Czerwony Krąg/23
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony Krąg |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | The Crimson Circle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Parr zerwał przepojoną chloroformem chustkę z twarzy detektywa, a Yale otwarł oczy i spojrzał wokoło oszołomiony.
— Co się stało? — spytał.
Ale inspektor milczał, zdejmując z rąk jego kajdanki, a Jack rozwiązywał drżącemi rękami nogi jego.
Potem zaprowadzili go do fotelu, w który padł ciężko, przecierając dłonią oczy.
— Co się stało? — powtórzył.
— Chciałbym to wiedzieć właśnie! — odrzekł inspektor. — W jakim kierunku zemknęli?
Detektyw potrząsnął głową.
— Nie wiem! Nie pamiętam! — powiedział. — Czy drzwi zamknięte?
Jack podbiegł. Były zamknięte od wnętrza. Tędy nie mogli ujść napastnicy. Ale okno stało otworem i Parr zauważył to odrazu. Podszedł i wyjrzał. Przed sobą miał przepaść ośmdziesięciu stóp i ani śladu drabiny, któraby mogła posłużyć do ucieczki.
— Nie wiem, co się stało! — rzekł Yale po chwili. — Siedziałem w fotelu, gdy nagle zarzucono mi na twarz chustkę i silne, nadludzko wprost silne ramiona pochwyciły mnie, tak że nie mogłem stawić oporu. Zanim zdołałem krzyknąć, utraciłem widocznie przytomność.
— Wołałem! Czyś pan słyszał?
Yale zaprzeczył.
— Ależ panie Yale, — rzekł Jack, — usłyszawszy łoskot, jakby upadku, inspektor spytał, a paneś odpowiedział, że wszystko w porządku i żeś się pan tylko potknął o coś.
— To nie ja odpowiedziałem! — rzekł detektyw. — Od chwili zarzucenia chustki na twarz, aż do czasu, kiedyście mnie znaleźli, nic a nic nie pamiętam.
Inspektor zamykał i otwierał okno, potem obejrzał deskę okienną, a kiedy się zwrócił ku pokojowi, na twarzy miał uśmiech podziwu.
— Jest to najzręczniejszy figiel, jaki widziałem w życiu! — oświadczył.
Jack uczuł nawrót dawnej niechęci do Parra i rzekł:
— Ładny figiel! Omal nie zamordowali Yalego i uciekli.
— To figiel niezrównany! — upierał się inspektor. — Teraz rozmówię się z ludźmi, pilnującymi domu.
Ale nie podali oni żadnego szczegółu. Z wyjątkiem starego listonosza nie wypuszczono nikogo.
— Z wyjątkiem listonosza? — rzekł zadumany. — Ależ oczywiście... — i dodał — Sierżancie, proszę odprawić ludzi.
Potem, wsiadłszy do windy, znalazł się z powrotem w biurze Derricka Yale.
— Pieniądze znikły! — powiedział. — Możemy tylko zawiadomić prezydjum policji.
Yale przyszedł już do siebie. Siedział przy biurku, oparłszy na rękach głowę.
— Tym razem ja jestem winny, — przyznał, — ale trudno mnie potępiać, inspektorze! Staram się wymiarkować, w jaki sposób zdołali wejść oknem i napaść mnie bez żadnego szmeru.
— Pan siedziałeś tyłem do okna?
— Tak jest! Nie pomyślałem o tem oknie. Miałem na oczach drzwi.
— Plecami byłeś pan tedy zwrócony do kominka?
— Tamtędy wejść nie mogli! — zaprzeczył. — O tak, to rzecz najdziwniejsza, jaką przeżyłem i niczem jest wobec niej sam nawet Czerwony Krąg. Muszę wszystko opowiedzieć Froyantowi, — dodał wstając, — a proszę panów, byście zechcieli towarzyszyć mi celem moralnego poparcia. Będzie się pewnie wściekał stary dusigrosz.
Wściekłość, było to wyrażenie bardzo słabe wobec szału, jaki ogarnął Froyanta.
— Przyrzekłeś mi pan nieledwie, że pieniądze będą zwrócone, — zaryczał, — a teraz prawisz bajdy, że pana oszołomiono? Gdzież pan byłeś, inspektorze?
— W pokoju sąsiednim! — odparł. — Wszystko co Mr. Yale opowiada, jest prawdą bezwzględną.
Nagle nastąpiła zupełna zmiana w nastroju Froyanta, i to z szybkością niepojętą.
— Ano trudno! — powiedział. — Niema rady. Czerwony Krąg dostał pieniądze i awantura skończona. Bardzo dziękuję, Mr. Yale. Proszę mi przysłać rachunek.
To rzekłszy, pożegnał ich, a oni wyszli do Jacka, czekającego w ulicy.
— Dziwna rzecz, jak nagle zgasła wściekłość jego. Zauważyłeś to pan?
Yale skinął głową, zadumany wielce.
W chwili, gdy Froyant zmienił swe zachowanie, błysnęła mu myśl wielka, podejrzenie dziwne, któreby przerazić musiało każdego.
— A teraz zechciej mi pan, Mr. Yale, odwzajemnić przysługę! — rzekł inspektor. — W prezydjum policji nie jestem już persona grata. Chodź pan i opowiedz, co się stało.
Biuro Derricka Yale było ciche i opuszczone. Po dziesięciu minutach, gdy umilkł szmer liftu, rozległo się ciche skrzypnięcie, uchylono drzwi wielkiej szafy i wyszła z niej Talja Drummond. Zamknęła szafę i obejrzała pokój przelotnie, potem kluczem, dobytym z kieszeni, otwarła drzwi na kurytarz, wyszła i zamknęła z powrotem.
Nie zadzwoniła na lift. W końcu kurytarza były schody, wiodące do stróża domu. Zeszła nimi i dostawszy się na podwórze, wsiąkła w tłum ludzi, snujących się o tej porze wszędzie.