Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom II/XLI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwone i czarne |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Le Rouge et le Noir |
Podtytuł oryginalny | Chronique du XIXe siècle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Podziwiam jej piękność, ale boję się jej rozumu.
Mérimée.
Tak Juljan trawił czas na rozpamiętywaniu wdzięków Matyldy lub oburzał się na jej wrodzoną wyniosłość, o której zresztą zapominała dla niego. Gdyby był ten czas obrócił na obserwowanie tego co się dzieje w salonie, zrozumiałby na czem polega władza tej panny. Z chwilą gdy ktoś nie był po myśli pannie de la Mole, umiała go skarać zapomocą tak celnego, tak dobrze obmyślonego, tak niewinnego na pozór żarciku, że zadana przez nią rana jątrzyła się długo i boleśnie. Ponieważ nie przywiązywała żadnej wartości do rzeczy będących treścią życia dla całej rodziny, zachowała na wszystko obojętne spojrzenie. Miło jest pochwalić się bytnością w arystokratycznym salonie skoro się go opuści, ale to i wszystko; sama grzeczność może mieć urok jedynie przez pierwsze dni. Juljan doświadczył tego na sobie; po zachwytach nastąpiło rozczarowanie. Grzeczność, powiadał sobie, to tylko brak odruchów złego wychowania. Matylda nudziła się często: może nudziłaby się wszędzie. Wówczas, złośliwe żarciki stanowiły dla niej szczerą rozrywkę i przyjemność.
Jeśli dała jakie nadzieje margrabiemu de Croisenois, hrabiemu de Caylus i paru innym dystyngowanym młodzieńcom, to może dlatego, aby zyskać ofiary nieco zabawniejsze od rodziców, od starego Akademika, i od paru podrzędnych figur zabiegających się o jej względy. Widziała w nich jedynie nowy cel dla pocisków.
Wyznamy z przykrością — bo mamy słabość do Matyldy — że ten i ów pozwolił sobie pisać do niej, i ona odpisywała czasami. Spieszymy dodać, że osóbka ta stanowi wyjątek w obyczajach jej sfery. Wychowanice szlachetnego klasztoru Sacré-Coeur, jeśli czem naogół grzeszą, to nie brakiem ostrożności.
Jednego dnia, Croisenois zwrócił Matyldzie dość kompromitujący list pisany doń poprzedniego dnia. Sądził, że tym dowodem ostrożności poprawi swoje widoki. Ale Matylda lubiła właśnie nieostrożność. Lubiła igrać z ogniem. Nie odezwała się do margrabiego przez sześć tygodni.
Bawiły ją listy tych młodych ludzi; ale, wedle niej, wszystkie były do siebie podobne. Zawsze najgłębsza, melancholijna miłość.
— Każdy z nich jest tem samem zwierciadłem doskonałości, każdy gotów puścić się do Palestyny, zwierzała się kuzynce. Możesz sobie wyobrazić coś nudniejszego? Więc to takie listy będę otrzymywała przez całe życie! Styl zmienia się co dwadzieścia lat, wedle profesji będącej w modzie. Za czasów Cesarstwa musiał być mniej bezbarwny. Wówczas, cała ta złota młodzież widziała lub spełniała czyny, które naprawdę miały coś wielkiego. Książę de ***, mój wuj, był pod Wagram.
— Czyż to taka sztuka machać szablą? A kiedy się im to zdarzyło, opowiadają o tem tak często! odparła panna de Sainte-Hérédidé, kuzynka Matyldy.
— A jednak, lubię te opowiadania. Brać udział w prawdziwej bitwie, bitwie Napoleońskiej, gdzie padało po dziesięć tysięcy ludzi, to dowodzi odwagi. Niebezpieczeństwo podnosi duszę i ratuje ją od nudy, w której toną moi biedni wielbiciele, a ta nuda jest zaraźliwa. Któremu z nich przyszło na myśl zrobić coś niezwykłego? Starają się zyskać mą rękę, wielka historja. Jestem bogata, ojciec mój zapewni zięciowi protekcję. Och! gdybyż się znalazł jeden, trochę zabawniejszy od innych!
Żywy, jasny, obrazowy sposób widzenia psuł, jak czytelnik widzi, język Matyldy. Niejedno słówko raziło uszy jej dwornych wielbicieli. Gdyby panna de la Mole nie była tak w modzie, uznaliby niemal, że styl jej jest nieco jaskrawy, jak na skromną panienkę.
Ona znowuż była niesprawiedliwa dla paniczów z lasku Bulońskiego. Patrzała w przyszłość, nie ze zgrozą — to byłoby coś żywego — ale z odrazą bardzo rzadką w jej latach.
Czego mogła pragnąć? majątek, urodzenie, dowcip, piękność — wedle głosu ogółu, w który wierzyła — wszystko to skupiło się, z woli losu, w niej.
Oto stan duszy owej panny, budzącej zazdrość w całem Saint-Germain, w epoce kiedy zaczynała znajdować przyjemność w przechadzkach z Juljanem. Zdziwiła ją jego duma, a zaimponował jej spryt młodego wieśniaka. Zostanie biskupem, jak ksiądz Maury, pomyślała.
Niebawem, ten szczery i nieudany opór, jaki bohater nasz przeciwstawiał wielu jej myślom, zainteresował ją; myślała o tych rozmowach, opowiadała o nich szczegółowo przyjaciółce, z uczuciem że nigdy nie odda dobrze ich charakteru.
Naraz olśniła ją myśl: Cóż za szczęście, ja kocham! pomyślała jednego dnia z niewiarygodnem upojeniem. Kocham, kocham, to jasne! W moim wieku, młoda, ładna, inteligentna dziewczyna gdzie może znaleźć wrażenia, jeśli nie w miłości? Daremniebym się siliła, nigdy nie zdołam pokochać panów de Croisenois, de Caylus i tutti quanti. Są doskonali, za doskonali może, słowem, nudzą mnie.
Przeszła w głowie wszystkie opisy namiętności, które czytała w Manon Lescaut, Nowej Heloizie, Listach Zakonnicy portugalskiej, etc. Chodziło, rozumie się, jedynie o wielką miłość; miłostka była niegodna panny jej lat i urodzenia. Miano miłości dawała jedynie owemu heroicznemu uczuciu, jakie zdarzało się we Francji z czasów Henryka III i Bassompierra. Miłość taka nie ustępowała nikczemnie przeszkodom; przeciwnie, popychała do wielkich czynów. „Cóż za nieszczęście, myślała, że nie mamy prawdziwego dworu, jak dwór Katarzyny Medycejskiej lub Ludwika XIII! Czuję się na wysokości wszystkiego co śmiałe i wielkie. Czegóż nie uczyniłabym z dzielnego króla, jak Ludwik XIII, wzdychającego u mych stóp! Zawiodłabym go do Wandei, jak często mówi baron de Tolly, i stamtąd odzyskałby swoje królestwo; wówczas, precz z konstytucją... a Juljan byłby mym pomocnikiem. Czego mu zbywa? nazwiska i majątku. Zdobyłby nazwisko, zdobyłby majątek.
Niczego nie zbywa takiemu Croisenois, a będzie całe życie jedynie książątkiem pół-ultra pół-liberałem, istotą zawsze niezdecydowaną i odległą od ostateczności, tem samem zawsze na drugim planie.
Gdzież jest wielki czyn, któryby nie był ostatecznością, szaleństwem, w chwili gdy się go podejmuje? Dopiero kiedy się urzeczywistni, wydaje się czemś możliwem pospolitym istotom. Tak, miłość ze swemi cudami będzie władała w mem sercu; czuję ją po ogniu, jaki mnie ożywia. Należała mi się od nieba ta łaska. Nie napróżno skupiło ono na jednej istocie wszystkie swoje dary. Szczęście moje będzie godne mnie. Dni nie będą tak głupio podobne do siebie. Już w tem jest wielkość, jest odwaga, aby się ważyć kochać człowieka stojącego o tyle niżej. Spróbujmy, czy w dalszym ciągu okaże się mnie wart. Za pierwszą słabością, jaką w nim spostrzegę, rzucam go. Dziewczyna mego rodu i z tak rycerskim charakterem (było to określenie jej ojca) nie powinna żyć jak gąska.
A czyż nie taką byłaby moja rola, gdybym pokochała margrabiego? Miałabym nowe wydanie szczęścia kuzynek, któremi tak gardzę. Wiem z góry coby mi powiedział poczciwy Croisenois i co jabym odpowiedziała. Cóż to za miłość, przy której się ziewa? to już lepsza dewocja. Miałabym wesele takie, jak niedawno jedna kuzynka, przyczem czcigodna rodzina roztkliwiłaby się, o ile nie byłaby wściekła o jakiś punkcik kontraktu, wsunięty w ostatniej chwili przez rejenta jej oblubieńca.