Czerwony kogut (Puida, 1913)/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony kogut |
Pochodzenie | Czerwony kogut |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków; New York |
Tłumacz | Kazys Puida |
Tytuł orygin. | Raudonas gaidys |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Rozpogodzone z wieczora niebo zrana zachmurzyło się znowu, a na śniadanie zaczął padać deszcz.
Matas rozejrzał się i zawołał na pastuszka:
— Biegnij do Kliniki, niech pędzi konie do domu. Widocznie cały dzień będzie padało, przemłócimy trochę ograbków.
Wszedł do chaty i wysłał parobków do odryny. Za chwilę poszedł i sam młocarnię posmarował.
Klimka wjechał na podwórze cały mokry, trzęsący się z wilgoci i głodny. Zeskoczył z konia i zapędził go z innymi do stajni.
Matas krzątał się w maneżu. Klimka zaraz pobiegł na śniadanie i przebrać się. Wkrótce już wracał i szedł prosto do stajni po konie, okiełznał je i prowadził do zaprzęgu.
Matas poprawiał uprząż i zawołał na niego:
— Po kiego dyabła ty się wałęsasz?
— Na śniadaniu byłem — spokojnym głosem odpowiedział Klimka, na którego wszystkie Matasowe napaści i wymyślania już nie oddziaływały, tak się przyzwyczaił, zżył z tem ustawicznem łajaniem.
— Nie zdechniesz, jeżeli nie podjesz! — odparł Matas.
Jak gdyby kto gorącą wodą Klinikę oblał: skupiły się wszystkie myśli w jeden wysiłek i, jak śruba, wpiły się w rozjątrzoną duszę. A owo niemilknące bóstwo syczało mszystą mordą i kusiło:
— Głupcy wszystko znoszą!
Po chwili wyczekiwania, czy też obcesowiej kusząc, przypomniało:
— Dzieci tylko nie potrafią zdobyć się na zemstę.
A tu, jak mgłą powleczone, ukazało się zbrukane oblicze Żydowina i przypominało swą namowę, mówiło, że nikt nie ma nad nim prawa, że on wolny, że wara komukolwiek go krzywdzić.
W okamgnieniu wypuścił konie, schwycił stojącą przy maneżu łopatę i, z krwią nabiegłemi oczyma, rzucił się na Matasa, wołając:
— Po kiego dyabła ty mnie wciąż prześladujesz?
W tym samym czasie we drzwiach odryny ukazali się parobcy. Lecz Matas już się zwarł z Klimką. Łopata, silną ręką Matasa schwycona, wymknęła się Klimce i, rzucona przez Matasa, upadła pod same nogi parobków. Schwytany za piersi i przyciśnięty do ściany Klimka, chociaż się bronił, nie mógł skutecznie współzawodniczyć z dojrzałą męską siłą. Jednak Matas nie korzystał z przewagi, uderzył kilka razy Klimkę po twarzy, potem oderwał go od ściany i popchnął ku koniom:
— Idź i zaprzęgaj konie — rzekł i poszedł do maszyny.
Klimka zaś zdławionym ze wstydu i poczucia okrutnej krzywdy głosem zawołał do niego:
— No, popamiętasz ty mnie!... Zabiję! zabiję! — wołał boleśnie i, jak gdyby instynktownie czując swą niemoc, syczał i wrzeszczał:
— Spalę! Z dymem pójdziesz, ty ropucho!
Zebrał konie i poprowadził do maneżu. Pędzał konie cały dzień, nie jadł nawet obiadu. Pod wieczór Magdzia wcisnęła mu w kieszeń siermięgi kawał kiełbasy i chleba. Podszedł do niego Żydowin i z namiętnem zadowoleniem w oczach przemówił:
— Chłop z ciebie!
Klimka spojrzał na niego z podełba; tyle nienawiści, tyle bólu było w tem spojrzeniu, że Żydowin aż zląkł się i, ukrywając lęk, dodał:
— Choć raz.
— Idź do dyabła! — zasyczał Klimka. — Bo...
Zaperzył się i Żydowin:
— Co się drzesz! myślisz, ze mnie przestraszysz?!
— Ja ciebie nie straszę, ale ty nie właź mi nieproszony w drogę.
— Widziałeś go!
— Jeszcze nie widziałeś, lecz mogę pokazać się.
— Nie takie mleczaki pokazują.
— Mówię tobie po ludzku: ruszaj swoją drogą.
— Bo co?
— Czego ty się czepiasz, jak pijawka? Kto ciebie prosi?
— Chcę tobie dopomódz, bo ty sam nie podołasz.
Jakieś światełka zaiskrzyły się i nagle zgasły w oczach Klimki. Nic nie odrzekł i poszedł po konie, aby je na nocną paszę wyprowadzić.