Czerwony Krąg/22
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony Krąg |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | The Crimson Circle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Jesteś pan błazen, idjota! Omyliłem się, sądząc, że jesteś pan dzielnym detektywem!
Mr. Froyant dyszał pasją, patrząc na stosy banknotów, leżących na biurku.
Poczucie, że takie mnóstwo dobrych pieniędzy zostanie mu zabrane, sprawiało mu ból nieznośny, a nie mógł oderwać od nich oczu.
Derrick Yale nie obrażał się o byle co.
— Być może! — odparł. — Ma pan zapewne rację, ale ja muszę prowadzić interes wedle pewnych zasad. Nabywszy raz przekonania, że ta dziewczyna zaprowadzi mnie do Czerwonego Kręgu, musiałem ją wziąć do biura.
— Pamiętaj pan co mówię! — ozwał się Froyant, machając mu pod nosem palcem. — Ta dziewczyna jest wspólniczką morderców i ona to właśnie będzie posłańcem, który zabierze pieniądze.
— Zaaresztuję ją w takim razie natychmiast! Proszę być pewnym, panie Froyant, że nie stracę z oczu tych pieniędzy, choćby je wziął Czerwony Krąg. Moja tu odpowiedzialność, a wszakże, ratując pana od śmierci, na siebie samego ściągam zemstę tych ludzi.
— Doskonale, doskonale! — przyznał żywo. — Tak właśnie trzeba traktować sprawę. Widzę, że jesteś pan mądrzejszy niż przypuszczałem. Postępuj pan tedy wedle swego uznania.
Pogłaskał miłośnie banknoty, wetknął je do ogromnej koperty i oddał z niechęcią detektywowi, który ten pakiet schował w kieszeń.
— O Brabazonie ani słychu! — powiedział Froyant. — Ten łotr okradł mnie na więcej niż dwa tysiące funtów, które włożył, jak dureń, w głupie interesy Marla.
— Czy wie pan coś bliższego o Marlu? — spytał Yale, stojąc już w drzwiach.
— Tyle tylko, że był szantażystą.
— Ale coś może mniej znanego? — badał detektyw cierpliwie. — Skąd się wziął tutaj na przykład?
— Przybył, zdaje się, z Francji. Mało wiem o tym człowieku, z którym zresztą zapoznał mnie stary Beardmore. Podobno siedział za matactwa parcelami gruntowemi w więzieniu. Ale mniejsza o plotki. Mnie był on użyteczny i osięgnąłem nawet zysk znaczny z obrotów, jakie czynił moim kapitałem.
Yale uśmiechnął się. W takim razie mógł obrzydliwy skąpiec spokojnie przebaczyć Marlowi tę drobną stratę.
W biurze zastał Parra i Jacka Beardmore, który to ostatni przybył widocznie dla Talji. To też uzasadnił jej nieobecność tem, że może dojść do scen gwałtownych.
— Jesteś pan chyba na to przysposobiony? — spytał, patrząc ostro na młodzieńca.
— Oczywiście! — odparł Jack, wesoło niemal.
— Jaki tedy plan? — informował się inspektor.
— Na kilka minut przed spodziewanem przybyciem posłańca pójdę do swego pokoju, zamykając zewnątrz oboje drzwi. Klucze zostaną po stronie panów i poproszę, byście mnie zamknęli sami. W ten sposób chcę uniknąć zaskoczenia. W chwili, gdy przybysz zapuka, a ja wstanę, by go wpuścić trzeciemi drzwiami, panowie ustawicie się w kurytarzu.
Parr skinął głową.
— Dość tego będzie chyba!
Rzekłszy to, podszedł do okna i powiał chustką.
— Widzę, że podjąłeś pan środki bezpieczeństwa! — rzekł Yale z uśmiechem. — Ilu masz pan ludzi?
— Około ośmdziesięciu. Otoczą plac.
Yale pochwalił skinieniem.
— Musimy się liczyć z tem, że Czerwony Krąg przyśle zwyczajnego posłańca publicznego. W takim razie trzeba go będzie śledzić. Chcę, by pieniądze dostały się do rąk przywódcy bandy. To rzecz najważniejsza.
— Oczywiście! — rzekł Parr. — Ale mam przeczucie, że ta osobistość główna sama nie przybędzie. Czy mogę obejrzeć biuro?
Wszedł i jął obszukiwać pokój o jednem oknie. W rogu stała szafa, nie zawierająca nic, oprócz płaszcza.
— Jeśli pan pozwoli, — rzekł Parr, pokornie niemal, — radbym, by pan zatrzymał się przez chwilę w biurze zewnętrznem. Dziękuję, zamknę za panem. Przeszkadza mi zawsze, gdy ktoś drugi patrzy na to co robię.
Yale wyszedł, uśmiechając się, a Parr zamknął za nim. Potem otwarł drzwi na kurytarz wiodące i wyjrzał. Za chwilę usłyszeli, jak je zamyka.
— Proszę wejść! — powiedział. — Widziałem już wszystko co trzeba.
Biuro Yalego było urządzone z prostotą, ale wygodnie. W wielkim kominie, mimo chłodu, nie było ognia.
— Nie spodziewam się, by posłaniec umknął przez komin! — rzekł Yale wesoło, patrząc na badanie inspektora. — Nigdy nie każę palić w tem biurze, bowiem zaliczam się do istot ciepłokrwistych, którym zimno nie dokucza wcale.
Jack, zainteresowany wielce badaniem, wziął w rękę mały rewolwer, leżący na biurku detektywa.
— Ostrożnie! — rzekł Yale. — Kurek łatwo spada.
Dobył pakiet z banknotami i położył obok rewolweru. Potem spojrzał na zegarek.
— Teraz, dla wszelkiej pewności, pójdziemy do biura zewnętrznego i zamkniemy drzwi.
Mówiąc to, zamknął drzwi kurytarzowe.
— To podnieca niezgorzej! — szepnął Jack, któremu się wydało, że należy szeptem mówić w takiej sytuacji.
— Nie doznaję tego uczucia! — odparł Yale.
Parr i Jack zamknęli Derricka w biurze zewnętrznem i usiedli, Jack zajął krzesło Talji, co stwierdził po chwili dopiero.
Myślał, czy istotnie jest ona wspólniczką Czerwonego Kręgu. Zagryzł usta, nie chcąc wierzyć świadectwu własnych oczu i zdrowego rozsądku. Wpływ jej na niego wzrósł jeszcze. Była istotą niezwykłą, a gdyby nawet dopuściła się przestępstwa...
Spojrzał na Parra, który patrzył nań bacznie.
— Nie jestem psychometrą, — powiedział inspektor, — ale sądzę, że myślałeś pan o Talji Drummond?
— Tak! — przyznał. — Czy sądzisz pan, że jest tak złą, jak się wydaje?
— Pyta pan, czy wierzę, iż skradła Froyantowi posążek Buddy? Jeśli o to idzie, nie mam potrzeby wierzyć, gdyż wiem bez wątpliwości.
Jack umilkł, nie mając nadziei przekonać tego upartego człowieka o niewinności dziewczyny. Sam zresztą czuł, że jest szaleńcem, wobec jej własnego zeznania.
— Ciszej... ciszej! — zabrzmiał głos Yalego, oni zaś siedzieli już bez słowa.
Yale poruszał się zrazu, potem wszystko ucichło, gdyż nadszedł czas oznaczony. Parr spojrzał na zegarek. Teraz musiał przybyć posłaniec. Ale z pokoju nie dochodził odgłos walki.
Nagle rozległ się jakiś łoskot głuchy, jakby Yale padł w fotel ciężko.
Parr skoczył na równe nogi.
— Co się stało?
— Wszystko w porządku! — odrzekł Yale. — Potknąłem się tylko. Bądźcież cicho!
Przesiedzieli jeszcze pięć minut, potem spytał Parr:
— Yale, czy wszystko w porządku?
Nie było odpowiedzi.
— Yale! — krzyknął głośniej jeszcze. — Czy słyszysz mnie pan?
Znowu cisza. Parr przyskoczył do drzwi, otwarł i wszedł, a Jack za nim.
Widok, jaki mieli przed oczyma, obezwładniłby, istotnie, najdoświadczeńszego funkcjonarjusza policji.
Yale leżał na ziemi w kajdankach na rękach, ze skrępowanemi nogami i chustką na twarzy. Okno stało otworem, a silny odor eteru i chloroformu przesycał powietrze. Znikł pakiet, leżący na biurku. W trzy minuty później budynek, pilnowany przez policję, opuścił stary listonosz, dźwigający wypchaną torbę i został bez przeszkód wypuszczony.