności duszy.
Diloram żywo podniósł dotąd ze czcią pochyloną głowę:
— Zawszem do twardej służby Ormuzda gotowy! — zawołał.
— Jestżeś synem starca tego, który teraz z taką uciechą bogate dary podaje magom?
— Tak panie! — szepnął Diloram i twarz spłonioną nizko pochylił.
Jeżeli kiedy, to w tej chwili, prawdę słów Artabana stwierdzało szczęście, którego doznawał Pytyon. Z samym królem rozmawiał; z rąk jego dary odbierali; Kserkses zapytał: jakie mieli imiona i czem się trudnili czterej dorodni, boku ojca swego nie opuszczający młodzieńcy? Pytyon ojcowską znowu dumą zdjęty, u samych stopni tronu stojąc, z szerokimi gesty, od których, jak skrzydła, rozwiewały się różnobarwne rękawy jego sukni, z lubością, od której słowa tłumnie tłoczyły się mu na usta, rozpowiadał o biegłości Bubaresa w górniczych odkryciach i pracach, o wybornem uprawianiu przez Toraksa pól rozległych, o handlarskich zdolnościach Fredegunda i Wamika...
— Są oni, o panie, radością oczu moich, mocnemi podporami mojej starości, a gdy bogowie zechcą duszę moją rozłączyć z ciałem, bezpiecznie umrę, bo w ich ręku nie zginie marnie ani jedno źdźbło tego, com ja przez długie życie gromadził i wznosił.
Mardoniusz, ku królowi twarz podnosząc, głośno rzekł:
— Zawiść i żal mię zdejmuje, o królu, gdy widzę tak silnych i pięknych ludzi od wojska, którego główne dowództwo z łaski twojej dzierżę, zdala pozostających. Tak wysokich, jak ci dwaj starsi, nawet pomiędzy twymi nieśmiertelnymi nie masz, a dwaj młodzi, tak zgrabne i gibkie mają postacie, że przedziwni byliby z nich łucznicy. Czatować im tylko na wroga i w sprężystych ramionach łuki wyprężać!...
Ale słów tych Kserkses nie słyszał, albo słyszeć nie chciał. Wskazujący palec, w pół okryty pieczęcią pierścienia, podniósł nieco i wyciągnął w stronę rozmawiającego z Artabanem Dilorama.
— A czemże to chłopię trudni się w królestwie twojem, Lidyjczyku? Pięknem jest, ale ma pozór dziewicy przebranej za młodzieńca, i przez to ciekawość moją budzi.
Pytyon struchlał; we wpółotwartych ustach język jego nabrał twardości drewna. Że też zawsze ten dzieciak sprzeciwiać się mu i w srogie troski wprawiać go musi! Wszak usilnie nauczał synów, że o łaskę królewskiego stryja dbać nie powinni, ale raczej zjednywać sobie tych, którzy posiedli ufność i przyjaźń pana świata! Tak też czynili inni; ten zaś, najmniej lubionemu, temu, który tylko dla płynącej w nim krwi Daryuszowej żywym dotąd pozostawał, największą miłość i cześć okazywał. Odrazu przeniknął Pytyon, że nie powierzchowność Dilorama, lecz długa jego rozmowa z Artabanem, wśród której miał pozór zachwyconego ucznia, zwróciły uwagę króla. Jąkając się, żartować i śmiać się usiłując, mówić zaczął:
— To mój najmłodszy, dziecko nierozumne i bawiące się jeszcze bajkami, których nasłuchało się od mamki... Najpóźniej na świat przyszło, więc najczulej pieściła go matka i dlatego wzrósł z ciałem do trzciny, a umysłem do mgły podobnym... O taką tylko łaskę dla niego błagam cię, najpotężniejszy, jaką obdarzasz niewiadome spraw swych niemowlę lub nierozkwitły pęk lilii...
Niejasna trwoga i głęboka czułość przy tych słowach drżały mu w głosie; po twarzy zaś Kserksesa, jak chmura po słońcu, przeciągnęło zasępienie. Ze ściągniętym łukiem czarnych brwi, zapytał:
— A gdzież jest małżonka twoja, Lidyjczyku? Czyż nie powinna wraz z tobą, gdy w domu twoim goszczę, gościnnych darów mi składać?
Druga to była troska i druga trwoga Pytyona. Gorgo nie mogła zdobyć się na odwagę i siłę stanięcia przed obliczem króla i gdy z sercem rozkołatanem w piersi, z najsłodszem swem wejrzeniem, błagała go, aby jej w pokorze i pokoju na stronie pozostać pozwolił, on nie miał siły uczynić z niej niewolnicy. Teraz, z za kolumn i galeryi, całkowicie ją przed wzrokiem wszystkich chroniących, w towarzystwie Chileasa i starej mamki Gigei przypatrywała się świetnemu obrazowi królewskiego domu i najmilszemu dla niej tryumfowi męża. Gdy Pytyon czołem ziemi niemal dotykał, Wamik, złożone ręce do piersi przycisnąwszy, w słowach gładkich i ozdobnych o starości matki i chorem jej sercu opowiedział; wzrok zaś Kserksesa łaskawie znowu na wymownym młodzieńcu spoczywał.
Ale Histaspes, od dawna już oczy młodzieńcze i chciwą uwagę obracał w inną stronę. Z pomiędzy wszystkich braci i krewnych Kserksesowi najulubieńszy, na wojnie z Egipcyanami okazaną walecznością zasłużony, najpoufalej obchodził się on z królem i teraz także, głowę, z której spływały lśniące pukle włosów na kolanach królewskich brata swego wspierając, a wzrok, żartobliwej żałości pełen, ku twarzy jego wznosząc, rzekł:
— Jakże żałuję cię, Kserksesie, że, przedmiotami z zimnych metalów wyrobionymi zajęty, dotąd jeszcze nie spostrzegłeś tego, co tu jest najpiękniejszem i największej uwagi godnem. Jednak wiem dobrze, iż dobry Ormuzd nie stworzył cię obojętnym na takie oto widoki...
Przy ostatnich słowach wskazał na gęstwinę mirtowych krzewów, w której cieniu, trwogą czy zawstydzeniem ku sobie przybliżone, stały trzy piękne niewiasty. Każda z nich na inny wcale sposób była piękną, i to właśnie sprawiało, że tworzyły grupę zaciekawiającą i ponętną. Słusznie przedtem jeszcze Histaspes nazwał był Labdę niewiastą podobną do węża. Suknię miała taką mieniącą się i połyskliwą jak skóra tego płazu, a z pod dyamentowej żmii, po kilkakroć opasującej jej głowę, krucze i połyskliwe włosy, w mnóstwo tasiem uplecione, wężowymi skręty wiły się aż do jej kolan. Zasłonę z lekkiej jak mgła materyi, którą powinna była twarz swą osłonić, na plecy i ramiona odrzuciła, gibką kibić naprzód nieco pochylając, błyskała ku perskim mężom ogniami wejrzeń, uśmiechów, kolców aż po ramiona długich obręczy, opasujących jej śniade ramiona i szyję. Zupełnie inna natura niewieścia objawiała się w Toraksowej żonie, Anteli. Wyniosła i silna, jak przezroczystą mgłą owiana zasłoną, która, z pod dyademu aż do skraju sukni spływając, oblicze jej przysłaniała, stała w pokoju i powadze kobiety, która o niczyje wejrzenie i hołdy nie żebrze, bo w uczuciach swych nasyconą a z przeznaczeń zadowoloną się czuje. Czyniło to ją podobną do posągu niewieściej czystości i dostojności. Lecz za temi, w pełni już rozkwitłemi niewiastami, kryć się usiłowała trzecia, jeżeli nie najpiękniejsza, to najmłodsza; w skromnej, śnieżnej, zaledwie bogatym pasem przyozdobionej sukni, za obraz dnia wiosennego, albo letniego poranku służyć mogąca. Długą i wielką walkę z samą sobą stoczyć musiała Melissa, zanim postanowiła spełnić żądanie kochanka i wyrzec się na dzień ten ofiarowanych jej przez Pytyona świetnych materyi i klejnotów. Za całą ozdobę miała sznury pereł, wijące się w pozłacanym bronzie warkoczy, i złote naramienniki, połyskiem swym zwiększające alabastrową białość jej ciała. Teraz, od widoku tylu naraz mężów spłoniona i drżąca, choć zarazem namiętnie jego ciekawa, to kryć się usiłowała za starsze swe towarzyszki, to znowu wynurzała się z za nich, jakby wszystko wzrokiem ogarnąć pragnęła. Ale wnet znowu wstyd i trwoga ją zdejmowały, połączone też z głuchym żalem, że w obliczu tego, co działo się przed nią, jest sama tak małą, tak niedostrzeżoną, tak zupełnie niczem. Z pod drżących powiek wzrok pełen ubóstwienia wzniosła ku królowi i wnet, jak przestraszone dziecię, obu dłońmi twarz zakryła — spotkała się z wlepionym w nią jego wzrokiem.
— Wiosna! — do ulubionego brata rzekł Kserkses, pąsowe usta jego rozwarły się szczerym uśmiechem. Zarazem orle nozdrza królewskie poruszały się wciąż powoli, jednostajnie, lecz szeroko; zdawać się mogło, że w pierś nienasyconą wielkimi strumieniami wciągał powietrze hołdów, bogactwa i zewsząd tu tryskających obietnic rozkoszy. W tej chwili też na stopniu tronu klęczący Pytyon podawał mu po brzegi napełniony winem, w złoto oprawny róg nosorożca. Wiedział o tem, że królowie perscy pijali tylko z takiego naczynia, od skutków trucizny chronić mającego, więc gdy w dłoniach dworaków błysnęły pozłacane czary, Kserkses róg nosorożca do warg swych przyłożył.
— Wiem o tem, królu — mówił klęczący Pytyon — że innych win jak syryjskie nie pijesz. To przedniem jest i przez wiele już lat w składach moich mocy nabywa...
Z błogości, która zajaśniała w źrenicach Kserksesa, odgadnąć było można, że róg nosorożca bywał mu towarzyszem częstym i miłym. Gdy zaś wonność i moc wina rozlały się na podniebieniu jego, oczy zwrócił znowu w stronę trzech niewiast i, na najmłodszej je zatrzymując, w chmurze czarnych włosów zaszemrał:
— Wiosna!
W tej chwili dźwięk ostry, dziwny, śmieszny przeszył powietrze i na rozległym trawniku, ścielącym się u stóp domu, powtórzył się po wielekroć. Były to naprzemian przeraźliwe jakby piski osła i wściekłe porykiwanie bawołu i żałośliwe wycie psa. Z pośród zwierząt świata jedne tylko wielblądy wszystkie te głosy wydobywać z siebie umieją; wielbląd też to był, jednogarbny, lecz za najpiękniejszy okaz gatunku swego służyć mogący, który, z wielką szybkością nóg, zwijając się po trawniku i tym sposobem ciosów ścigających go ludzi unikając, z żałośnym a coraz częstszem i śpieszniejszem wyciem i piskiem głowę ku tarasowi domu podnosił i wciąż odpędzany, wciąż ku wschodom jego przypadał. Gromada niewolników, z Fenicyaninem Idantyrsem na czele, od przerażenia pobladła, z uporem zwierzęcia walczyła nadaremnie, bo grożąc mu tylko kijami i biczami, w które była zbrojną, dotknąć go nimi nie śmiała. Wszystko to zaś razem, w obliczu wspaniałości i uroczystości, które na pysznym tarasie domu panowały, wydało się tak niespodzianem i uciesznem, że straże wojenne, dwoma rzędami żelaznych pancerzy i złotych granatów opasujące szerokie schody, z trudem tłumiły wybuchy śmiechu, a Histasp, Mazistas, Mardoniusz i inni, na skraju tarasu stanąwszy, z żartobliwymi i nieco pogardliwymi uśmiechy spoglądali na dziwną zabawę, którą handlarz lidyjski dla oczu królewskich zgotował. Lecz Pytyon nie czuł najlżejszej ochoty do śmiechu; czerstwe rumieńce bez śladu z policzków jego zniknęły i jak marmur zbielały; od przerażenia i wściekłości drżący, gromkim głosem ze szczytu schodów zawołał:
— Zabić go! Idantyrs, jeźli ta bestya natychmiast martwą nie padnie, jutro ukrzyżowanym zostaniesz!
Ale krzykowi temu, odpowiedział natychmiast krzyk inny, niewieści, przeraźliwy, pełen współczucia i bólu.
— Zabić! Mosza zabić! dobrego Mosza zabić! o nie, nie, ojcze! to się nie stanie! — zawołała Melissa i szybko jak strzała, tak lekka, że stopami ziemi zdawała się nie dotykać, pośród dworaków, przed samymi stopniami królewskiego tronu przemknąwszy, ze schodów zbiegła, szyję zwierzęcia, na którą Idantyrs już pętlę arkanu zarzucił, śnieżnemi ramiony objęła i twarz do niej tuląc, ze łzami w głosie mówiła:
— Pójdź, Moszu! pójdź za mną dobry, stary, wierny Moszu! Zaprowadzę cię daleko, daleko, na łące w trzcinach ukryję i do niedobrych ludzi, którzy za długą służbę przedwczesną śmiercią chcą ci zapłacić, nie puszczę. Pójdźmy razem, dobry Moszu, daleko, daleko!
Świeże, dziecięce prawie jej uczucia, jak u dziecka, wylewały się niepowściągniętemi słowami i łzami, widać też było, że, litością dla tego zwierzęcia i przywiązaniem do niego zdjęta, o królu i jego dworze, o wstydliwości dziewiczej, o świecie całym w tej chwili zapomniała. Pytyon zaś, od stóp do głowy z trwogi i wstydu drżący, wzroku od ziemi oderwać, ani językiem, który mu znowu drewnem w ustach stanął, poruszyć nie mógł. Że też to w domu najwspanialszym choćby i najbogatszym, lecz od wykwintów wysokiego życia oddalonym, w stanowczej godzinie, ktoś lub coś złośliwą i żałośliwą psotę zawsze spłatać musi! Przepadła teraz cała jego dostojność i chwała, zgasły promienie łaski, które zapaliły się już były w oczach królewskich, — wszystko zginęło! Przez jeden wyskok głupiej bestyi, przez jego piski ośle i upór prawdziwie wielblądzi, wszystko zginęło, może nawet i własna jego głowa... Gdy myśli te z szybkością błyskawic przerzynały mózg Pytyona, a wzroku swego od ziemi oderwać nie śmiał, Artafernes, na ustach królewskich spostrzegając ten sam, co wprzódy, uśmiech, uśmiechnął się także i, ręce u piersi splótłszy, mówić zaczął:
— To zwierzę, o królu, które sprawiło nam widowisko tak niespodziewane i ucieszne, równej prawie z panem swoim, na szerokie ziemie i kraje, sławy zażywa. Nikt jeszcze nie widział tak łagodnego, rozumnego i do pana swego przywiązanego wielbląda. Z uporu i brzydkiego głosu, jakeśmy to widzieli i słyszeli, do całego gatunku swego podobny, przewyższa go zaletami, które długiemu obcowaniu z ludźmi i ich dla siebie tkliwości zawdzięcza.
— Chcę z blizka ujrzeć to rzadkie zwierzę — rzekł król.
Promieniste słońce radości zajaśniało znowu na twarzy Pytyona. Zadrżał ku szczytowi schodów w powłóczystej swej sukni się rzucił i najtkliwszym głosem mówić zaczął:
— Moszu! Moszu! pójdź tutaj, dobry, stary mój Moszu! Prędzej, odważniej, Moszu! Łaska najpotężniejszego z tobą! Nikt ci nic złego nie wyrządzi!
Nadaremnie przecież ulubieńcowi swemu odwagę zalecał; jak wszystkie długo pieszczone zwierzęta, Mosz nie lękał się nikogo i niczego, a od ścigających i powstrzymujących go ludzi uwolniony, na szerokie stopnie z marmuru i malowanych cegieł, z niejakim trudem lecz śmiało, za przewodniczką swoją wstępować zaczął. Przewodniczką zaś jego była Melissa, której mniemanie, że ona to drogie jej zwierzę od pewnej śmierci wyratowała, taką sprawiało radość, iż śród niej znowu o królu, dworakach, przypatrujących jej się chciwie strażach i własnej nieśmiałości zapomniała. Krok swój do ciężkiego kroku wielbląda stosując, powoli wznosiła się coraz wyżej, suknia jej, z połyskliwej wełny koziej, złote naramienniki i frendzle pasa, zdobne w perły warkocze w blasku słonecznym lśniły i błyskały, wśród okrągłej twarzy, na ponsowych jak młoda krew ustach rozkwitał uśmiech dziecinnego, niewinnego szczęścia. Co chwilę obracała się ku ulubieńcowi swemu, którego długa szyja wysoko wznosiła się nad jej głowę, i rękę ku paszczy jego wyciągając, powtarzała:
— Pójdź, dobry Moszu, pójdź!
Gdy zaś w ten sposób przywiodła go już na taras, Pytyon, uciechą, malującą się na twarzach dworaków i wytężoną uwagą, z jaką król pochodowi wielbląda ku górze przyglądać się zdawał, zupełnie już ośmielony, pomarszczoną dłoń oparł na szyi zwierzęcia i drżącym nieco od wzruszenia głosem mówić począł:
— O, panie! ani mi zliczyć dni i godzin, ani tych dróg spamiętać i po imieniu wymienić, którem w towarzystwie tego zwierzęcia przepędził i przebył. Od lat trzydziestu innego wierzchowca nie znam, a były niegdyś, na Cybelę! były takie czasy, w których on ze mną głód i pragnienie, dnie pełne troski i noce snu próżne, podzielał. Nie zawsze bowiem, nie zawsze Pytyon był tak jak teraz możnym i o mienie, które posiadał, spokojnym. W ciężkim dorobku nieraz samotny usypiał on śród pustyni, a gdy, z przykrego snu obudzony, głowę do nowych trudów podnosił, jedynem wejrzeniem przyjaznem, które spotykał, było wejrzenie jego wielbląda. Gdy pośpiech gnał mię w którąkolwiek stronę, on biegł szybciej i niestrudzeniej od rumaka najwyższej krwi; gdy utrudzenie bólem mi świdrowało w kościach, lub trudny namysł kamieniem mózg obarczał, potrzebowałem rzec mu jedno słowo, a niósł mię powoli i cicho jak dziecko. Razem ze mną, o panie, wąchał on skwarne pyły arabskich i etyopskich pustyń, razem ze mną, z mnóstwem niebezpieczeństw, na chwiejnych nawach przepływał morza, razem ze mną stawał na rynkach największych miast twego państwa. Kiedy byliśmy sami, często porwany natłokiem myśli, do niego, jak do człowieka przemawiałem o moich nadziejach, rachubach, troskach, kiedy tłum nas otaczał, żadnem poruszeniem nikomu nigdy zła on nie wyrządził, ani mnie w moich czynnościach i mowach przeszkodził. Nie dziw też, królu, że kocham go, jak dawnego, dobrego przyjaciela i że zarówno kochają go wszyscy moi. Ta okazywana mu przyjaźń i wolność, której zażywa w domu moim, zniszczyły w nim wszelką zwierzęcą dzikość, a nadały mu niemal ludzką pojętność i poufałość. Dzieci moje, odkąd tylko podrastać zaczęły i najlepsze moje sługi, codziennie od lat wielu i o tej jednej porze przywołują go na ten taras, gdzie pożywienie wymyślne z rąk ich otrzymuje. Tym sposobem niezgrabne jego nogi przyuczono do wstępowania na schody, a w pamięci wyryto, że o tej porze dnia właśnie tu się znajdować i przysmakami, których pożąda, cieszyć się powinien. To go skłoniło, że i dziś także szedł tam, gdzie przebywać nawykł, a nie zraziły go niezwykłe w tem miejscu widoki i gwary, bo na rynkach Ekbatany, Kelanei, Teb, Sardes, Abydos i mnóstwa miast innych do tłumów ciasnych i gwarliwych przywykł. Więc swawolę, którą oczy i uszy twoje obraził, przebacz, o królu, i od wielbiącego cię niewolnika boskiej łaski swej nie odwracaj.
Nietylko przecież łaska, ale większa jeszcze niż przedtem wesołość malowała się na obliczach i króla i otaczających go dostojników. Persowie byli miłośnikami zwierząt, a do najużyteczniejszych i najrodzimszych, do takich nawet, które według przepisów Zoroastrowych szanować i rozmnażać byli powinni, należał ród wielblądzi. Przytem, pomimo brzydoty rodowi temu właściwej, stary Mosz wyglądał okazale i uciesznie. Na wypasionych jego bokach i garbatym grzbiecie, szara sierść lśniła od gorliwego jej oczyszczania, długą szyję ciekawie ku obecnym wyciągał, małe oczki pojętnie i zabawnie mrużył, wielką i szpetną paszczą swą tak poruszał, jakby tuż, tuż rozumna mowa ludzka wyjść z niej miała. Z niezmierną uciechą Pytyon spostrzegł przychylność, którą ulubieniec jego u patrzących na niego pozyskał, i za to większą jeszcze dla niego miłością zdjęty, połyskliwą sierść jego głaszcząc, łagodnie przemówił:
— Uklęknij, Moszu! Dobry mój Moszu, przed panem świata — uklęknij!
Mrużącemi się oczami wielbląd w twarz mu patrzył, kościste jego nogi zginały się z trudnością, aż węzłowatemi kolanami spoczęły na murawie. Zarazem z piersi zwierzęcia wydobyło się ciężkie westchnienie, jakby skarżyło się ono na to, że tak trudną dla niego czynność spełnić mu rozkazano.
— Nigdy rzemień, którym pracowicie inne wielblądy do uklęknięcia zmuszają, paszczy tego nie obraził, bo głos i słowo moje panują nad jego wolą i członkami! — z tryumfem zawołał Pytyon i jednemu z synów rozkazał, aby Mosz do ustronnego, a w pożywienie obfitego miejsca zaprowadzonym został.
Tymczasem, z dostojników niektórzy przyjaźnie boków i grzbietu miłego zwierzęcia dotykali, zmyślność jego podziwiając, a z mądrego wyrazu oczu i z westchnienia, które wydał, śmiejąc się i żartując. Mag Sorab uroczyście mówić zaczynał, że napotkanie tak szczególnego zjawiska dla przedsięwzięć króla dobrą jest wróżbą, lecz król, z poddaniem się słuchający go zawsze, tym razem na słowa jego uwagi nie zwracał. Żadnego poruszenia nie czyniąc, mrugnięciem powiek przywołał ku sobie Histaspa, a gdy ten, u boku jego stanąwszy, ucho ku ustom jego pochylił, wymówił słów kilka i ręki od turkusów, na których spoczywała, nie odrywając, wskazującym palcem z wielką pieczęcią poruszył w stronę mirtowej gęstwiny. Tam, za zielonymi krzewy i ognistą czerwienią tulipanów połyskiwała suknia i niemniej od niej biała szyja i twarz Melissy... Znać król ulubionemu bratu rozkaz jakiś wydał, bo Histasp, śpiesznie ze stopni tronu zszedłszy, kierował się ku mirtowej gęstwinie, gdy wtem stanął jak wryty, ze wzrokiem ku kasztanowym wzgórzom zwróconym, i wszyscy dworacy umilkłszy, w tę samą stronę obrócili oczy; sam Kserkses także z wytężoną ciekawością patrzeć i słuchać zaczął. Naprzód słuchać, bo, zanim przestrzeń napełniła się widokami, dziwnymi dla tych przybyszów ze stron dalekich, rozległy się wśród niej, z za wzgórzy wychodzące dźwięki muzyki, w której, to naprzemian, to razem — rozpoznawać się dawało huczenie kotłów, dzwonienie cymbałów, pobudki trąb i miękkie, miłosne, rozpłakane tony najśpiewniejszych w świecie lidyjskich fletów. Wszystko to razem grało i śpiewało jakąś pieśń, na poły tryumfalną i uroczystą, na poły pijaną i prawie dziką, to krzykami szalonej radości wybuchającą, to w upojeniu miłosnej rozkoszy chwiejącą się i mdlejącą. Potem, z za zieleni kasztanowego gaju, powoli wypływać i na równinie, ku wzgórzu Cybeli wydłużać się zaczął orszak ogromny, porównać się dający tylko ze snem, w fantazyi pijanego olbrzyma powstałym. Wyśniła go też i o każdym rozkwicie wiosny na ziemię sprowadzała fantazya pijanego odrodzoną naturą Wschodu. Była to procesya korybantów, korybantek i mnogiego ludu, przybywająca z Sardes z czcią i ofiarami, ku wielkiej bogini natury, Cybeli.
Pierwsi postępowali żołnierze w pancerzach i z długiemi kopiami, albo lancami; potem, myśliwi, w wysoko u pasów podniesionych sukniach, w rękach dzierżący oszczepy i krzywe noże, ptasznicy siecie, rybacy wędy, rolnicy kosy, handlarze wagi niosący; bogacze młodzi w złocistych sandałach i jedwabnych sukniach, z włosami niewieścio utrefionymi na głowach, z krokiem tak chwiejnym, zalotnym jakby przed chwilą amforę z winem od warg odjęli, albo z posłania miłości powstali. Nie tylko przecież ludzie, ale i zwierzęta hołd swój źródłu powszechnego życia składać były powinny. To też w odkrytych lektykach spokojnie i nawet z niejaką dumą siedzące, niesiono tam niedźwiedzie, prowadzono małpy w czerwone czapki frygijskie przybrane, osły, którym powiewne przypięto skrzydła, kozły niepokalanej białości z wyzłoconymi rogami, dromedary, których grzbiety, bogatemi kapami okryte, jak góry wzbijały się nad wszystko; w kunsztownych klatkach siedzące gołębie łagodne, papugi barwiste, pawie w pysznej ozdobie swych rozpuszczonych wachlarzów. Do koła owych maszkar i bestyi, niewiasty biało ubrane, z wieńcami kwiatów na głowach, kwiaty siały pod stopy tłumów różnych płci i stanów, których pochodnie mnóstwem płomienistych i krwawych punktów zaświeciły w złotej światłości słonecznej. Tu także połyskiwały mosiężne lub srebrne trąby, cymbały i sistry grajków, a długie flety od ust ludzkich wzbijające się w powietrze, wydawały się czarodziejskimi dziobami, z których wychodziły i coraz śpieszniej, ostrzej, szaleniej przestrzeń przeszywały nuty czczącego naturę śpiewu. To, co następowało później, niezrozumiałą zagadką wydawać się musiało każdemu niewtajemniczonemu oku. Wielki chór niewiast, białemi zasłonami od głów do stóp okrytych, na plecach niósł metalowe zwierciadła, w których słońce zapalało oślepiające ogniska blasków. Były to kapłanki Cybeli, a w zwierciadłach, okrywających ich plecy, po wielekroć miał się przeglądać i postać swoją w mnóstwie odbić rozsianą widzieć, piękny i boski młodzieniec, Cybeli kochanek — Atys. Posąg też Atysa wnet potem wysoko sunął powietrzem, górując nad tłumem ogolonych do szczętu głów kapłanów-korybantów, z których jedni na ramionach go dźwigali, inni zaś nieśli w szklanych kieliszkach lub baniach zamknięte płomyki lamp, ołtarze bóstw wielkich i małych, złote palmy, kwieciste wieńce, amfory, z których lały się wina i wonne olejki, naczynia kształt niewieściego łona mające a dłońmi kapłanów wstrząsane, więc na ziemię roniące białą rosę mleka. Za Atysem znowu, tak jak i przed nim, tłumy ludzi rozsiewały w słonecznej światłości rój krwawych i dymnych pochodni, huczała muzyka trąb i kotłów, śpiewały flety, niewiasty na ziemię, zroszoną winem, mlekiem i ziarnem, rzucały kwiaty...
Gdy tylko ta olbrzymia procesya o parę stadyów od Pytyonowego domu z za wzgórzy na równinę wypłynęła, Kserkses przypatrywać się jej zaczął tak wytężonem i latającem okiem, że można było poznać, iż żądza przeniknięcia i zrozumienia wszystkiego od innych żądz i namiętności jego mniejszą nie była. Jednak nie wiele znał wiarę i obyczaj tych oddalonych od jego ziemi ojczystej, przez pradziada i ojca podbitych krain. Więc mrugnięciem powieki i poruszeniem palca przywołał ku sobie Soraba; gdy zaś ucho najmędrszego z Magów znalazło się na jednym poziomie z jego ustami, zapytał:
— Jakiem jest imię tej bogini?
Mag uczuł się w tej chwili mistrzem króla.
— Różnemi, o królu, imiony, błagają tę boginię różne czczące ją narody — odpowiedział. — Rhea u Greków, Kretę i Jonię zamieszkujących, Baalath w Fenicyi, Izyda w Egipcie, Astarte w Chaldei i Syryi; we Frygii i Lidyi nazywa się ona Cybelą.
W czasie mowy Maga twarz króla zdradzała usilność zapamiętania tego, co słyszał. Niecierpliwie zapytał:
— Dlaczego u jej wozu zaprzężono lwy?
— Dlatego, panie, że według mniemania jej czcicieli, ona-to przez obdarzanie ludzi dobremi trzodami i żyzną rolą poskromiła dziką, jak te zwierzęta, naturę...
Król pytał dalej:
— Dlaczego na głowie swojej ma koronę z wież?
— Bo ona-to, królu, jak powiadają Frygijczycy, pierwsza ich nauczyła sztuki budownictwa.
— Czemuż, kiedy tak mądrą i dobroczynną była, nie nauczyła ich sztuki panowania nad światem? — zapytał król, a przy tych słowach z za warg czerwonych białe zęby błysnęły mu w srogim, szyderskim uśmiechu.
Potem do Maga, ze splecionemi u piersi rękoma, lecz z postawą dostojną, na stopniu tronu stojącego, przemówił jeszcze:
— Jak zwą się kapłani, ci, którzy lampy, ołtarze, palmy i naczynia z winem, mlekiem i ziarnami niosą?
— Korybanci, o panie — odrzekł Mag.
— Dlaczego? — rzucił król.
Biada Magowi, któryby niecierpliwej ciekawości królewskiej choćby raz jeden napaść nie potrafił! Ale Sorabowi żadna z ksiąg istniejących i żaden z krajów świata nieznanymi nie był. Więc odpowiedział:
— Korybas, syn Cybeli i greckiego Pana, pierwszy we Frygii cześć swojej matce złożył; od jego-to imienia pochodzi imię jej kapłanów.
Tymczasem procesya Cybeli olbrzymim wężem wspinała się na święte wzgórze, aż tłumem stubarwnym, krwistymi punktami pochodni ucentkowanym, stok i wierzchołek wzgórza okrywszy, u stóp posągu bogini stanęła. Jednocześnie umilkło granie kotłów, sistrów i fletów, zamknęły się wszystkie usta, w nabożnem skupieniu znieruchomiały postacie a nad tem stłoczonem, pstrem, głęboko uciszonem morzem ludzkiem wzbił się i po przestrzeni rozległ głos najstarszego z korybantów, który dla tego morza ludzkiego i dla całej lidyjskiej ziemi błagał o łaskę Cybeli. Wtedy Pytyon i członkowie jego rodziny na tarasie wspaniałego domu poupadali twarzami ku ziemi, a Kserkses, jego dworacy i zbrojne straże — przybrali postacie uważne i zasłuchane. Tam zaś, na górze, kapłan w długiej szacie, z czaszką tak doszczętnie ogoloną, iż w blasku słońca jak srebro jaśniała, z wieńcem kwiatów w jednem podniesionem ręku a nożem błyszczącym w drugiem, uroczystym, donośnym głosem do posągu o lwim zaprzęgu, koronie z wież i łonie olbrzymiem przemawiał:
— O bóstwo wysokie, o wieczne źródło życia, karmicielko uwielbiona, prządko nieśmiertelna, która ze swego wrzeciona wysnuwasz czasy! Przez ciebie lądy stoją, morza płyną, słońce jaśnieje, piekło nie wybucha i ziemia trwa w porządku. Na twój rozkaz świecą gwiazdy, kojarzą się żywioły, wiążą się w łańcuch wieki. Na znak przez ciebie dany dmą wiatry, wydymają się chmury, kiełki nasion przebijają skorupę ziemi. Tyś straszna ptaszynie lecącej powietrzem, drapieżnemu zwierzęciu, błądzącemu w puszczach wężowi, który zwija się w bruzdach ziemi, i morskim potworom, zanurzonym w bezdennej odchłani. Tyś straszna i człowiekowi; gdy zechcesz, utrzymasz go przy życiu, gdy zechcesz — zabijesz. Więc o bóstwo wysokie, hojne, straszne, łaskawe, przyjm pod opiekę nas i wszystko, co posiadamy. Oddalaj od nas zimną śmierć i blade choroby, w całości i zdrowiu zachowaj ludzi, trzody i czujne strażniki ich — psy. Niech w domach naszych liczymy co wieczór tyle głów, ileśmy ich naliczyli z rana, i niech z wzdychaniem nie oglądamy nieżywych zwłok naszych dzieci, ani ran owiec, wyrwanych z paszczy wilka. Chroń nas od grozy głodu, zsyłaj obfitość zbóż, ziół i liści; niech zdroje nasze będą czyste i wypełniają po brzegi koryta. Niech ręce nasze ściskają pełne zawsze wymiona krów; samcy trzód naszych niech będą zapalczywi, samice płodne, obory pełne jagniąt i wielblądziąt, a wełna, którą zdejmiemy z owiec tak miękką, by bez obrazy prząść i tkać ją mogły najczulsze dłonie dziewic. Oby rolnikom naszym przyjaznemi były chmury, żeglarzom wiatry, rybakom i ptasznikom fale i powietrze. Obyśmy przez ciebie wysłuchanymi zostali, bóstwo wysokie, wieczne źródło życia, karmicielko uwielbiona, prządko, która z wrzeciona swego wysnuwasz czasy! Niech się tak stanie!
Zaledwie kapłan mówić przestał, na wzgórzu Cybeli stało się coś takiego, jakby nagle pękła pokrywa zapierająca gwałtownie wzburzony, potężny żywioł. Tłum okrywający święte wzgórze wybuchnął wesołością niezmierną, szaloną, bez granic. Kotły, trąby, cymbały i flety uderzyły w pieśń bez miary i oddechu; pochodnie, siejąc powietrzne pożary, w dziwnych ucieczkach i pogoniach rozbiegały się w różne strony; widać było ludzi w śmiertelnym, zda się, śmiechu tarzających się po trawach i takich, którzy padali sobie wzajem w ramiona, albo ogniste potoki wina, z amfor lub dzbanów toczyli sobie w gardła, lub w kasztanowe cienie unosili białe i dobrowolnie, bo miękko w objęciach ich zwisające, postacie niewieście. Owdzie, do koła drzew najgrubszych, kobiety w bieli, związawszy się rękoma, zataczały taniec, który rozwiewał ich włosy a kibicie wyginał w lubieżne i pijane postacie; gdzieindziej, tam, gdzie w powietrze wzbijały się wstęgi dymów, korybanci pobłyskiwali nożami, ziemię wonnymi płynami zraszali i wydawali tryumfujące krzyki, które ludowi oznajmić miały, że palone u stóp bogini ofiary łaskawie przyjętemi przez nią zostały.
Wszystko to było początkiem olbrzymiej orgii, którą cała Azya Mniejsza witała każdego roku wracającą na ziemię wiosnę, a która przedstawiała widok znany tylko tym ludom, z krwią upalną i nieposkromioną, ze szpikiem kości przenikniętym zarówno słodyczą jak grozą, naprzemian dla nich złowrogiej i dobroczynnej natury. Nie dziw, że po raz pierwszy mając widok taki przed oczami, Kserkses pożerał go wzrokiem i słuchem, i że buchająca z niego wyuzdana, zmysłowa wesołość, owiała go niby wichrem upalnym i na policzkach zapaliła mu krwiste rumieńce.
— Czego oni tak cieszą się i szaleją? — zapytał Maga.
— Atys wskrzesł, o królu! — odpowiedział Sorab.
Król przeszył go wzrokiem.
— Istniejeż na ziemi ten młodzieniec? prawdąż jest, że, co roku umierając, co roku zmartwychpowstaje?
Nad rudą, spiętrzoną brodą, po wązkich ustach Maga przebiegł uśmiech mądry i w którym nieco szyderskiej pogardy odkryćby można. Z namysłem, powoli mówić zaczął:
— Twojemu tylko narodowi, o najpotężniejszy, duch światła i dobra, boski Ormuzd zesłał wysłańca swego, Zoraostra, aby go pochodnią jedynej i wiekuistej prawdy oświecił. Ta tylko wiara, którą ty, wraz z ludem perskim wyznajesz, prawdziwą jest, czystą i do Ormuzdowego zbawienia wiodącą. Inne ludy, w ciemnocie swojej, zachwycone łaskami lub przerażone grozami natury, jej siłom i żywiołom boską cześć oddały a zdjęte pociągiem upodobniania wszystkiego do samych siebie, przyoblekły ją w dostępne zmysłom postacie bałwanów, z drzewa, gliny, marmuru lub spiżu. Ta Cybela, ku której widzialnemu upostaciowaniu ty teraz królewskie swe oczy podnosisz, to natura, przed którą ludy te drżą od trwogi, albo goreją z miłości. Atys zaś jest pogodą, ciepłem, światłem, zbożem pól, kwieciem łąk, liściem drzew, słodkim szmerem wód spokojnych, wartkim pędem krwi rozgrzanej, zdwojoną mocą członków sytych, wszystką naraz siłą, nadzieją i uciechą ludzi, które, w każdej jesieni zamierając, o każdej wiośnie zmartwychpowstają. Kiedy wiecznie piękny i młodzieńczy kochanek jej zapada w podziemne czeluście, Cybela smuci się i rozpacza a wraz z nią smucą się i rozpaczają ludy ogarnięte srogością i ponurością zimy; gdy on znowu na świat wynurza swą promienistą głowę, one przed jej oblicze wiodą zmysłowe upostaciowanie jego i wraz z nią od radości szaleją i radość piją zarówno z woni kwiatów i dźwięków muzyki jak z naczyń pełnych win i z łon niewieścich, napełnionych miodem rozkoszy. Taką jest, o królu, najgłębsza i przed niewiedzącymi zakryta istota lidyjskiej Cybeli, egipskiej Izydy, fenickiej Baalathy, chaldejskiej Astarty. To natura, o panie, przez ludy te za najwyższą potęgę uznana. Ten zaś Atys w tym kraju, w innym Oziris, gdzieindziej Faunus, lub jeszcze Adonis, to, panie mój, wiosna...
Chwilę jeszcze przenikliwie patrzał w twarz króla, a spostrzegając na niej znużenie i roztargnienie, rzekł już tylko:
— Mitra z tobą, najsłoneczniejszy!
I ze stopni tronu, obliczem do króla obrócony, zstąpił.
— Mitra ze mną! — powtórzył Kserkses i głowę obciążoną iskrzącymi się na niej dyamentami nabożnie pochylił, lecz wnet potem z wyrazem znużenia opadła ona nieco w tył, na wyściełające tron poduszki i kapy. Jakkolwiek z pożądliwą ciekawością o nieznane sobie zjawiska zapytywał, umysł jego szybko giął się i nużył pod surowem brzemieniem wiedzy. Przytem, dźwięki i widoki, które go otaczały, jak łaskotliwe dotyki przebiegały mu po ciele i w krew wlewały strumienie ognia. Na wzgórzu Cybeli tłum przerzedził się znacznie; w zamian zaś głębie i cienie okrywającego je lasu wezbrały odgłosami i z dala migającymi widokami dziwnego, bo rozpasanego, a zarazem uroczystą tajemniczością osłoniętego, życia. Zmysły i fantazya z łatwością odgadywać mogły, co tam, w zielonych, zda się, nieprzebitych gęstwinach, tak wzdychało, szemrało, kipiało przy wtórze srebrnego dzwonienia cymbałów i rozśpiewanych, w oddaleniu coraz rozwiewniejszych, słabnących, mdlejących fletów.
Ramiona króla wyciągnęły się teraz, a dłonie jego, od pierścieni okrywających palce roziskrzone, opadły na śpiżowe grzywy lwów, podtrzymujących siedzenie tronu. Wkrótce przecież jedną z nich podniósł i z oczyma, w zdobiącą taras gęstwinę mirtową wpatrzonemi, uczynił nią ruch przyzywający.
— Pójdź do mnie, wiosno! — przemówił.
W głowie Melissy, pokornie i smutnie pochylonej, powstał szum i zamęt, pośród których samą siebie czuć przestała. Mnóstwo naraz młotów uderzyło w jej piersi i zachwiały się pod nią nogi, w złote obręcze i pozłacane sandały ubrane. Jak to? na nią, na nią spłynęło spojrzenie pana świata! ją, ją właśnie przywoływał on ku sobie, on, ten Bóg ziemski, od stóp do głowy w olśniewające klejnoty ubrany, w chmurze czarnych włosów tak groźny i tak piękny, o! od samego Atysa, boskiego kochanka Cybeli piękniejszy! Ale z przerażenia, zawstydzenia, z niezmiernego szczęścia, które ją od spłonionego czoła do chwiejących się stóp ogarnęło, ślepą stała się, bezwładną i iść nie mogła. Wkrótce przecież uczuła, że dłoń jej ujmuje jakaś ręka od pierścieni twarda i przez mgłę czerwonych centek, które jej przysłaniały źrenice, ujrzała obok siebie najmłodszego z królewskich braci. Histaspes wesoły wiódł ją ku tronowi i, na stopnie jego wprowadziwszy, przed królem postawił. Wówczas powieki jej stały się tak ciężkiemi, że podnieść ich nie mogła i nie widziała spojrzenia, którem Kserkses ogarnął całą jej dziewiczą, drżącą, spłonioną postać. Usłyszała tylko głos łagodny:
— Usiądź u stóp moich, biała Lidyjko!
Wtedy dopiero, gdy na najwyższym stopniu tronu usiadła, gdy na swem nagiem ramieniu uczuła zimno okrywających suknię królewską turkusów, wzniosła drżące powieki i spojrzeniem spotkała się z czemś, co twarz jej z purpurowej uczyniło bladą. Ujrzała Dilorama i ujrzała go takim, jakim nie widziała nigdy. Nie był śniadym jak zwykle, lecz bladym jak więdnący narcyz. Naprzeciw tronu, w niejakiem od niego oddaleniu, stał i z brwią podniesioną, z szybko oddychającą piersią, wargę białym zębem gryzł tak, że aż z niej ściekło parę kropel krwi. Wszystko to czyniło go podobnym tygrysowi, który gotuje się do skoku, tygrysiem też światłem błyskały tak aksamitno miękkie zazwyczaj jego źrenice i ryk tygrysi zdawał się z całej mocy powstrzymywać w dyszącej piersi. Powstrzymywał go jednak, bo z jednej strony rękę, jakby w żelaznych kleszczach, ściskał mu brat jego Wamik, a z drugiej, stryj królewski Artaban, łagodnie na ramieniu jego dłoń swoją oparł. Szybkie jak błyskawice spojrzenie Melissa ze strasznej w tej chwili twarzy kochanka przeniosła na twarz królewską. Igrał po niej dziwny uśmiech, w którym błoga nadzieja rozkoszy mieszała się ze wzgardliwą srogością.
— Czy jesteś oblubienicą najmłodszego z Pytyonowych synów, biała różo lidyjska?
— Tak, o królu! — odpowiedziała bardzo cicho.
Nie było w niej ani jednego atomu, któryby nie drżał od grozy i — rzecz dziwna! od niezmiernej, niepojętej rozkoszy.
Lecz wtedy właśnie Pytyon i starsi jego synowie twarzami upadli przed królem, błagając, aby próg domu niewolników swoich przestąpić i do zgotowanej dla niego biesiady zasiąść raczył. Wśród dworaków rozeszły się szmery, że będzie to najmilsza Kserksesowemu smakowi biesiada na sposób grecki — łoża jako siedzenia, niewiasty jako jeden więcej, a najsłodszy trunek, biesiadnikom ofiarująca. Kserkses słyszał te szmery i pogodą zadowolonego bóstwa zajaśniało mu oblicze. Powstał, rękę dziewicy, która u stóp jego powstała w dłoń swoją ujął i wysoki jak topól, silny jak lew z ogromną grzywą, jak słup z dyamentów roziskrzony, wraz z nią, całą drżącą i od rumieńców płonącą, ze stopni tronu zstępował.





VI.

Przemysł ludzki posiadał już w porze owej przeszłość długą. Więcej niż na dwa wieki pierwej wznosił się był w Niniwie, ów pałac asyryjskich królów, którego gruzy bardzo odległe w przyszłości stulecie ze zdumieniem wydzierać miało wnętrzu ziemi, a którego 200 przeszło komnat i dziesięć podwórzy napełniały olbrzymie nagromadzenia drogich metali, rzeźbionych wyobrażeń ludzi i przyrody, cegieł okrytych kunsztownem malowidłem i pismem, upamiętnić mającem dzieła mocarzy, myśli mędrców i wypadki czasu. O wiele już przed tym czasem z tej samej Lidyi jeden z jej władców wysyłał greckim bogom dary, posiadające tak wysoką cenność i piękność, że z zachwyceniem opisywali je na swych kartach greccy dziejopisowie; w tej także Lidyi powstał wzór jednej z najpiękniejszych ozdób, na jakie zdobyć się miała architektonika wszystkich wieków, ten słup wysmukły i ozdobny, który przez sąsiednich Jończyków udoskonalony, otrzymał nazwę kolumny jońskiej; ta również Lidya, pierwsza w świecie i już przed bardzo dawnymi czasy, nadała metalom kształt i znaczenie monety, z drugiej zaś strony pierwsza również zaśpiewała na tym instrumencie muzycznym, którego naśladowaniem były greckie flety, fletowi lidyjskiemu przecież nie dorównywające tak dalece, że pewien sposób zażywania instrumentu tego, najmiększy i najsłodszy, zawsze już zwać się miał w Grecyi: «graniem na sposób lidyjski». W tym samym czasie, Fenicya z nadmorskich miast Tyru i Sydonu rozsyłała po całym znanym świecie do wysokiej doskonałości doprowadzone dzieła ceramiki, szklarstwa, farbierstwa i budowała te młyny i wytłaczalnie, których rumowiska aż dotąd świadczyć nie przestały o fabrykacyach zarówno olbrzymich jak umiejętnych, które się tam dokonywały. Nie ustały też były podówczas w pracy swojej, w czarodziejskie niemal wzory zaopatrzone, tkalnie babilońskie; Egipt malowanemi scenami życia okrywał ściany piramid i, ze sztuką nigdy już potem niedoścignioną, na drogich kamieniach rzeźbił swoje gemmy; nad brzegiem Adryatyckiego morza kwitnęła, ze zbytków swoich na wieki już słynną zostać mająca Sybaris. Pośród zaś wód innych, z wysp różnych, jak z bujnych koron kwiatów, wykwitały różne bogactwa i przemysły: w Sycylii wznosiły się milion mieszkańców mające a winem, likworami, siarką i pszenicą handlująca — Syrakuzy; Paros otwierała kopalnie najbielszych w świecie marmurów, Milet tkał najcieńsze i najprzezroczystsze materye, Lemnos w wyrobach szklarskich współzawodniczyła z Fenicyą, w Grecyi, obok surowego Lacedemonu, wpół dzikiej Tessalii, ociężałej Beocyi Ateny znajdowały się w przededniu epoki Peryklesa, więc tej prawdziwie rajskiej w życiu ludzkości chwili, która cudowny rozwój nadać miała ideom formy i myśli. W najbliższem nakoniec Pytyonowemu domowi mieście, w stołecznem, lidyjskiem Sardes, nawet gospody zajezdne, za chwilowy przytułek dla podróżników służące, wykwintem i okazałością spółzawodniczyły z pałacami satrapy i króla. Jakkolwiek nie istniały podówczas sposoby szybkiego jak wiatr przebywania przestrzeni, wszystkie te ludy jednak zapomocą koni, wielblądów, mułów i naw, setkami wioseł, po wodach pędzonych przez najezdnicze pochody wojenne z jednej strony a z drugiej przez kupieckie wycieczki i bardzo rozpowszechnione osadnicze popędy, widywały się, zapoznawały, i zarówno wytworami pracy swej jak wyciskanem na nich piętnem właściwej każdemu z nich natury wzajem dzieliły się z sobą. To wzajemne przenikanie się i nauczanie ludów, działając powoli, lecz nieprzerwanie, ten wywierało skutek, że cokolwiek w jednem z głównych ognisk świata wymyślonem, wynalezionem, zrobionem zostało, wcześniej lub później we wszystkich stawało się znanem, posiadanem, doskonalonem lub na sposób właściwy miejscu i rasie — przerabianem. Azya Mniejsza zaś, z przyczyny położenia swego najwięcej przyjmować w siebie musiała tych, z różnych stron zbiegających się, umiejętności i zdobyczy.
Wobec takiego stanu rzeczy nie było wcale dziwnem, że wnętrze Pytyonowego domu wchodzącym do niego Persom wydało się wielkim skarbcem, dziełami wykwintu i sztuki od szczytu do dołu napełnionym. Ten wykwint i ta sztuka, jakkolwiek tu i owdzie z przedziwną prostotą i naturalnością grecką zmieszane, w całości swej uderzały cechami azyatyckiej umysłowości właściwemi: przepychem, blaskiem i fantastycznością wybujałą. Niedarmo Pytyon był jednym z największych bogaczów Azyi, a bogactwa zgromadzał nie dla samego ich posiadania, lecz dla zdobywania przez nie sławy potężnego męża. Przepych napełniający dom jego, jak na nieskruszonym fundamencie, spoczywał przedewszystkiem na drogocenności materyałów, z których powstał każdy ze znajdujących się w nim przedmiotów. Cokolwiek musiało tam być drewnianem, uczynione było z cyprysowego i cedrowego drzewa, które na drzwiach i sufitach kryło się niemal całkiem pod gęstemi sieciami wyzłacanych gzygzaków i rozet, lub pod szeroko rozpostartemi a zapomocą gwoździ przytwierdzonemi blachami ze srebra i przednich gatunków miedzi. Te ciężkie i metalowymi połyskami olśniewające sufity spoczywały na gzemsach okrytych wieńcami liści bronzowych i na głowicach kolumn urobionych w kształt palm i lotosów. Z posadzek fenickich, przedstawiających kunsztowną mozaikę różnobarwnych marmurów i kamieni, wyrastały ściany z cegłami malowanemi i spajającemi się w przeróżne, prawdę i bajkę przedstawiające obrazy. Były tu, właściwemi każdemu z nich godłami otoczone, postacie bogów, sceny rolnicze, wojenne, myśliwskie; zwierzęta ziemne i wodne, przyswojone i dzikie, pośród których najczęściej powtarzały się najmilsze tym krajom wielblądy i najsilniej do wyobraźni ich przemawiające lwy. Wśród tych ścian, po których w nieskończoność jakby biegły szlaki malowanych ludzi i zwierząt, niezmiernie małą ilość sprzętów zastępowała ogromna obfitość kobierców, poduszek, lamp i — dzieł sztuki snycerskiej. Z tej-to ostatniej, najmocniejszem, wytryskiwała fantazya Wschodu, kreśląca jedną wielką, na poły przerażającą, na poły śmieszną bajkę. Literami tej bajki były z marmuru, ze spiżu, ze srebra i złota urabiane postacie i mieszaniny postaci takich, jakich naprawdę nie widziała i nigdy widzieć nie miała powierzchnia świata, jakie powstać mogły tylko w bujnych, niespokojnych snach synów ziemi, palonej przez skwarne słońce a rodzącej mandragorę, ambrę i wino. Były to wzbijające się jakby w powietrze skrzydlate tarcze i półksiężyce; wyprostowane i zdające się syczeć węże; ciężkie od lwich tułowiów, a na skrzydłach orlich, opuszczające się z góry gryfy; ludzkie twarze w oprawie łbów byczych i oślich; rybie ogony i płetwy, z których wynurzały się ciała niewieście; lamparty, z królewskimi dyademami na głowach; delfiny, unoszące na grzbietach młodzieńczych grajków. Obok żyrafy, długą szyję wysoko wznoszącej, byk, na rzeź prowadzony, kopytem o złotą podstawę uderzał i z rozwartych nozdrzy wyrzucał srebrną pianę; z za młodzieńca, z którego głowy wyrastała wieloramienna lampa, ulatywać się zdawał wielogłowy orzeł; u stóp palmy rozwieszającej wysoko szklane banie i kielichy, pełzały skrzydlate jaszczury. Jakkolwiek słońce wysoko jeszcze wznosiło się na niebie, niewiele jego światła przez wązkie i rzadkie okna przeniknąć mogło do wnętrza Pytyonowego domu. Więc oświetlały go lampy i kadzielnice, z których dobywające się nitki dymów roznosiły słodkie i mocne wonie olejków różanych, fiołkowych, mirtowych, palmowych, jakoteż ambry, cynamonu, aloesu i mastykowego lub sandałowego drzewa.
Najrzęsistsze światło lamp, najgorętsze połyski metali i najwonniejsze dymy napełniały tę komnatę, w której Kserkses do biesiady zasiadł i na łożach bogatych, lecz tak nizkich, że zaledwie nieco nad poziom wzniesionych, spoczęli najwyżsi i najmilsi mu dostojnicy. Więcej nad dwunastu być ich nie mogło; a pierwsze pośród nich miejsce po prawicy króla zajął stary Artaban; jakkolwiek bowiem nie skłaniało się ku niemu wcale serce Kserksesa, wiek najstarszy i węzeł braterstwa z niedawno zmarłym Daryuszem były mu jeszcze tarczą przeciw zbytecznym zniewagom. Po lewicy za to, u boku króla, a raczej u stopni jego tronu, spoczął Mardoniusz o chciwem i chytrem obliczu, dalej zaś, luźnem kołem zasiedli bracia królewscy, Magowie, Artafernes, wielkorządca lidyjski, Megakles, uczony Jończyk, który przez świeże zbudowanie mostu na Helesponcie, ważną królowi oddał przysługę. Młody Histaspes z lubością wpatrywał się w siedzącą u stóp jego Labdę, Mardoniusz ciekawie podnosił zasłonę, która okrywała wspaniałą kibić Anteli, Artafernes, przyjaznem skinieniem głowy witał przybywającą ku niemu małżonkę swoją, Perkalę, Kserkses bowiem do biesiady przyzwać rozkazał piękną żonę lidyjskiego satrapy, jakoteż, wśród mnóstwa innych kobiet, jadące za jego wojskiem ulubienice, Gobryanę i Arzamesę. To też żywiej nad klejnoty okrywające ich ubrania połyskiwały oczy Persów, a tu i owdzie, obok bród długich, wysoko spiętrzonych, wiły się lśniące taśmy włosów i jaśniały śniade lub białe marmury ramion kobiecych. Przed każdem zaś łożem stoły, tak prawie jak łoża nizkie, iskrzyły się od okrywających je naczyń wielkiej piękności i ceny. Były to, z metali i szkła wyrobione, rzeźbą i barwistem malowaniem okryte, a winem różnych mocy, przypraw i gatunków napełnione, kratery i dzbany; misy, pysznemi piórami bażantów i pawi, lub łuską ryb rzadkich połyskujące; kosze, spiętrzone purpurą i złotem owoców, czary i kubki szklane, srebrne, wyzłacane, głowy kóz dzikich, jeleni, gazeli z łudzącą prawdą odtwarzające, a oliwy i innych wymyślnych cieczy pełne.
Nad tem wszystkiem, nad luźnem kołem wspaniale usłanych, lecz tak nizkich, że zaledwie nieco nad ziemię wyniesionych łóż, nad siedzącymi na nich brodatymi mężami, o coraz żywiej roziskrzających się oczach, i niewiastami o lśniących taśmach włosów i obnażonych łonach, nad stołami obciążonymi drogocennem naczyniem, w najobfitszem świetle lamp i w najgorętszej mgle wonnych dymów, na tym samym tronie, który mu w darze ofiarował był Pytyon, siedział król Persyi, Medyi, Lidyi, Asyryi, Babilonii, Egiptu, Arabii i wielu innych jeszcze ziem i ludów. Spiżowe lwy wysilały się, aby go wysoko na grzbietach swych podnosić; nad głową jego i pałającą na niej blaskami dyamentów tyarą straż czujną trzymały gryfy; stopy w wysoko zakrzywionem obuwiu opierał na poduszkach, okrywających najwyższy stopień tronu, pośród których, połową twarzy ku niemu zwrócona, z perłami w bronzowych warkoczach i ze spuszczonemi powiekami, siedziała Melissa. Daremnie przecież spuszczała powieki: ani wstydliwość dziewicza, ani groza przed nieoczekiwanym wypadkiem życia, nie przezwyciężyły w niej dumy, która ją napełniła, gdy uczuła się wzniesioną tak wysoko i tak bardzo przybliżoną do tak ogromnej potęgi. Wydawało się jej to snem czarodziejskim, z którego lękała się obudzić i dla którego stwierdzenia spoglądała czasem na zasiadających poniżej dostojników perskich i usługujących im synów Pytyona; a ilekroć to czyniła, z oczu jej, które przedtem świecić umiały tylko dziecinną wesołością, tryskało dumne uczucie tryumfu. Kobietą przecież była, więc na myśl, że jej wdzięki zachwycić zdołały oczy królewskie, po jej ustach i policzkach drgały i rozlewały się rozkoszne uśmiechy, a drobne stopy w złotych sandałkach, żwawymi ruchy deptały miękkie poduszki, jakby w radości do lotu z nich porwać się chciały. Kiedy Pytyon, na stopniu tronu klęknąwszy, podał królowi róg nosorożca, on, zawartego w nim płynu skosztowawszy, złocony brzeg jego do ust Melissy przytknął.
— Pij, biała Lidyjko — rzekł — i niech szlachetna jagoda syryjska zapali płomię w alabastrowem twem ciele.
Wypiła nieco i istotnie z nagłym płomieniem na czole po raz pierwszy śmiało oczy ku twarzy króla podniosła.
— Czy dawno w domu Pytyona przebywasz? — zapytał król.
— Jestem córką jego brata i drobną sierotą przyjął on mię do swego domu — odpowiedziała z drżeniem, bo po jej ramieniu przesunęło się zimno królewskich pierścieni.
— Nie mniemałem, lidyjska dziewczyno, aby kobiety twego narodu były tak białe...
Z nowem uczuciem szczęścia odszepnęła:
— O, królu, matka moja Greczynką była...
Nie dokończyła, bo Kserkses odwrócił od niej wzrok nagle zachmurzony. Wzmianka o greckiej kobiecie, która była jej matką, przywiodła mu na pamięć Grecyę, a była to żądza, troska, może trwoga, które nad nim tak panowały, jak on panował nad światem i od których dusza jego odwracać się mogła tylko na chwilę. Zresztą, zwyczajem było Persów, iż każdą biesiadę rozpoczynali od poważnych narad, a każdej ich poważnej naradzie towarzyszyła biesiada. Więc i teraz także uczony Megakles, który zaledwie dzisiejszego poranku u granic Lidyi spotkawszy pana swego i na twarz przed nim upadłszy, o ukończeniu już Helesponckiego mostu oznajmił, wychyliwszy do dna czarę, przez uniżonego Fredegunda podaną, ręce u piersi pokornie splótł a o sposobach i materyałach, jakich do zbudowania mostu był użył, opowiadał. Liny z białego lnu fenickiego i z egipskiego biblosu, od brzegu do brzegu, na przestrzeni siedmiu stadyów wyciągnięte w ten sposób, aby fala je wyprężała; linami temi związane nawy; kloce drzew piłami porznięte a na pomoście z nich górą ułożony chróst, usypana ziemia i ustawione poręcze, aby widokiem wody nie strachały się konie i pociągowe bydlęta. Kserkses słów Megaklesa słuchał z wytężoną ciekawością i z coraz widoczniejszem rozradowaniem. Tysiąc dumnych myśli przelatywać musiało po głowie jego, która, na znak pochwały podnosząc się to skłaniając, z tyary sypała deszcze blasków; szerokim, prawie dobrodusznym uśmiechem rozwarły się mu czerwone, winem zwilżone usta. Róg nosorożca, który trzymał w ręku, wznosząc nieco, zawołał:
— I sam, Megaklesie, umysłem swoim objąć nie możesz, jak wielkie dobro zrządziłeś mnie i sobie, tak nadzwyczajne dzieło spełniając. Ażeby zaś niebo i ziemia wiedziały, jak Kserkses wynagradza wiernych niewolników swoich, tobie, uczony mężu, darowuję na wino i jarzyny to z miast mojego państwa, które sam sobie wybierzesz. Będziesz niem rządził i takie z niego daniny ciągnął, jakie sam zechcesz!...
Kiedy Megakles, porwawszy się z siedzenia, z dziękczynieniem na twarz upadał, Kserkses wypuścił z palców wypróżniony róg nosorożca i na grzbietach lwów wyciągając ramiona, mówił:
— Gdy tylko na tron ojca mojego wstąpiłem, o, mężowie perscy, u boku mego stanęła troska. Dziw was zdejmuje, z dusz niedowierzających skryte powątpiewanie wyślizguje się wam na oblicze. Czegóż lęka się ten, którego strzegą miryady? Czego pożądać i ku czemu wzdychać może posiadający wszystko? Jednak powiadam wam, że to jest prawdą. Zaledwie dobre geniusze z ciała ojca mojego duszę wywiodły, a ja, w starem Persepolis szatą Cyrusa przyobleczony, zżułem liść mastykowy i włosy swe poświęconym olejkiem namaściłem, u boku swego zobaczyłem troskę. Odtąd nie opuszczała mię nigdy, ani w dzień, ani w nocy, ani przy biesiadzie, ani wśród samotnego namysłu. Gdziekolwiek się znajdowałem, przybywała ze mną, czegokolwiek używałem, odrywała mi dla siebie połowę duszy. Mieszała się z winem, które piłem, rozluźniała mi ramiona, gdy w nich trzymałem niewiastę. Nikt ze śmiertelnych takiej troski nie znał, bo towarzyszy ona tylko wyniosłym sercom bogów. Była ona, o Persowie, strachem, abym co do sławy i potęgi nie pozostał w tyle za tymi, którzy przede mną na moim tronie siedzieli; była też ona żądzą powiększenia sławy i potęgi Persyi. W sobie Persyę, a w Persyi samego siebie kochając, nie chciałem, żeby za mną stojące postacie przodków, cieniem swoim okryły mnie, ani ażeby cień jakiego innego narodu, z mojej winy we wzroście nieposkromionego, spłynął na nią...
Z pochylonemi głowy i splecionemi u piersi rękoma obecni mowy królewskiej słuchali, nietylko słowem, lecz głośnem choćby odetchnięciem, przerwać jej nie śmiąc, on zaś, misę z jadłem, którą klęczący Pytyon mu podawał ręką odtrąciwszy, mówił dalej:
— Jak wzrastaliśmy i rozkwitali, odkądeśmy panowanie nad światem od Medów przejęli, jakie państwa i kraje pod stopę Persyi rzucili Cyrus, Kambyzes i Daryusz, wszyscy o tem wiedzą. Cóż pozostawało dla mnie, dziedzica tak wielu chwał i zwycięstw? Miałżem, jak niewiasta, bielić ciało swe w puchach rozkoszy, lub jak nasycony tygrys, wyciągać leniwe członki w upale słońca? Na Ormuzda, Persowie, tak być nie miało! Każdy z królów przynosi na świat duszę świeżego pokarmu łaknącą. Moja nowonarodzoną jest i nieznającą jeszcze smaku tryumfów własnych, więc głodna i spragniona węszy zdobycz...
Tu dłoń jego na łeb lwa opadła z taką siłą, że głośno zabrzęczały uderzone o śpiż jej pierścienie i z szybko, szeroko rozwierającemi się nozdrzami mówił dalej:
— Za morzem, usianem wyspami, które nam hołdują, to zobaczyłem, co dla mnie pozostawili przodkowie: kraj ciasny, ale przez bogów obficie zaopatrzony w wody, które na posłusznych grzbietach noszą wojenne i kupieckie nawy, w łagodne słońce, w wyborne wina i rozkoszne gaje. Miałżeby mały, lecz rajski ten kraik sam jeden bogactwa i przysmaki swoje umknąć dłoni i podniebieniu Persów? Możeby jednak, dla małości i nikczemności swojej umknął ich oku, ale zamieszkująca go garść zuchwalców ściągnęła na siebie ich pomstę. Nie oniż-to posłom wielkiego Daryusza odmawiali zawsze ziemi i wody? Nie oniż-to zbrojnemi nawami i hufcami wspierali zbuntowanych Jończyków? Jakto? mógłżeby dłużej na ziemi istnieć kraj, Persom odmawiający ziemi i wody! Jakto! mógłżeby w bezpieczeństwie długo żyć lud, który na krwawem polu nad pobitymi Persami wydawał zwycięzkie okrzyki? Nie, na Ormuzda! to się nie stanie!
Umilkł, ale na sukni jego nie było ani jednego dyamentu, któryby nie migotał od wzburzonego oddechu piersi i namiętnych poruszeń ciała. Trwało to przecież krótko, bo wnet znowu majestat zamkniętego w sobie bóstwa objął go od stóp do głowy — z wyjątkiem oblicza, zdradzającego niespokojną pożądliwość, z jaką odpowiedzi obecnych oczekiwał. Odpowiedzią był chór głosów, namiętnymi okrzykami głoszących jego wspaniałość i potęgę. Lecz z tego chóru wybił się i sam jeden rozbrzmiewać zaczął najmilszy mu głos Mardoniusza. Gdy ten mówił, możnaby mniemać, że po komnacie płynęły potoki miodu, lub że z kolei rozbrzmiewał w niej zagrzewający do walki huk trąb i kotłów.
— O panie! Najdostojniejszym i najgodniejszym chwały jesteś z pomiędzy Persów nietylko dziś żyjących, lecz i tych wszystkich, którzy pomarli, i tych także, którzy narodzić się mają. Tyś wszystko najjaśniej przejrzał, najmądrzej obmyślił, najwspanialej przedsięwziął. Ty wiesz, że nie o jeden tylko kraj grecki wojować idziemy, lecz że za nim, rozlega się ziemia wielka, dziwów i skarbów pełna, która nazywa się Europą. Ty wiesz, że gdy Greków zdepcesz, pójdziesz dalej z hufcami twymi i, jak błyskawice pomykają po niebie, jak orkany suną po pustyniach, imieniem swojem rozświecisz ciemne kraje i zmieciesz zamieszkujące je ludy. Wtedy, o panie, nie będzie już słońce patrzało na żaden ląd, ani na żadne morze graniczące z twojemi, bo wszystkie, które istnieją, w jedną dzielnicę, twojem dziedzictwem będącą, zamienisz. Idź więc naprzód, o wielki! zdobywaj, rozkazuj, panuj! My słudzy i niewolnicy twoi!
Zadowolonym był Kserkses; słowa Mardoniusza balsamem gojącym lały się mu na tajemne rany, lecz właśnie dlatego, że otwierał je głód chwały a jątrzyła niepewność przyszłości, najlżejsze i skądkolwiek pochodzące zadraśnięcie było im nieznośnem. Pochodziło zaś ono w tej chwili — jak zresztą zwykle bywało — od Artabana. Ten starzec z białą brodą i gołębiem okiem, lecz z duszą jak u młodzieńca silną, w nieugiętej postawie siedział podówczas, gdy wszyscy inni, aż ku ziemi skłaniali głowy, a gdy wydawali okrzyki zachwycenia i chwalby — milczał.
Spuszczając więc ku niemu wzrok świecący tryumfem z tym srogim uśmiechem, który mu często wargi czerwone nad białymi zębami rozchylał, Kserkses zawołał:
— Chciałbym, Artabanie, abyś teraz wypowiedział, co o wyprawie mojej i mających ją spotkać kolejach mniemasz? Nie myślę bowiem, abyś trwał jeszcze w radach, które mi objawiałeś w Suzie, i chęć mię bierze usłyszenia od ciebie rad innych. Nuże, synu Histaspa i bracie Daryusza, otwórz usta i przemów!
Jakkolwiek wielką była jego władza nad ludźmi, nie mogła jednak w głowie tego człowieka zniszczyć myśli przeciwnych jego myślom. Artaban, gdy spojrzenia wszystkich biesiadników z palącą ciekawością w nim utkwiły, spokojnie swoje wzniósł ku Kserksesowi i po krótkim namyśle mówić zaczął:
— Jestem, o synu, człowiekiem, który widział na świecie wiele dziwnych i niespodziewanych zdarzeń, silnych twierdz, obalonych przez słabe wiatry, małych robaków, które śmiertelne żądła zapuszczały w depcące po nich stopy. Pomnę jak smutnie zakończyła się wyprawa Kambyzesa przeciw Etyopom; towarzyszyłem Daryuszowi w nieszczęsnej jego wojnie ze Scytami. Co więc tych przodków twoich spotkało z osiedleńcami pustyń, to tembardziej, jak mniemam, spotkać może ciebie, gdy do ludu, wszystkimi przymioty Etyopów i Scytów przenoszącego, poniesiesz mord i zagładę. Bo winy któremi, synu, Greków obarczasz, nie są winami, lecz tylko prawą z ich strony obroną ojczystych ziem i źródeł, prawdziwym zaś powodem, który pcha cię ku nim, jest ta mara, która ci towarzyszy, a która, czem jest, sam powiedziałeś. Nie potępiam ja słusznej żądzy dorównania mężom wielkim i podniesienia blasku ojczyzny, lecz strzeż się, abyś tych dobrych pierwiastków Ormuzda nie przemienił w chuć duszy niczem niesytej i wiecznie pragnącej więcej niż posiada. Zbyt pyszne bowiem twory często gromem zabija Bóg, a drobnymi niekiedy opiekuje się z czułością. To ci, Kserksesie, mówiłem w Suzie i to samo teraz, gdy do mówienia wezwałeś mię, powtarzam. Nie przeto myślę jakiekolwiek przeszkody zamiarom twoim stawiać. Na swego następcę wybrał cię Daryusz, kapłani w Persepolis oblekli cię suknią Cyrusa i tamże zżułeś liść mastykowy. Jesteś prawym królem Persyi, czyń tedy jako chcesz; mnie pozwól milczeć!
— Pozwalam ci, synu Histaspa, natychmiast do Suzy odjechać — wśród ciszy ogólnego przerażenia rozległ się głos Kserksesa — słusznem jest bowiem, abyś mi nie towarzyszył na wojnie, której przyganiasz, lecz pospołu z tchórzliwemi niewiastami i bezsilnemi dziećmi oczekiwał jej końca, w którego chwałach i korzyściach, pospołu z niewiastami i dziećmi, żadnego udziału nie weźmiesz.
Ciężka, bo z pohańbieniem złączona, kara spadała na siwą głowę Artabana, którą przecież pochylił on nizko na znak zgodzenia się i pokory. Głowę pochylając, Artaban ujrzał Dilorama, który klęczał mu u stóp i do ust przyciskał skraj jego sukni; przerażenie zatrzęsło jego rysami i nad samą twarzą młodzieńca zaszeptał:
— Precz stąd, synu... hamuj się... Strzeż się!...
Była to przecież przestroga spóźniona, bo bystremu oku Kserksesa nic z tego, co otaczało go, umknąć nie mogło. Śmiał się jednak; z oczu strzelały mu błyskawice, lecz śmiał się szerzej i głośniej niż kiedykolwiek przedtem, a róg nosorożca ku klęczącemu jeszcze przed Artabanem Diloramowi wyciągając, zawołał:
— Na Ormuzda, podoba mi się ten młodzieniec do dziewczyny podobny, który w obecności króla Persów kogo innego za Boga sobie obiera! Ale przebaczam ci to, synu Pytyona, dla miłości ojca twego, którego jestem gościem. Powstań i śmiało powiedz, jakiem jest twoje mniemanie co do moich zamiarów na Grecyę?
Tu pośród komnaty rozległ się stuk metaliczny, sprawiony przez złotą misę, którą Pytyon z ręki wypuścił, sam w powłóczystej swej sukni słupem stając. Miał zbladłe jak płótno oblicze i oczy utkwione w podnoszącego się z klęczek młodzieńca. Ale Diloram, ani zbladłego oblicza ojca, ani dwóch braci swoich, Bubaresa i Toraksa, którzy z amforami w dłoniach, po dwu stronach Pytyona skamienieli, nie widział. Nie widział także jak ramiona biesiadników, kielichy do ust niosące, zatrzymały się w powietrzu, a wszystkie ich twarze, zadziwione lub szydercze, zwróciły się ku niemu. Na Melissę patrzał. Kiedy Kserkses do Dilorama przemówił, ona uczyniła ruch taki, jakby naprzód poskoczyć i okrzyk jakiś wydać miała; ale na obnażonem jej ramieniu, z taką rozkazującą mocą i tak od pierścieni twarda oparła się ręka króla, że jak gołębica, gdy skrzydeł jej dotkną jastrzębie szpony, zdrętwiała i od czoła do stóp oblała się bladością. Przez chwilę tylko Diloram patrzał na nią, a wielkie, czarne jego źrenice pełne były takiego smutku, wobec jakiego, na kształt niedostrzegalnej drobiny, pierzcha wszelka trwoga. Dalekim już od niego był ryk tygrysi, który mu pierś rozdzierał, tam, na tarasie, gdy Kserkses ku sobie przyzywał jego kochankę. Teraz cichym był i tylko wydawał się zarówno bez granic smutnym jak odważnym. Wzrok ku królowi podnosząc, bez zuchwalstwa i bez pokory przemówił:
— Duch Ormuzda rzekł królowi przed urodzeniem jego: «Powierzam ci ziemię, abyś strzegł ją od krwi i trupów, wody stojące, abyś je z mułu i jadowitych płazów oczyszczał, wody biegnące, abyś im czystość i rączość zachował. Nie będziesz przed porą zrywał ani owoców z drzew, ani żywotów ludzkich. Najlepszym z królów jest ten, który czyni ziemię urodzajną, a długowiecznymi ludzi».
Słowa te były wyjątkiem ze świętych ksiąg Zoroastrowych, nikt więc z obecnych powtórzeniu ich przyganiać nie śmiał. Mag Sorab z zadziwieniem wpatrywał się w Lidyjczyka tak biegłego w religii Ormuzda, milczał jednak, nie mógł słowom ksiąg świętych przyganiać. Kserkses mógł wszystko, lecz milczał także i — rzecz dziwna! — błyskawice oczu jego zagasły, ustępując przed chmurną zadumą. Spuścił powieki i głosem człowieka, w którego umysł wpadły ziarna wątpliwości, mówił:
— Tak duch Ormuzda rzekł królowi przed urodzeniem jego, biada zaś mocarzom, którzy mu są nieposłuszni! Lecz duch Ormuzda mieszka wysoko... niechby na ziemskie równiny zstąpił! niechby zstąpił i to pogodził, co siebie wzajem jak ogień i woda nie znosi! Niechby zstąpił i nauczył króla jak ma ziemię ustrzedz od trupów i zarazem ją zawojować... Żywotów ludzkich nie skracać, a bunty poskramiać i ludy przed sobą jak piaski pustyni zmiatać... urodzajną ziemię czynić i liczne wojska po niej prowadzić... Wysoko mieszka Ormuzd! Niechby zstąpił...
Wierzącym umysłem króla zatrzęsły niespodzianie usłyszane rozkazy Ormuzda; o dziecku, z którego ust one wyszły, zapomniał. Lecz nic dorównać nie mogło uniesieniu miłości, z jakiem Pytyon rzucił się ku stopniom tronu. Już, już mniemał, że zuchwałe pacholę zdruzgotanem zostanie i jego o utratę szczęścia, które najwyżej sobie cenił — przyprawi, gdy tymczasem on, ten najpotężniejszy, był także najłagodniejszym i zamiast unieść się gniewem, w pobożne popadł rozmyślanie...
To też, na klęczkach, splecione dłonie wysoko wznosząc, śpiesznemi słowy Pytyon mówić zaczął:
— Wszystko, com od młodości mniemał o wielkich sprawach tego świata, potwierdzenie znalazło w tobie! Nazywali ludzie Pytyona rozumnym człekiem, i zaprawdę był on takim, bo świadectwa zmysłów nie potrzebował, aby odgadnąć i zrozumieć — ciebie! Ujrzały cię nakoniec oczy moje, usłyszały uszy i stwierdziły, żem w błąd nie popadł. Szczęściem jest dla człowieka, który nie był tylko dwunożnem bydlęciem, gdy w starości, spojrzawszy za siebie, przekonywa się, że gmachu swego życia na marnym piasku nie budował i nie trwonił daremnie swojej czci i wiary, jak trwonią kroki i trudy wędrowcy, ścigający na pustyniach majaki złudnych miast i ogrodów.
Im więcej mówił, tem większy unosił go zapał, pierś głośno dyszeć, słowa mu w ustach plątać się zaczynały, aż porwał się z klęczek, zwyczajnym sobie giestem, szerokie rękawy sukni na plecy sobie odrzucać i wołać zaczął:
— O, głupi Pytyonie, który siebie za coś ważnego poczytywałeś, a teraz okazujesz się marnym człeczyną! Czemużem, o Cybelo, nie posiadał sto razy więcej rozumu i sto razy więcej trudów nie poniósł, aby sto razy większe gromadzić bogactwa i módz przez nie teraz serce swoje zadowolnić? Spojrzyj, o królu, na wszystko, co w tym domu przez długie lata zgromadziłem: marne to śmiecie wobec twej wielkości, zawierają przecież w sobie niemało drogiego metalu i tej kunsztownej pracy człowieka, która nazywa się sztuką. Spojrzyj, wybieraj, bierz, uwoź ze sobą, albo do Suzy odsyłaj wszystko, co tylko oczy twoje zabawić lub serce ucieszyć może... Gdybyś nawet wszystko zabrał, Pytyona nie zgubisz, ale tylko nad wszelką wartość uszczęśliwisz. Stać go bowiem na sprawienie nowych dla domu swego ozdób, a w radości późny wiek jego spływać będzie ku swemu kresowi, na skrzydle myśli, że owocami trudów swych przyozdobił on dom królewski...
Pokornym był jak czciciel przed bóstwem swojem, przed tem, co wieki późniejsze oznaczyć miały nazwą ideału, ale zarazem był także dumnym. Bystrą myślą rachował cenę przedmiotów, na które gestem ramienia, szerokim i pomimowoli dumnym, wskazywał. W tem, niespodzianie, z za pleców wystąpił mu najstarszy syn jego, Bubares, i w sukni złotymi hafty pobłyskującej, w wysokiem perskiem obuwiu, czarnowłosy, ciemny, chmurny, jak to podziemie, w którem większą część życia przepędził, zachwycone oczy wzniósł ku królowi.
— Niech mię Cybela zdruzgocze — zawołał — jeżeli dusza moja nie powtarza słowo w słowo wszystkiego, co mówią usta mego ojca! Od dzieciństwa w górnicze roboty wdrożony i z dala od świata żyjący, prostakiem jestem, o królu, i mowy swojej kwiatami zdobić nie umiem. Niemniej przecież mam serce tkliwe, które dziś napełnione zostało wielką dla ciebie miłością. Wspaniałość twa olśniła oczy moje, a dobroć, którą niewolnikom swoim okazałeś, podbiła serce! Rozkaż, a młot porwawszy, Tmolos roztrzaskam, aby z wnętrzności swoich wysypał ci do stóp wszystkie swe bryły złota!...
U drugiego boku Pytyona, Toraks — pomimo bogatych sukien, które go okrywały — wzór i uosobienie ogorzałego, gruborękiego, z rozrosłemi barami rolnika, w pokłonie czołem ziemi dotykał: tak te latorośle, w uczuciach swoich podobnemi się stały do drzewa, które im dało życie. Kserkses powolnym oddechem zdawał się wciągać w siebie tę miłość i te hołdy, które słodszą nad arabskie kadzidła wonią z dołu ku niemu buchały, aż uśmiech przyjazny twarz mu okrywać począł i uczynił ją łagodną, prawie rozrzewnioną.
— Nad miód Hymetu, po który z wojskiem mojem dążę — rzekł — słodszem jest sercu króla, gdy drogę mu zajdzie człowiek dobry. Dobrym jesteś, starcze lidyjski, i pobudzasz mię do wdzięczności, którą też ci okażę. Dosyć już wielkie złożyłeś mi dary gościnne i domu twego nie będę odzierał z ozdób, które w nim zgromadziłeś. Bogatym jest król Persów i nowych bogactw mniej potrzebuje niżeli sług wiernych. Aby tobie, Pytyonie, cześć niesłychaną wyrządzić, ze wszystkiego, co posiadasz, wybieram sobie tylko tych oto synów twoich...
Tu palcem z wielką pieczęcią na Bubaresa i Toraksa wskazał, a satrapa Lidyi, Artafernes, jak sprężyną rzucony, na łożu się podniósł i ręce splatając, śpiesznie mówił:
— Gniew twój, o najwyższy! ściągnąłbym na siebie, gdybym ci nie oznajmił, że Pytyon Lidyjczyk, w zamian synów swoich i chcąc ich od niebezpieczeństw wojny uchronić, złożył kiesy złota, za które w Abydos kupiłem i uzbroiłem pięćdziesięciu Scytów, jakoteż nawie jednej dostarczyłem dziesięciu Fenicyan.
Przestraszonym wydawał się Artafernes i wzrok jego od twarzy królewskiej latał ku twarzom Pytyona i jego synów. Lecz Kserkses z pobłażliwym ruchem dłoni odpowiedział:
— Nie dziwi mię, że mąż tak dostojny jak ten Lidyjczyk do widoku synów swoich, zmieszanych z pospólstwem wojskowem, odrazę uczuwał. Godni są oni najwyższych miejsc w mojem wojsku; otrzymają je też w mojej miryadzie nieśmiertelnych...
Tu wśród zadziwionych, ale milczących biesiadników wzrokiem wyszukał dowódcę pułków perskich, Otanesa, i zapytał:
— Nie odzyskaliż zdrowia dwaj młodzieńcy z Persepolis, których dla ciężkiej niemocy pozostawić musieliśmy we frygijskiej Kelanei i nie danoż im jeszcze zastępców?
Teść królewski, chyląc głowę, odpowiedział:
— Nie podźwigną się już tamci ze srogiej niemocy swej, o królu, a wielu najznakomitszych młodzieńców perskich do stóp mi upadało, błagając, abym dziś, gdy w Sardes już staniemy, do twego świętego ucha za nimi przemówił.
— Zawiedzionemi zostaną nadzieje najznakomitszych młodzieńców perskich — odpowiedział Kserkses — bo tych oto synów Pytyona Lidyjczyka, u boku swego posiadać pragnę. Odkąd Mitra słońce zapalił na niebie, po raz-to pierwszy, ludzie z rodu obcego Persom dzierżyć będą w swych rękach oszczepy ze złotym granatem i, jak cień nieodstępnie postępuje za człowiekiem, nieodstępnie królowi swemu towarzyszyć. Taką ja łaskę wyrządzam tobie, Lidyjczyku, za miłość, którą mi okazałeś, i taką chwałę zlewam na twoją głowę. Tobie zaś, Otanesie, rozkazuję, abyś natychmiast młodzieńców tych umieścił w miryadzie mojej, na miejscach, które tamci, w Kelanei pozostawieni, zajmowali.
Otanes ruchem ręki dał znać Bubaresowi i Toraksowi, aby zbliżyli się ku niemu, zaś inni biesiadnicy o chwale wielkiej i niesłychanej, która Pytyona spotkała, gwarnie rozprawiać zaczęli. Tylko Pytyon w swej powłóczystej sukni stał znowu przez chwilę jakby w słup przemieniony, jakby tego, co z ust królewskich usłyszał, pojąć nie mogąc. Coś bardzo podobnego do boleści powieki i policzki wprawiło mu w drganie, aż nakoniec zrozumiał niesłychaną chwałę, która na niego spłynęła, zrozumiał i, na klęczki padając, z głową schyloną zawołał:
— Niech się tak stanie! o, wielki, niech stanie się jako rzekłeś!
I było to podobne do bolesnego, acz pokornego, ofiarowania bóstwu cząstki ciała od serca oderwanej. Potem zaś, przy radosnym i los jego wysławiającym gwarze biesiadników, o tem słuchając, że synowie jego miejsce zajmą w hufcu złożonym z pokolenia wydającego królów i jak cień nierozłącznie postępuje za człowiekiem mocarzowi towarzyszyć będą, z pobladłego zarumienionym, z przestraszonego dumnym stawać się zaczął.
Ale teraz niewolnicy Pytyona do komnaty wnieśli wieńce z kwiatów i kosze pełne rumianych jagód, wydających z siebie woń przedziwną a tak silną, że stłumiła zapachy kadzideł. Były to szeroko słynne z woni, smaku i czarodziejskich leczniczych własności maliny, u szczytu góry Idy rosnące, a którym podobnych nie było na całym świecie. To też Mardoniusz, który w wojennych pochodach przebywając Lidyę, rzadkiej tej jagody już niegdyś kosztował, jął opowiadać królowi jak była ona wyborną, jakich trudów wymagało samo jej na wielkich wysokościach zdobycie, jakich cudów prawie przemyślności trzeba było na to, aby ją w porze tej, w miesiącu kwiatów — posiadać. Nawet Artaban i Otanes, najsurowsi z biesiadników, ciekawi byli skosztowania jagody, której sokiem i wonią poili się niegdyś mieszkańcy starej i sławnej Troi.
Gobryasz i Arzames, z łaskawością panów, którzy z niewolnic swoich zadowolonymi się czują, na rozwartych dłoniach podawali je ulubienicom swoim; Histaspes zaś, biorąc od niewolnika wieniec różany i na szyi Labdy go zawieszając, a maliny, na kształt rubinów z białych palców do czary sypiąc, zawołał:
— Zdaje mi się, o królu, że zbyt już długo zajmowały nas mowy i rozmyślania poważne. Cenny dar niebios występnie trwoni ten, kto bez rozchmurzenia czoła i rozwiązania pasa, dniowi wesołości przeminąć pozwala!
Gobryasz, ramieniem otaczając kibić towarzyszki, Histaspowi zawtórował:
— Blask oczu kochanej niewiasty słodszym jest sercu nad sam blask sławy, a wieniec z róż milszym głowie nad zdobną w perły tyarę...
— Gdy Mitra słońce na niebo wprowadzał, rzekł mu: «błogosławionem będziesz, ilekroć podniebienia syte i serca wesołe sług Ormuzdowych oświecisz!» — ozwał się Sorab i jedną ręką po wonny wieniec a drugą po wonniejsze jeszcze nad kwiaty jagody wyciągnął.
Poważniejszy od innych, ale ucztą rozweselony, Artafernes opowiadać zaczął:
— We frygijskiem mieście Kotajonie, u otworu skały, zawierającej zwłoki umarłych, widziałem grobowiec pyszny, a na nim napis: «Dwóch miast: świetnego Prymnesu i mądrego Kotajonu obywatelem byłem i oto, co przyjaciołom moim ze świata zaludnionego cieniami doradzam: Rozkoszy i wesołości oddaj się! żyj! bo umrzeć musisz! Pij, tańcz, używaj!»
Mardoniusz zauważył:
— Gdyby ów mądry obywatel Prymnesu i Kotajonu nie Frygijczykiem był, ale Persem, ja od siebie dodałby jeden jeszcze wyraz: zdobywaj!
A do Fredegunda, który ku niemu zbliżał się z amforą, czarę wyciągając, zawołał:
— Po scytyjsku nalewaj!
— We wszystkiem przodując światu, mająż Persowie pierwszeństwa w piciu ustąpić dzikim Scytom?... — ze śmiechem zapytał Gobryasz.
A w tejże chwili, Kserkses, na rozwartej dłoni podając maliny Melissie, ku bratu swemu Mazistowi zwrócony, zapytywał:
— Nie jestże w twoich oczach, Mazistasie, tak jak i w moich, ta dziewica lidyjska w sposób zadziwiający do twojej małżonki podobną?
Ręce u piersi splatając i złośliwe błyski źrenic pod spuszczającą się powieką kryjąc, Mazistas odpowiedział:
— Jakąż radością przejmuje mię to, Kserksesie, iż boskie oczy twoje odkryły w świecie niewiastę do mojej małżonki podobną!
Histaspes, palony przez czarne oczy Labdy, a przez wypite wino ośmielony, wzrok ku królowi podniósł i mówił:
— Sprobój, o królu, na godzinę stać się prostym śmiertelnikiem i nas przez to do używania dnia wesołości ośmiel. Marzenia o sławie na rzeczywistość rozkoszy, tyarę na wieniec zamień!
— Niech się tak stanie, o królu — chórem potwierdzili biesiadnicy, a Histaspes lekką stopą wbiegał na stopnie tronu, aby tyarę od drogich kamieni ciężką, zdjąć z głowy królewskiej.
Wtedy do Pytyona, ciche rozkazy niewolnikom wydającego, zbliżył się Indantyrs i z nizkim pokłonem, cichym szeptem oznajmił mu, że żona jego, Gorgo, pragnie z nim widzieć się natychmiast.
— Jończyk Chileas rozkazał powiedzieć ci, panie — dodał Fenicyanin — abyś koniecznie przybył; rozmowa z dostojną małżonką twoją, zabierze ci tyle tylko czasu, ile go potrzeba do wysączenia jednej czary wina...
Po chwili zasłona z kobierców, we wdzięcznych festonach wijąca się pośród kolumn, zapadała za Pytyonem, który w komnatce małej, nikłą lampą oświetlonej, oko w oko spotkał się z Gorgoną i rękę swoją uczuł w uścisku dwóch suchych, gorących dłoni. Nigdyby przedtem nie przypuszczał, aby te małe, zwiędłe, spracowane ręce kobiece tyle siły posiadać mogły; uścisk ich drżący był a zarazem wydawał się żelaznym. Twarz Gorgi, z pod żółtego zawoju zapadłemi oczyma świecąca i na policzkach ogniem rumieńca okryta, przychyliła się prawie do samej jego twarzy a usta śpiesznie, tak śpiesznie i drżąco, że wydawały się liśćmi przez wiatr miotanymi, szeptały:
— Nie gniewaj się, Pytyonie... nie mogłam wyrzec się widoku twojej chwały i tylu wspaniałości... z Chileasem więc tu przyszłam i z za uchylonej zasłony patrzałam... Cieszę się, Pytyonie, o jakże się cieszę wszystkiem, czego dziś używasz... łaską, którą okazuje ci najpotężniejszy... pochwałami tylu dostojnych mężów... tem, że tyle posiadasz... wszystkiem... Dziękuję bogom, żeś dnia tego doczekał, Pytyonie, i... cieszę się...
Wraz z ostatnim wyrazem łzy jak deszcz spłynęły na rozpalone jej policzki i na rękę Pytyona, którą do ust cisnęła. Kibić w tej chwili miała tak gibką i z takim nieśmiałym, błagającym wdziękiem do boku jego ją tuliła, jakby jeszcze była tą wysmukłą, szczęśliwą, niewinną dziewicą, którą przed wielu laty poślubiał. Przyjaźnie też, chociaż i niecierpliwie, Pytyon zapytał:
— Jeżeli, jak prawej małżonce przystoi, cieszysz się szczęściem i chwałą moją, czegóż płaczesz?
— Nietylko widziałam, ale także słyszałam wszystko — odpowiedziała.
Wtedy oczy Pytyona zmąciły się i, niespokojnie komnatę oblatując, unikały spotkania z dwojgiem wznoszących się ku niemu, łzami zalanych oczu. Spotkały się w zamian z wysoką postacią Chileasa, który, z cienia wyszedłszy, z uśmiechem na wązkich ustach przemówił:
— Wiesz o tem, Pytyonie, że najcenniejsza z niewiast mniej jeszcze rozumu posiadać może od najlichszego z mężów. Kiedy tam — tu cienki palec, ku biesiadnej komnacie wyciągnął — dwóch synów twoich tak wielkie, tak niesłychane szczęście spotykało, Gorgo, niewieścim swoim rozumem pojąć go niezdolna, byłaby padła na ziemię, gdybym ją w ramionach swoich nie podtrzymał i do ust jej nie wlał leku, który mam zawsze przy sobie, kiedy znajduję się przy niej... Wtedy też niewolnika posłałem z błaganiem, abyś przybył, bo rzekła, że o czemś niezmiernie ważnem pomówić z tobą musi...
— Chileas myli się — żywo przerwała Gorgo — nie wierz mu, Pytyonie... Nie jestem tak głupia, abym nie rozumiała, że to dla nich wielkie, niesłychane szczęście... Widziałam przecież z górnej galeryi domu, tych cudnych rycerzy... pancerze ich połyskują jak łuska rybia... na oszczepach złote granaty... z rodu wydającego królów... i tacy piękni... jak pięknymi będą w tej zbroi i w tych ozdobach Bubares i Toraks... Jak cień przy człowieku, zawsze u boku mocarza... Jakże cieszę się... jak dumną jestem, żem ich urodziła, że pod mojem okiem wzrośli ci, którzy, pierwsi z pomiędzy ludzi, Persami nie będąc, w miryadzie nieśmiertelnych zajaśnieją... Tylko... Pytyonie...
Tu tchu jej zabrakło, nowy deszcz łez z oczu popłynął i tak jak pierwszy wnet osechł. Pochyliła się, obie dłonie do piersi przycisnęła i szeptem dokończyła:
— Tylko mię boli...
Dłońmi pierś cisnąc, osunęła się na ziemię i w szacie Pytyona głowę ukryła. On, z rękoma w szerokie rękawy sukni wsuniętymi, stał chwilę nieruchomy, a Chileas, ku samemu prawie uchu jego usta przybliżając, z uśmiechem, który ich nigdy nie opuszczał — szeptał:
— Szczęście twoje wielkiem jest, Pytyonie, i na te kobiece biadania nie zważaj... Tylko te kawki i kruki... te obrzydłe kawki i kruki, które niedawno mnie nad zwłokami obrońców Miletu ukazywałeś... Nie nad buntowniczą Jonią tylko latają one... nie nad Jonią tylko... Widziano niedawno ogromne ich gromady lecące ku zachodowi... powiadam ci, że leciały tam, kędy wojsko najpotężniejszego dąży, leciały te przebrzydłe kawki i kruki...
Pytyon, jakby ze zmąconej zadumy nagle mu ukazanem straszydłem zbudzony, zadrżał, a rozgniewanym wzrokiem przeszywając Jończyka, tak, aby Gorgo nie słyszała go, odpowiedział:
— Mścisz się, lisie! lecz dom twój, zdrajco, pustym jest, mnie zaś, wiernemu niewolnikowi pana swego, pozostanie jeszcze trzech synów...
I wnet głowy Gorgony, dłonią dotykając, głośno rzekł:
— Trzej synowie jeszcze pozostaną przy tobie, Gorgo!
— Czy pozostaną? — słuch jego musnął szept tak cichy, że sam na pewno powiedziećby nie mógł, czy wyszedł z ust Jończyka, czy też z jego własnej, w różne kierunki rozkołysanej myśli.
— Niechaj zostaną... o, niech zostaną! — ramionami kolana męża oplatając, zawołała Gorgo i, z twarzą ku niemu podniesioną, znowu śpiesznie, bardzo śpiesznie mówiła:
— O tem-to właśnie z tobą, Pytyonie, pomówić musiałam... umarłabym zaraz, gdybym nie powiedziała ci tego... Lękam się... Fredegund taki mądry... Wamik tak wymowny, Diloram zuchwały... zlituj się! Tyś mądry... wiesz co czynić, ażeby oni... zlituj się! Powinieneś mi przebaczyć, bo nie było nade mnie małżonki miłującej więcej i wierniejszej... powinieneś mi przebaczyć... Melissa, u stóp jego siedzi, a on jej ramienia i włosów dotyka!... Pytyonie, kiedy odjadą stąd ci bogowie? Powinieneś mi przebaczyć... cieszę się chwałą twoją, lecz takem zlękniona... Z tamtymi stało się... ujmą w ręce złote granaty i odjadą... Niech stanie się wola najpotężniejszego! Chwała jemu i im, tym robakom moim... ale już dosyć! Pytyonie, prawda, że dosyć? Zlituj się... tyś mądry, wszystko wiesz jak uczynić...
Podniósł ją z klęczek i, ręce jej w swoich ściskając, mówił:
— Czyś oszalała! Mniemaszże, że Tantalosem jestem, który odwiedzającym go bogom dał na zjedzenie upieczone członki swego syna, albo że królowi smakowałaby taka potrawa? On najdoskonalszy. Łaska bije z oblicza jego i na kochających go spływa. Co uczynił, dobrem jest. Bubaresa i Toraksa wysoko wyniósł, na moją głowę koronę chwały włożył. Błogosławionym niech będzie!
— Niech... — bardzo cicho powtarzać zaczęła Gorgo, ale dokończyć nie mogła i po chwili dopiero u piersi męża szepnęła:
— Idź już... bądź błogosławionym!





VII.

Rzęsiście, w gęstej mgle dymu, płonęły lampy, z głów posągów wyrastające i płomienie na trójnogach wciąż podsycane; w tem zaś świetle jaskrawem i dymnem, mnóstwem odbić połyskiwały na stołach szklane i metalowe naczynia, w nieładzie powywracane i w gąszcze więdnących kwiatów sączące strugi czerwonych i złotych cieczy. Kwiaty przez niewolników rozsypywane gęsto okrywały stoły i łoża, a tu i owdzie znikały pod nimi kunsztowne wzory fenickiej posadzki. Kwieciste wieńce spoczywały na głowach mężczyzn i obnażonych szyjach kobiecych, purpurą róż i białemi gwiazdami narcyzów otaczając twarze rozkwitłe rumieńcami upojenia, oświetlone oczyma, które na podobieństwo gorejących w komnacie płomieni gorzały jaskrawo i mglisto. Tam, gdzie mieniąca się suknia Labdy, na kształt połyskliwego węża wiła się obok Histaspa i gdzie ametystowym fioletem, albo żółtością szafranu iskrzyły się stroje towarzyszących Persom niewiast, widać było wśród rozrzuconych kap i poduszek ręce łączące się w uściskach, ramiona oplatające szyje, pieszczotliwe ręce, brzegi czar przykładające do warg rozgorzałych. Wszystkiemu temu towarzyszyły szmery szeptów, wybuchy śmiechu, głośne okrzyki, urywki swawolnych rozmów. Nad tem zaś wszystkiem z wysokości tronu swojego panując, Kserkses ramieniem obejmował Melissę, która już nie u stóp, ale u boku jego siedziała. Od tyary uwolniona, z pod wieńca z róż i mirtu, gęstwina kruczych włosów nizko spływała mu na ramiona i ze spiętrzoną brodą zlewała się w jedną chmurę. Pas rozluźniony perłowymi frendzlami dotykał dziobów jego obuwia; w kwiecistych poduszkach zanurzając plecy, twarz rozgorzałą przybliżał do twarzy towarzyszki, takie w niej topiąc spojrzenie, jakby samą jego siłą podnieść chciał jej spuszczające się ciągle powieki. Melissa nie była już podobną do świeżo rozkwitłej wiosny; przypominała raczej kwiat w podmuchu zbyt upalnego wiatru szybko więdnący.
Otanes tymczasem, po obu stronach swoich Bubaresowi i Toraksowi usiąść rozkazawszy, wiódł z nimi przyjacielską rozmowę, o wysokiej godności, która na nich spłynęła i towarzyszących jej powinnościach. Na widok synów poufale zasiadających u boku królewskiego teścia, Pytyon pozbył się do szczętu tego niepokoju, który w czasie rozmowy z Gorgą okazywał i zapadł w pełne mądrych uwag i błogich nadziei rozmyślanie. Bo też kobiecym tylko umysłom przystawało biadać nad tem, co się stało. On, człek mądry i spraw świata świadom, wiedział o tem, że tak hartownym i silnym młodzieńcom właściwym było przywdziewać zbroję i na polach bitew sławę i wyniesienie znajdować. Co tam ten Jończyk skwierczał o kawkach i krukach? Dziecinne strachy! czyste przywidzenia! Z synami jego łaska Cybeli, a Mitra z Kserksesem! Ludek zuchwalców, przeciw któremu idą, jak mgła z ich drogi pierzchnie, na oścież przed nimi rozwierając wrota tej rozległej, nieznanych dziwów pełnej ziemi, która nazywa się Europą, ku której, on, Pytyon, sam już nieraz, w swoich kupieckich wędrówkach, posyłał tęskne myśli i spojrzenia. Ile tam pewno we wnętrzu tej ziemi i na jej powierzchni znajduje się skarbów i płodów, któreby mogły zadziwiać i wzbogacać Azyę? Z jakąż palącą ciekawością i niewymowną rozkoszą wsiadłby on jeszcze na swego Mosza i z gromadką sług w kupieckiem rzemiośle biegłych zapuścił się w te kraje, dla Persyi podbite, nowemi źródłami bogactwa bijące! Na stare lata jeszcze wzniósłby gmach złoty, wyższy od tego, który w młodości wznosił. A wzniósłby go teraz daleko prędzej, z daleko mniejszymi trudami, bo działałby z wielką sumą doświadczenia i z pomocą synów, tak umiejętnych, żwawych, przebiegłych, jakimi byli Fredegund i Wamik. Raz jeszcze wiara całego jego życia stwierdzenie otrzymywała. Najpotężniejszy, był także najmędrszym z ludzi. Myśl jego, jak myśl boga, wznosiła się nad ziemią i oko, jak oko bóstwa, obu jej krańców sięgało. Małoż, zaiste, potrzeba było mądrości, odwagi, żądzy, sławy — wszystkich, słowem, przymiotów bóstwu właściwych, aby powziąć zamiar spojenia granic Persyi z błękitem Ormuzda! Nie będzie już na ziemi lądu, ani morza, graniczącego z Persyą — mówił Mardoniusz — albowiem wszystkie zleją się w jedno dziedzictwo Kserksesa. Jego, a więc także i niewolników jego dziedzictwo! Rozsypią się oni po niem, jak barany po żyznem pastwisku, jak krety wedrą się w jego wnętrzności, jak objuczone wielblądy, z różnych stron jego do domostw swoich znosić będą zdobycze i zyski!
Wielkim, nieporównanym, bogów godnym był zamiar Kserksesa. Lecz był on także do wykonania trudnym; jak wszystkie rzeczy wielkie, posiadał tajemnicze głębie i przepaście. Gdyby jednak tak się nie stało! — dłonią gładząc siwą brodę, w myśli rozważał Pytyon. Niech się tak stanie! — Cybelo, Atysie, Ormuzdzie, Mitro! wszyscy bogowie ludów wszystkich, niech się tak stanie!
W niejakiem od biesiadników oddaleniu stojąc, handlarz lidyjski stał się w tej chwili mężem stanu, ważącym w umyśle niezmierne korzyści, które z przedsięwzięcia króla na Azyę, jej mieszkańców i na niego samego spłynąć miały, ważąc też trudy i koszta niezmierne, których wykonanie jego wymagało. Teraz czuł się bardzo szczęśliwym i dumnym z tego, że Bubares i Toraks czynny udział w tem wykonaniu wezmą. Nie jestże powinnością psa iść wszędzie za tropiącym zwierzynę myśliwcem, a obdarowanego biedaka — cześć i dziękczynienie składać do stóp dobroczyńcy? Nie byłże hojnie obdarowanym przez króla, synom jego udzieloną łaską? Przedewszystkiem, nie byłoż słusznem, aby rozumni i możni z całych sił swoich dopomagali w spełnianiu zamiarów najrozumniejszemu i najmożniejszemu? Jeżeli prawdą jest to, co Pytyon sam o sobie zawsze mniemał — jeżeli prawdą ma się okazać, że Pytyon jest mądrym i możnym, teraz mu ważną jakąś pomoc, wielki dar, przysługę skuteczną Kserksesowi złożyć wypada. W głowie jego błysnął pomysł, a w sercu powstała walka... Więcej jeszcze na ubocz zeszedł i nie głaszcząc już, ale targając siwą brodę, z wlepionemi w ziemię oczami, pomiędzy chęcią poniesienia wielkiej ofiary a starą miłością dla złota miotany, rozmyślał, wahał się, postanawiał, postanowienie cofał, niezrozumiale coś do siebie szepcząc, palcami poruszał tak, jak skąpiec, który w śpieszącej się myśli bogactwa swoje rachuje...
Przez długą chwilę mógł Pytyon spokojnie i na uboczu oddawać się rozmyślaniom, bo Artafernes, najlepiej świadom wszelkich spraw kraju, którego był wielkorządcą, Soraba i innych, którzy tylko słuchać go chcieli, opowiadaniem lidyjskich dziejów i podań zabawiał.
— Na stoku wielkiej góry Sypilos — mówił — jak szmaragd w pierścień skał oprawiony, błyszczy okrągłe Saloe, jezioro, którego zielone wody stoją dziś tam, gdzie wznosiła się niegdyś wspaniała stolica Tantala, króla Lidyi, Frygii i wielu innych krajów. O sposobie, w jaki powstało to jezioro, taka wśród Lidyjczyków krąży opowieść: Tantalos możny był, bogaty i tak wiele o sobie mniemający, że raz bogów do siebie na ucztę zaprosił, gdy zaś oni przez wdzięczność za otrzymane dary gościnne dali mu napić się ambrozyi, pijany radością i dumą, upieczone członki własnego syna jako potrawę zastawił im do zjedzenia. Ohydą i gniewem za ten nieludzki postępek zdjęci, bogowie Tantalosa do piekieł strącili, gdzie cierpi dotąd męczarnie wiecznego pragnienia i głodu, a stolicę jego trzęsieniem ziemi zburzywszy, na jej miejsce, z łona ziemi zielone jezioro wywiedli.
Pytyon, postanowienie, które czas jakiś ważyło się w jego umyśle, powziął i, zbliżywszy się, na stopniu tronu ukląkł. Wzrok wielbiący, ale także i głębokiego namysłu pełen, ku królowi podnosząc, głosem człowieka, który mówi o ważnych i dobrze przez siebie wyrozumianych sprawach, zaczął:
— Wielkiem i ze wszechmiar mądrem, o najpotężniejszy, jest wojenne przedsięwzięcie twoje, i Pytyon staremi oczami swemi wszystkie jego korzyści i trudności przejrzał. Bogów rzeczą jest sława nieśmiertelna i panowanie nad światem; tobie też, królu, przypadną one w udziale. O wiele niższymi są zamysły prostych śmiertelników, lecz z nich, jak olbrzymia świątynia z małych cegieł, buduje się wielkość państwa. Prostym śmiertelnikiem będąc, policzyłem te korzyści, które odniesie Azya, gdy przed nią Europę na oścież otworzysz i z tak otwartej pokorną jej hołdownicę uczynisz. Nie będzie wówczas dla handlarzy perskich, frygijskich, lidyjskich granic, ani przeszkód na całym świecie. Przez żaden opór niepowstrzymywani dotrą oni wszędzie, wynajdą wszystko, w ruch zamiany wprawią i w źródło zysków zamienią martwo dotąd spoczywające w ziemi metale i marnie nad nią wzrastające płody. Bogactwo ludów twoich wzrośnie wtedy do nigdy przedtem nieznanej wielkości i sto razy większą jeszcze, niż dotąd, ciesząc się pomyślnością, sto razy większe daniny będą one mogły składać tobie. Ty więc, o panie, potęgą i skarbami dorównasz bogom a niewolnicy twoi tyle posiadać będą, ile przed twoimi czasy posiadali sami tylko królowie. Tak-to, najwspanialszy, przeniknąłem sam szpik przedsięwzięcia twojego, i taką przyszłość, którą dla siebie i twoich ludów ono zgotuje, zobaczyłem. Że zaś rzecz tak ogromna, ogromnych kosztów wymaga, umyśliłem w jej zdobyciu, na ile tylko mogę, być ci pomocnym. Doświadczonym będąc, wiem, iż najczęściej wiele zyskuje ten, kto dzisiejszego dobra wyrzeka się dla osiągnięcia jutro daleko większego, a ograniczonym umysłem przez bogów nie zasmucony, rozumiem, iż człowiek nie jest bydlęciem, o smakowitą paszę tylko dbającem, lecz istotą mogącą się w szerokich planach i dalekich celach tak rozkochać, że największa dla nich ofiara największą sprawia mu rozkosz...
Istotnie, musiał być zdolnym do rozkochania się w szerokich planach i dalekich celach, bo i teraz, mówiąc o nich, miał pozór człowieka przejętego ognistem natchnieniem; siwe jego oczy gorzały i czoło z pod na wpół okrywającej je mitry ukazywało się gładkie i jasne jak porwanego świętym zapałem młodzieńca, ale postawa jego pomimo że klęczał, była pełną powagi właściwej człowiekowi, który z głębokiem rozumieniem sprawy wielkiej, wielką dla niej ma złożyć ofiarę.
— A teraz, najpotężniejszy — kończył — posłuchaj tego, co twój niewolnik wypowie: Posiadam dobra różnej natury, a wśród nich pieniędzy gotowych dwa tysiące talentów w srebrze i w złocie cztery miliony staterów. Te wszystkie ofiarowuję tobie. Pyłem są one, ale gdy motykami rozkopujemy górę, świadectwo oczu nas przekonywa, że składa się ona z pyłów. Przyjm, najukochańszy, ofiarę moją, a czyniąc to, Pytyona przecież nie zgubisz, lecz owszem, nadmiarę go uszczęśliwisz. Albowiem, po pozbyciu się tych pieniędzy posiadać jeszcze będę pola, trzody, niewolników, kopalnie, spichrze i skarbce, które mi nietylko wyżywienie obfite, ale różnorodne rozkosze zapewnią.
— W spokoju zaś i w błogości słusznej dumy, późny wiek mój ku kresowi swojemu spływać będzie na skrzydle myśli, żem tyle zdobył i zapracował, iż w dokonaniu rzeczy wzniosłej i zdumiewającej choć małą cząstką tobie mogłem dopomódz...
Umilkł i wszyscy obecni w osłupieniu i przerażeniu milczeli, bo po twarzy Kserksesa, rubinowo w czarnej chmurze włosów zarumienionej, ciekły powoli łzy. Wdzięczność i rozrzewnienie spostrzegano w nim nie po raz pierwszy. Mardoniusza wyniósł nad miarę wysoko za to, że on najlepiej zamiarom jego sprzyjał; olbrzymie wojsko swoje zgromadzone po raz pierwszy ujrzawszy, zapłakał nad tem, iż z tylu ludzi żaden, lichych stu lat wieku nawet nie przeżyje. Teraz więc także miłość dla niego, a bardziej może dla nad wszystko umiłowanych jego zamiarów, przez Pytyona okazana, rozrzewnieniem zwyciężyła w nim surowość i powagę majestatu. Wielka przyjaźń i wdzięczność rysy jego uczyniła łagodnymi, a głos — miękkim i prawie cichym, gdy, ku klęczącemu starcowi ramię wyciągając, odpowiedział:
— Odkąd, z zamiarem uszczęśliwienia Persyi w sposób dotąd niesłychany, Suzę moją opuściłem, żadnego nie napotkałem człowieka, któryby przede mną i przed mojem wojskiem gościnne dary zastawił i do kosztów wojny ofiarą swego majątku dobrowolnie chciał się przyczynić, oprócz ciebie, najlepszy z ludzi. Twardogłowym i niewdzięcznym jest ród ludzki, wielkich zamysłów zrozumieć i tym, którzy z nadzwyczajnymi trudy spełnić je zamierzają, dziękować nie umiejący! Tyś, pośród niego, Lidyjczyku, perłą i pierwszej wielkości klejnotem. Lecz nie pozwoli prześcignąć się we wspaniałości król Persów, nawet najlepszemu i najrozumniejszemu z niewolników swoich. Dwóch tysięcy talentów srebra i czterech milionów staterów złotych, które mi ofiarowujesz, nie przyjmuję, dość bowiem bogatym jest władca świata, aby przez składane mu daniny świat uszczęśliwiać. Lecz w zamian miłości twojej dla mnie i dla tego, co zamierzam, oto, czem ciebie obdarzę. Naprzód, Lidyjczyku, ja, Kserkses, syn Daryusza, syna Hystaspa, zawieram z tobą w tej chwili związek gościnnej przyjaźni, a po raz to pierwszy ziemia widzieć będzie związek taki, zawarty pomiędzy panem a niewolnikiem. Potem, wyświadczam łaskę dwom młodszym synom twoim, ażeby wobec chwały i korzyści, które spływać będą na starszych, nie czuli się pokrzywdzonymi. Nie do pospolitych szeregów wojennych zaciągną się oni, ale ich między łuczników, którzy przed wozem Mitry postępują, zaliczam. Zawsze i wszędzie stać będą na straży Boga słońca, przez to Persyi, mnie i samym sobie opiekę jego i łaskę jednając. Zechciej, Mazistasie, u boku swego natychmiast dwóch tych młodzieńców umieścić i o wielkiej chwale, która ich spotkała a także o powinnościach, które jako łucznicy Mitry pełnić odtąd będą, im rozpowiedzieć. Ty zaś, dobry Lidyjczyku, posiadaj dalej ten sam majątek, który dziedziczyłeś dotąd, i w szczęściu, które sprawiłem ci, opływaj!...
Że to ponowne szczęście, które spotykało Pytyona było wielkiem, równie wielkiem jak pierwsze, bo łucznicy Mitry cieszyli się w wojsku takiemiż dobrami, jak nieśmiertelni króla, a nosili wzniosłą nazwę stróżów-boga, potwierdził to jednogłośny okrzyk biesiadników, wspaniałość Kserksesa i chwałę Pytyona wysławiający. Ale, jeżeli za pierwszym razem umysł Pytyona przed rozpoznaniem i słusznem ocenieniem szczęścia, które go spotykało, zawahał się był przez chwilę, teraz wahanie się to trwało daleko dłużej. Zdawać się nawet mogło, że, jakkolwiek bystry i w różnych sprawach doświadczony, umysł ten pod brzemieniem spływających nań pomyślności skamieniał i ruch członkom a mowę ustom odebrał. Zamiast, jak przystawało, na twarz upaść i w dziękczynieniach się rozpłynąć, Pytyon z klęczek wstał sztywny, z czołem nad podniesionemi brwiami zmarszczonem i z rozwartemi nieco ramiony, we wzór osłupienia się zamienił. Pośród kamiennej sztywności, która od stóp do głowy go zdjęła, tylko drobne i gęste drgnienia, po powiekach i policzkach jego przebiegające, zdradzały w nim życie, aż nareszcie, z trudem wielkim język poruszył się mu w ustach i głosem ochrypłym trochę, urywanym, bełkotać zaczął:
— O, wielki, czym dobrze usłyszał? Warnik... Fredegund... i oni!... a jaż?... Któż przy mnie?... łucznicy Mitry?... kawki i kruki!... Panie! niezmierną wyrządzasz mi łaskę... ale zapomniałeś... zapomniałeś... żem stary... i ojciec!...
Nie wszystkie z tych słów cichych usłyszeć mogli obecni, ale, na Pytyona spoglądając, dziwili się mocy, z jaką niespodziewane szczęście w człowieka niekiedy uderza.
Kserkses zaś rozweselony, z tych hołdów i rozkoszy, które go dziś niespodziewanie spotkały, najlepsze wróżby dla siebie ciągnąc, na znak, że biesiadę za ukończoną poczytuje, wieniec z włosów zdejmował, pas do stóp mu zwisający ściągał i zawołał:
— Perkalo! Tyjo! Mandano! Wam tę dziewicę lidyjską, która wiosennymi wdziękami swymi oczy króla podbiła, powierzam. Nieśmiałą gołąbkę z niespodziewanem szczęściem, które spotkało ją, oswójcie i, na największym z wozów pomiędzy sobą umieściwszy, do Sardes uwieźcie. Tam niech ją znajdę w pałacu swoim, gdzie, przez wszystkich w rozkoszach opływająca, u boku mego pozostanie dopóty, dopóki mi się to będzie podobało...
Uległe, rozbawione, wpół pijane, porwały się z miejsc swych przez króla wezwane niewiasty i jak motyle różnobarwne ku nowej swej towarzyszce biegły. Z nią zaś, z Melissą, stała się rzecz nagła i tajemnicza. Przy słowach królewskich, szybkim jak błyskawica ruchem, porwała się z siedzenia i stanęła zrazu sztywna, blada. Potem, osunęła się na klęczki i pyszne zwoje bronzowych włosów tak gwałtownie na twarz zsunęła, że oplatające je perły białym gradem posypały się z pod jej palców. Był-że to grom radości, albo boleści, druzgocącego wstydu lub szalonej dumy? Nikt nie dowiedział się o tem, bo klęczącą, zwojami włosów osłoniętą i gradem pereł rozpłakaną, otoczyły perskie kobiety i szczebiocząc, śmiejąc się, tysiąc pieszczotliwych nazw jej nadając, ze stopni tronu sprowadziły. Ale po spłynięciu tej fali drobnych stóp i purpurowych albo żółtych sukien, na jednym z tych stopni ukazał się człowiek bardzo młody, w tunice bogatymi haftami okrytej i przewiązanej drogocennym pasem, w mitrze, której opale oświecały twarz ściągłą i śniadą, nad bogate hafty i tęczowe opale piękniejszą. W postawie, której wysilenie woli nadawało pozór spokoju, z rękoma nawet na znak pokory u piersi splecionemi i powiekami spuszczonemi dlatego może, aby ukrywał się pod niemi piekący płomień oczu, drżącemi usty przemówił:
— Ta lidyjska dziewczyna, którą, królu, do pałacu swego w Sardes uwieźć rozkazałeś, jest oblubienicą moją, którą wkrótce z wolą tych, którzy mi dali życie, poślubić miałem...
— Diloramie! o, Diloramie! — tuż za mówiącym zaszemrał grozą przejęty szept Pytyona.
Artaban, cały podając się naprzód, przychylnością dla młodego zuchwalca uniesiony, zawołał:
— Zamilknij, synu!...
— Powściągaj się, młodzieńcze! — bardzo szybkie, lecz współczujące wejrzenie na Dilorama rzucając, wyrzekł Mazistas, którego ciągła pochmurność zdradzała, iż sam zbyt często powściągać się musiał.
Ale Diloram, zdając się nie słyszeć, albo może w istocie nie słysząc, dokończył:
— Biorąc ją sobie, o królu, zabierasz własność nieswoją i ranę głęboką zadajesz temu, który nie uczynił ci nic złego...
Jak szybko pod wpływem nadlatującego wichru najpiękniejsza pogoda zamienia się w burzę, tak szybko w wesołości i prawie tkliwej łaskawości Kserksesa wybuchnął gniew.
— Oto już po raz drugi, w domu swego ojca, obraża mię to chłopię! — ze wzgardliwym śmiechem, ale srogimi błyskami oczu, zawołał. — Biorę was wszystkich za świadków, krewni i przyjaciele moi, że po raz drugi obraża mię ono, zamiarom i czynom moim przyganiając...
Tu wzrok jego spotkał się z twarzą Pytyona i gniewne uniesienie, w przyjaźni i wdzięczności, które dla tego człowieka był powziął, stopniało. Pozostała po niem tylko w dyamentami migocącej piersi Kserksesa niechęć głucha, z nienawiścią granicząca ku temu swawolnemu chłopięciu, które po dwakroć już go obraziło, tylko ku niemu jednemu... Z wyrazem tej niechęci w spojrzeniu, głosie i tym srogim uśmiechu, który mu niekiedy białe zęby pośród czerwonych warg ukazywał, rzekł:
— Na śmierć przez rozpiłowanie ciała lub stratowanie końmi zasłużyłeś, ale dla miłości ojca twego, z którym związek gościnny zawarłem, życia ci nie odbiorę, lecz tylko, z sobą na wojnę zabrawszy, inaczej myśleć i czuć nauczę.
Tu zwrócił się do Mardoniusza.
— Tobie, najwierniejszy, chłopię to powierzam. Z najprostszem pospólstwem wojskowem zmieszany, patrz, aby za pana swego walcząc, głód i niewygody cierpliwie znosząc, wyzionął on z siebie gada, który w nim wyrósł i swój pyszny, zuchwały umysł odmienił...
A na Pytyona znowu spojrzawszy, łagodnie dodał:
— Tobie, starcze, tym rozkazem swoim żadnej ujmy przynieść nie chcę. Sam mi powiadałeś, że wzrósł on z ciałem do trzciny, a umysłem do mgły podobnym. Więc pośród trudów i niebezpieczeństw wojny, albo zginie, albo rozumu i hartu nabędzie, a cokolwiekby stało się z tego dwojga, ty, gościnny mój przyjacielu, żadnej szkody stąd nie poniesiesz...
Długo mógłby każdy do Pytyona przemawiać, bez otrzymania odpowiedzi żadnej, bez najmniejszej nawet pewności, czy ten człowiek w tej chwili cokolwiek słyszy lub widzi, czuwa lub w niezmożony sen jest zaklętym. Najpodobniejszym był on do kogoś, kto, rojąc sen dziwaczny i straszny, niedowierza mu, walczy z nim, zrzucić go z siebie usiłuje. Jest-że to sen, albo rzeczywistość? Co się dzieje? Czy stało się to naprawdę? Dlaczego tak się stało? zapytywały we wsze strony latające jego źrenice i szybko mrugające powieki. Być-że to może? Istniejąż na ziemi takie dziwne, niespodziane, z nieba promiennego padające gromy? Zdawały się zapytywać rozwarte i trzęsące się jego usta. Ratunku! wołała pierś dysząca. Obudźcie mię! błagały dłonie bezładnie i nieprzytomnie szamoczące się u piersi.
Ale Kserkses i jego dworacy nie mieli czasu do zwrócenia na niego zbyt pilnej uwagi. Przed królem teraz uklękły dwie kobiety i gorącą do niego prośbę zanosiły. Jedna z nich, w sukni na wzór wężowej skóry mieniącej się różnemi barwami, z połyskliwym wężem owiniętym dokoła włosów, które mnóstwem czarnych tasiem po plecach i piersiach jej spływały, palące, zalotne oczy ku królowi wznosząc, głosem takim, jakim morskie syreny żeglarzy ku sobie wabić musiały, błagała, aby z królem i rycerzami jego, stąd, z tej lidyjskiej pustyni ku Hellespontowi i za Hellespont udać się mogła.
— Frygijką jestem — mówiła — więc miejsca te zawsze były dla mnie obce, a ludzie, z którymi żyłam, niemili. Lecz odkąd was, o półbogowie, poznałam, życie w ponurym domu Pytyona będzie mi wieczną i nieustanną męczarnią!...
Druga, z kibicią silną i wspaniałą, lecz mową powolną, w dyademie, z pod którego aż do stóp opływała ją przeźroczysta zasłona, mówiła królowi o swej niezmiernej miłości dla męża i o tem, że woli rozstać się z życiem, niż z nim. Wiele niewiast różnego pochodzenia i stanu pochodowi wojsk perskich towarzyszy: niechże i ona pomiędzy nimi maluczkie choćby miejsce otrzyma. Jakkolwiek z wysokiego rodu pochodzi, sługą, niewolnicą w królewskim obozie zgodziłaby się zostać, wodę w nim nosić i wielblądy poić, byleby dnia każdego wiedzieć mogła, czy Toraks jej żyje jeszcze, a jeśli zginąć od greckiej strzały mu przyjdzie, zwłoki jego na polu bitwy, pośród tysiąca innych wyszukać... Płacz cichy głęboki, mowę jej odjął i zdradził naturę, która pod powłoką ciszy i spokoju niemniej była upalną i sprzeciwieństwa nieznoszącą od tamtej buntowniczej, śmiałej, zalotnej.
Nie wiele było na świecie próśb milszych królowi nad te, które zaniosły do niego Labda i Antela. Lubił on, aby w wojennym pochodzie towarzyszył mu rój niewiast, chwile spoczynku i wesołości zaprawiający cennym dla niego powabem; te zaś, które dobrowolnie zwiększyć go teraz pragnęły, były zarówno, jakkolwiek na sposób różny, powabne. Ale łaskawej i żądaniu ich zadość czyniącej odpowiedzi jego Pytyon nie słyszał. Tak jak wprzódy, od biesiadników nieco oddalony, ciągle rozmyślał on nad czemś, czemuś nie dowierzał, od czegoś nieznośnego otrząść się próbował. Fenicyanin Idantyrs, z za zasłony wyszedłszy i, bardzo śpiesznym krokiem zbliżywszy się do Pytyona, uszom własnym zaledwie uwierzył, szept pana swego wyraźnie słysząc:
— Czy Pytyon głupcem był? O, wielcy bogowie, czyliż mądry, możny, potężny Pytyon był głupcem?
Z nizkim pokłonem, pierwszy sługa Pytyonowego domu, śpiesznie i cicho mówił:
— Znowu, panie, Jończyk Chileas błaga cię, abyś przybył do małżonki swojej, która umrzeć może, jeżeli natychmiast ciebie nie zobaczy...
Nagłym ruchem Pytyon twarz podniósł i coś, o czem nie pomyślał dotąd, pamięcią jego wstrząsnęło.
W tej samej, co wprzódy, małej komnatce, jedną tylko lampą mętnie oświetlonej, na poduszkach, w kształt łoża z widocznym pośpiechem ułożonych, spoczywała, a raczej w nieznośnych męczarniach wiła się, szczupła postać kobieca. Kilka niewolnic, załamując ręce i różne inne znaki żalu okazując, z pomocą ku niej przypadało; ale Chileas, ruchem ręki je oddaliwszy, głowę kobiety od żółtego zawoju uwolnił i w zsiniałe jej usta z błyszczącej flaszki wlał nieco zawartego w niej płynu. Wtedy, długie, krucze, gdzieniegdzie srebrem siwizny przeplecione włosy osypały ramiona jej, piersi i na twarz rzuciły przezroczystą zasłonę, z za której szemrać zaczęły ciche, zdyszane, ale jak bystry potok pośpieszne i nieustanne słowa:
— Bogowie, czemuż kolebka moja nie stała w chacie nędzarza? Czemu za żonę nie pojął mię pasterz trzódkę kóz chudych nad ustronnym strumieniem pasący? Dlaczegom głodna, naga, poniewierana nie była? Czemu z takiem staraniem, tak chciwie i bez spoczynku stróżowałam nad złotem, zbierałam złoto? Wszyscy... ach, wszyscy! Czysto, czyściuteńko dom mój wymieciony... bogowie! z ciała wymiećcież mi duszę!...
Tu urwała i oczy jej w śmiertelnem przerażeniu rozwarły się szeroko. Zobaczyła zbliżającego się Pytyona; żółtą jak wosk rękę z gęstwiny włosów wydobyła i, ku niemu ją wyciągając, zawołała:
— O, ty... poznałam teraz ciebie i wszystko, otworzyły się nakoniec oczy moje... Wiem kim jesteś!
Śmiała się teraz, a spojrzenie, które wlepiała w niego, do żmii było podobnem: tyle mieściło się w niem nienawiści.
— Tantalos — szepnęła.
On, w swojej miękkiej, powłóczystej sukni, patrzał chwilę na nią, na Chileasa, w przestrzeń, aż z cicha, w osłupieniu powtórzył znowu:
— Był-że Pytyon głupcem?
Ale teraz ją porwał nagły żal nad tem, co powiedziała, i z błaganiem zwróciła się ku niemu.
— Przebacz, Pytyonie... szaleństwo mię ogarnia i nie wiem co mówię... Błagam cię, nie gniewaj się na mnie i uczyń cokolwiek, coby mi choć jednego z pomiędzy nich zwróciło... Widzisz, jam głupia i słaba... Tyś mądry, możny, całe życie o tem tylko myślałeś, abyś był możnym... uczyń cokolwiek... Nie byłam-że dla ciebie przez długie, długie lata małżonką, sługą, dóbr twoich wierną strażniczką?... nie byłaż moja dusza wiernem echem twojej a wola posłusznem tylko powtarzaniem każdej twojej chęci?... Widzisz, ja wiele nie żądam... czyż kiedykolwiek żądałam wiele? Niech jeden... choć jeden... dopóki nie umrę... tylko dopóki nie umrę...
Namiętność, z jaką błagała go, sił jej dodawała, tak, że zwlókłszy się z posłania, czołgała się mu u kolan, lecz gdy je objąć i pocałunkami okryć już miała, wstręt niezmożony całą ją w tył odrzucił i znowu z ogniem nienawiści w oczach, przerażonym szeptem rzekła:
— Tantalos!...
Tym razem Pytyona ogarnął gniew przeciw tej zbuntowanej niewieście i po raz pierwszy może przypomniał sobie obyczaje kraju swego, które jemu wysokie, a jej nizkie miejsce wyznaczały.
— Zamilknij, żmijo! — zawołał — panem twoim jestem i tylko łaska i dobroć moja przez długie lata czyniły cię...
Urwał i znowu w przestrzeń patrząc, cicho wymówił:
— Czy Pytyon głupcem był?
Potem, ku kobiecie, która we wpółklęczącej postawie błędne i przerażone oczy ku niemu wznosiła, wzrok spuścił łagodniej nieco, choć jeszcze surowo, i zapytał:
— Czego chcesz? o cóż błagasz? Czy ze wszelkiego rozumu odarta, mniemasz, że mogę z najpotężniejszym do walki stawać!?...
Ona, do zupełnego wyrozumienia zapytań jego niezdolna, z za zasłony włosów bezładnie mówić zaczęła:
— Widzisz, Pytyonie, i suka nawet nie mogłaby bronić jednego tylko ze swoich szczeniąt, gdy wszystkie jej porywają. Lecz są przyczyny, są słuszne przyczyny, Pytyonie... Bubares i Toraks, silni... Fredegund i Wamik przebiegli... Wszak lwom bogowie pazury dały, aby nimi bronić się i panowanie w puszczach zdobywać mogli!... O, biedna ja matka! Wybieram pomiędzy własnemi dziećmi, wybieram!... Lecz są przyczyny, są słuszne przyczyny, Pytyonie! Tamci wysoko wyniesieni, chwałą okryci... Ten... mój najmniejszy, ciało ma słabe a umysł zuchwały i na niego, nie chwała i łaska, ale kara spadła.
— Sprawiedliwa! — zawołał Pytyon, a policzki krwią mu nabiegły i ręce drżeć zaczęły. — Niech zginę, jeśli kara ta sprawiedliwą nie jest! Pocóż kruchą głową o twardy mur uderzał i słaby targnął się na silnego? Najpotężniejszy jest także najlepszym...
Urwał znowu i znowu z osłupiałym wzrokiem cicho samego siebie zapytał:
— Czy Pytyon głupcem był?
Ale wnet, z uporem człowieka, który czuje że utonie, jeżeli ostatnią deskę rozbitego statku z ręki wypuści, uniósł się i zawołał:
— Najpotężniejszy jest najsprawiedliwszym. Cokolwiek uczynił, dobrze uczynił. Niech wysławionym będzie, kto mu sprzyja, a kto do bluźnierczej walki z nim staje, niech cierpi i ginie!...
Teraz wzrok Gorgony w twarz męża, tego męża, którego jednak przez lat tyle kochała, wlepiony, od przerażenia i nienawiści, stał się prawe obłąkanym.
— Tantalos!... — raz jeszcze syczącym szeptem powtórzyła.
Bez łez i jak grób milcząca na posłanie z poduszek opadła, Chileas zaś, jedną ręką obejmując ramię Pytyona, drugą mu na zasłonę z kobierców ukazał i prędko zaszeptał:
— Jeżeli masz, o potężny, prośbę jaką zanieść do najpotężniejszego, biegnij, śpiesz! Oto, powstał on już od biesiady, dom twój opuszcza, Magowie nad nim błogosławiącą modlitwę głoszą..
Istotnie, z za zasłony dochodził uroczysty głos Soraba, rozpoczynający modlitwę, która każdemu prawie krokowi króla towarzyszyć musiała.
— Niech Kserkses, syn Daryusza, syna Histaspa błogosławionym będzie i niech mu Ormuzd daje życie, a nad Persyą przedłuża dnie i lata jego, bo to król sprawiedliwy...
Tu wszyscy w biesiadnej komnacie obecni podjęli słowa Soraba i słychać było potężny chór głosów, z wyrazem błagania mówiący:
— Niech Ormuzd da mu łaskę w oczach wszystkich geniuszów nieba i wszystkich ludów ziemi i niech wierność wszystkich ludów ziemi zostanie z nim na zawsze, bo to król potężny!





VIII.

Noc była tak jak wczoraj cicha, gwiaździsta, tylko że ciszę jej napełniał głuchy szum z przeróżnych głosów i dźwięków złożony, a gwiazdy bladły przed blaskiem mnóstwa pochodni, na tarasach i schodach domu gorejących czerwonym pożarem. I na równinie także gęsto płonęły języki i słupy ognia, wyrzucające z siebie grube kłęby dymu; miejsca jedne oblewały one tak obfitem światłem, że na murawach dostrzedz można było drobne trawy, a na drzewach przeliczyć liście; inne pozostawały w grubym cieniu, przeszywanym tylko kołyszącemi się strugami blasków. Jakby przed chwilą spadł na nie deszcz z płomieni, tak stoki i wierzchołki wzgórzy kasztanowych usiane były ognistymi punktami, przy których świetle miryada nieśmiertelnych ustawiała się w konne szeregi. Tłumy mętnych postaci ludzkich mieszały się z sobą i z postaciami końskiemi, żelazem, stalą i złotem błyskały, a biły w nocne powietrze gwarem rozmów, brzękiem zbroi, tętentem i rżeniem koni. Z szerokiego tarasu niewolnicy znosili tron przez Pytyona Kserksesowi ofiarowany i platan ze złota, aby je na wielblądach lub wozach umieścić; Kserkses zaś, przed dostojnikami swymi postępując, w czerwonym pożarze oświetlających taras pochodni, uczuł, że jakieś drżące, lecz silne ramiona kolana jego obejmują i ujrzał przed sobą leżącego człowieka, którego bogata suknia szeroko rozpostarła się dokoła, a siwa broda z pod stóp mu zmiatała uściełające taras zioła i kwiaty. Przez chwilę człowiek ten nic przemówić nie mógł, aż, podnosząc z nad ziemi twarz krwisto zarumienioną i drgającą, zaczął:
— Wielkie mi łaski zrządziłeś, o królu, i do wydania ostatniego tchnienia, Pytyon, Lidyjczyk, czcić cię i miłować będzie, jak bóstwo... Lecz jedną jeszcze obdarz mię, panie, jedną tylko jeszcze... Srebro i złoto moje oddawałem tobie, ale nie ich... nie ich wszystkich... Wszystkie zabrałeś mi, panie, nawet przybrane... Czysto, czyściutko dom mój wymiotłeś... Cześć tobie... alem ja stary i starą, chorą mam żonę, echo mojej duszy, wierną dóbr moich strażniczkę... Panie, gdy czterech za tobą pójdzie, piątego pozostaw... jednego tylko... aby głów naszych siwych doglądał... aby stare nasze oczy cokolwiek jeszcze... jeden jeszcze... tylko już jeden promień nadziei, prócz grobów w skale wykutych, widziały... Nie na wiele przydatnym on ci będzie, ten nasz najmniejszy... słaby, wątły. Jego wybrała matka... jego mi oddaj, panie, tylko jego... i niech cię błogosławią wszystkie geniusze nieba i niech posłusznymi ci będą wszystkie ludy ziemi, boś wielki, potężny...
Tej mowie zawikłanej, zdyszanej, jękami przerywanej, Kserkses przysłuchywał się tak pilnie, że twarz nieco ku mówiącemu pochylał i wzrok w niego wlepiał, aż czarne brwi jego ściągać się zaczęły a na piersi dyamenty się poruszyły i zamigotały.
— Takąż-to prośbę zanosisz teraz do mnie, gościnny mój przyjacielu — wymówił — i o takąż prosisz mię łaskę? Kiedy ja sam z wojskiem mojem ciągnę na wrogów Persyi i za sobą wiodę braci, krewnych i przyjaciół swoich, ty mi pożałowałeś dziecka, które już dawno powinieneś był dobrowolnie w służbę pana swego oddać...
Wraz z ostatnimi wyrazami w sposób szczególny wzmagać się zdawał gniew króla, srogie błyski przeszyły jego źrenice i głos wzrósł w siłę, gdy zawołał:
— I o któregóż-to z synów swoich dbasz najwięcej? Któregóż-to najbardziej pragniesz pozostawić w puchach rozkoszy i powijakach piastunek? Tego, który najmniej podobał się panu twemu i przeciw niemu zuchwałym się okazał!
Tu przecież przypomnienie jakieś gniew jego powściągnęło, i mniej zapalczywie, w zamian przecież ponuro mówił jeszcze:
— Wiedz o tem, Lidyjczyku, że w uszach człowieka zamieszkuje duch jego, który dobre rzeczy usłyszawszy, rozkoszą się napełnia a na dźwięk przeciwnych gniewem nabrzmiewa. Wiele mi uczyniłeś dobrego i zasłania cię związek przyjaźni, który z tobą zawarłem, dlatego zasłużonej kary nie otrzymasz; ale niech stanie, niech stanie przede mną ten, którego więcej nade mnie kochasz i sam tę sprawę pomiędzy nami rozstrzygnie... Straż moja niech wynajdzie najmłodszego z synów człowieka tego i natychmiast przede mną go postawi!...
Z twarzy tych, którzy otaczali Kserksesa, poznać było można, że czuli dreszcze poprzedzające wszelką rzecz straszną. Znali go, więc wiedzieli co znaczy przytłumione brzmienie jego głosu i te błyski uśmiechów, które, to zjawiając się, to znikając, słowom jego zdawały się wtórzyć, jak błyskawice gromom. Do Pytyona, który na kształt zgniecionego robaka u stóp jego leżał, rzekł jeszcze:
— Losy najulubieńszego z synów twoich, starcze, w ustach jego spoczywają; ale, zaprawdę, ośpiżaj, ośpiżaj przeciw nieszczęściu rogi, które mi ukazałeś, bo na ostrzu nożyc stanęła sprawa nasza...
W tej chwili wzrokiem spotkał twarz młodzieńca, który pomiędzy dwoma uzbrojonymi ludźmi na tarasie stanął.
W czerwonem świetle pochodni, wśród ciemno albo złocisto rysujących się na tle tego światła mirtów i palm, stali obaj naprzeciw siebie, mniej do dwóch ludzi, niż do dwóch sił przeciwnych sobie podobni. Jeden, najwyższej miary ludzkiego wzrostu sięgający, w sukni twardej od okrywających ją dyamentów, z krzywym mieczem u boku a dokoła z hufcem zbrojnych niewolników; drugi — wysmukły, wątły, samotny i skrępowany, bo usłużni strażnicy, gniew pana widząc, ręce mu za plecami grubym powrozem związali. Jeden był cały namiętnością, żądzą i gniewem bez miary, drugi — myślą, lotnym płomykiem wystrzelającą ku górze. Z pozoru mniemaćby można, że były to naprzeciw siebie stojące: kolos i trzcina. Lecz kolos jest niewzruszony — Kserksesem zaś miotały gniew i nienawiść; trzcina jest chwiejną i giętką, a Diloram stał prosto i okazywał się spokojnym...
Zapytanie Kserksesa, ku sobie zwrócone, usłyszawszy, w chwilowej zapewne walce z grozą przewidywaną, a ludzkiej naturze przeciwną, głowę pochylił, lecz, wnet ją podnosząc, głosem, w którym nie było ani trwogi, ani gniewu, ani pokory, ani zuchwalstwa, odpowiedział:
— Zapytujesz mię, królu, czy chcę z tobą iść przeciw Grecyi? Kłamstwa sługom swoim zabrania Ormuzd. Odpowiadam ci tedy, panie, że przeciw Grecyi iść nie chcę. Możesz mię, jako niewolnika, przemocą tam prowadzić, ale dusza moja pozostanie wolną i z całej siły sprzeciwiać się będzie...
Tu głos jego utonął w gwarze, pośród orszaku Kserksesa powstałym. Mardoniusz wołał:
— Rozkaż mu milczeć, panie, bo słowa takie niosą obrazę świętym uszom twoim!...
— Milcz, szaleńcze! na głowę twej matki zaklinam cię... — przestrzegał Artaban.
— Niech mówi! Niech przejrzę do dna tego gada buntu! — ponuro rozkazał Kserkses.
W miarę jak dokoła niego burza wzrastała, wzrastał wewnętrzny upór młodzieńca. Chciał ramię ku górze wznieść, lecz uczuł, że jest skrępowanym, więc ze wzrokiem, błądzącym wśród świateł pochodni, mówił:
— Chcesz, królu, do dna przejrzeć duszę moją? Dobrze. Geniusz-stróż mój rozkazuje otworzyć ją przed tobą. Czyś widział palmę, która pod zwalonem na nią brzemieniem ugina się ku ziemi, ale nie łamie się nigdy i wnet swą wyniosłą postać odzyskuje? Taką jest Grecya. W Atenach będąc, nauczyłem się przysłowia: «bogowie człowiekowi połowę cnoty odbierają, gdy czynią go niewolnikiem». Tak mniema ten drobny ludek i przez to jest silnym... Są bowiem na ziemi... dwie siły, z nich jedną ty, o potężny, posiadasz, drugiej wcale nie znasz, bo, nie w mieczu i mnogości niosących go ramion, ale w duszy i cnotach źródło swoje bierze. Dla tego, o królu...
Tu głos jego nabrał brzmień doniosłych, a na twarzy zajaśniał blask uniesienia. Ramienia wznieść nie mogąc, podniósł czoło, nad którem, jak łzy, błysnęły opale, zdobiące tyarę.
— O, królu, pod stopą twoją jęknie ten drobny ludek, lecz rozdeptanym nie będzie, bo jak palmę wyprostuje go odwaga, która w nim mieszka... Przez nią gnane wojska twoje jak mgła rozsypią się po świecie... matki perskie wiatrów błagać będą, aby im odniosły prochy poległych synów, a Cyrusowa córa, szaty na sobie rozdzierając, żałosnych gońców zapyta, po jakich lądach i morzach, Kserkses, któremu życie dała, unosi je ku ojczyźnie przed ścigającymi go Grekami...
— Biada! biada! — rudą brodę targając i suknię u piersi rozdzierając, krzyknął mag Sorab. — Nie słuchaj dłużej słów takich, królu, bo niosą one złą wróżbę... ofiarę bogom złożyć ci trzeba... błagalną ofiarę bogom złożyć, aby od słów tych uszy odwrócili...
Jak wicher, orszak królewski zaszumiał.
— Nigdy jeszcze świat zuchwalca takiego nie widział!...
— Nigdy nikt taką ohydą nie dotknął uszu królewskich...
— Ukrzyżować go!...
— Pod ostrą piłę położyć ciało jego...
— Pod kopyta koni!...
— Koni! — krzyknął Kserkses, a głos jego z pijanej winem i gniewem piersi wydobyty, jak ryk lwa rozległ się po równinie. Drżał przytem; złej wróżby zląkł się.
— Koni! Hej, perska jazdo moja! Nieśmiertelni moi, ruszcie się! lećcie!
Wszyscy wiedzieli dobrze, co czynić im wypadało. Zbrojni strażnicy, wraz z młodzieńcem, z tarasu zniknęli, zaś Mardoniusz, złotą trąbkę u piersi pochwyciwszy, wydał z niej gwizd tak przenikliwy, że rozległ się od krańca do krańca równiny i mnóstwem ech jękliwych, drżących, wołających, leciał po wzgórzach. Lecz z rąk głównego dowódzcy wojsk swoich Kserkses trąbkę wydarł i do ust własnych ją przyłożył.
— Hej, hej! nieśmiertelni moi! ruszcie się! lećcie! przed króla! przed króla!
Wtedy szeroka przestrzeń, cieniami nocy oblana i gęsto ognistymi punktami usiana, napełniła się cała tem gwałtownem wołaniem, które przez coraz śpieszniejsze, częstsze, przenikliwsze gwizdy wydawał kolos, w migocących dyamentach, z okiem krwią nabiegłem i latającemi jak orle skrzydła nozdrzami, na wysokim tarasie, w czerwonym pożarze pochodni stojący. Znano dobrze tam na wierzchołkach wzgórzy rozkazy, w gwizdach tych zawarte: to też w pośpiechu ludzi i zwierząt, wzmagał się, wzdymał szum tam panujący i w mętnem świetle ognistych punktów coraz wyraźniej widać było powstające, jak niezliczone pierścienie węża, szeregi jazdy.
— Hej! hej! perska jazdo moja! Przed króla! przed króla!
Z przestrzeni cieniem nocy oblanej, z tego jej miejsca, na które pochodnie rzucały tylko chwiejące się strugi czerwonych blasków, wzbił się głos łagodny, jak prośba dziecka czysty, jak dźwięk metalu, i mówił:
— Modlę się całem, pełnem sercem: czystością myśli, czystością słowa, czystością czynu. Wyrzekam się wszelkiego złego. Oddaję się w opiekę geniuszom dobrym i jasnym. Niechaj ciało i dusza moja poświęcone będą duchowi dobra i światłości...
Dalszych słów modlitwy skazańca nikt nie usłyszał, bo ze wzgórzy, cały w połyskach żelaznych pancerzy i złotych jabłek granatu, stoczył się grzmot, orkan, ocean ludzi zbrojnych, z grzbietami koni zrosłych, i z szybkością błyskawicy pokrył sobą wszystko, cokolwiek przed wielkim, ciężkim, w pożarze pochodni płonącym domem Pytyona rosło i żyło...
Potem na tarasie głos maga uroczysty i wzruszony mówić zaczął:
— Niech Kserkses, syn Daryusza, syna Histaspa, błogosławionym będzie i niech mu Ormuzd daje życie a nad Persyą przedłuża dnie i lata jego, bo to król sprawiedliwy!
Wszyscy zaś obecni wielkim, wspaniałym chórem głosów męskich podjęli:
— Niech Ormuzd da mu łaskę w oczach wszystkich geniuszów nieba i wszystkich ludów ziemi i niech wierność wszystkich ludów ziemi zostanie z nim na zawsze, bo to król potężny!
Potem jeszcze dość długo przed domem Pytyona rozlegał się szum złożony z gwaru głosów, brzęku zbroi, turkotu kół, tętentu koni. Rozlegał się, przestrzeń napełniał, bardzo powoli, stopniowo oddalał się, przycichał, lecz i wtedy, gdy już z daleka tu dochodził, czuć w nim było oddalanie się rzeczy jakiejś ciężkiej, ogromnej, groźnej, przechodem swoim na powierzchni ziemi wytłaczającej rysunki jej dziejów.
Potem na tarasie, zdala od gromady niewolników, którzy trzymając pochodnie, nizko chylili pobladłe od trwogi czoła, pozostał człowiek, pośród zdeptanych ziół i kwiatów, w szeroko dokoła niego rozpostartej, bogatej sukni leżący. Czy żył? Poruszenia nie czynił żadnego. Białe włosy wikłały się z uschłymi liśćmi koniczyny, czoło, z którego zsunęła się tyara, ku ziemi przylgnęło i ręce, rozpostarte szeroko, także przylgnęły do ziemi tak mocno, jak gdyby całą siłą pragnął wedrzeć się w jej przepaściste łono i jej ciemnościach utonąć. Wyglądał jak robak zdeptany.
W drzwiach domu, przez które widać było palące się jeszcze lampy i na trójnogach dogorywające płomienie, zarysowała się wysoko, cienka, ciemnym turbanem zwieńczona postać Chileasa. Powoli zbliżył się do leżącego, ramiona u piersi skrzyżował i chwilę w przestrzeń patrząc, milczał. Na wązkich ustach jego nie było teraz zwykłego im uśmiechu, ani wyrazu chytrej przebiegłości w zielonawych oczach. Owszem, z oczu tych łzy płynęły po policzkach, na których uczucie jemu jednemu tylko znane wytłoczyło plamy rumieńców.
— Najpotężniejszy jest także najlepszym — powoli i z zamyśleniem powtórzył słowa Pytyona, poczem schylił się, i ramienia, a potem, głowy Pytyonowej dotknąwszy, rzekł:
— Żyje!
Pochylił się niżej jeszcze i z litością, u samego ucha jego wymówił:
— Powstań i według obrządku swego narodu, złotemi blaszkami zamknij na wieki oczy i uszy Gorgony, która ostatnie tchnienie wydała.


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.