Czerwony kogut (Puida, 1913)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony kogut |
Pochodzenie | Czerwony kogut |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków; New York |
Tłumacz | Kazys Puida |
Tytuł orygin. | Raudonas gaidys |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Gorące słońce letnie obficie lało palące promienie na ziemię. Wypłowiałe, zblakłe niebo milczało niemocą objęte. Tylko wieczorami, kiedy spadała rosa, aby ziemię odświeżyć, przybierało kolor chabru, upiększało się miryadami mrugających ocząt i tak zrozumiale przemawiało do zbiedzonej duszy Klimki.
Cały dzień wystawał pod gorącymi promieniami, wieczorem wyprowadzał konie na paszę i nie przywiązywał ich, tylko spęta i puści swobodnie na skoszoną łąkę. Sam zaś rzucał się pod krzak, lub pod mędel żyta i wpierał oczy w niezmierzony błękit niebios.
Wyniosłe niebios sklepienie, zamykające się w niewidzialnej dali, przykrywało zmordowany świat i podbudzało, nęciło Klinikę niezmąconym swym spokojem, przemawiało do niego niezrozumiałej treści słowami, rozjątrzało zbiedzoną duszę i budziło wspomnienia z zamierzchłej przeszłości.
Czasami zdawało mu się, ze czujne jego ucho słyszy jakieś poszepty, jakąś niebios rozmowę, umyślnie do niego skierowaną. Wtedy odrywał się myślami od ziemi-macochy, zlewał się duszą z wszechświatem w jedność i nie czuł swojej samotności, tej szarej, bezkresnej, ciemnej samotności, którą surowy los go obdarzył. Źródło uczuć uciszało się, myśli bujały świetlistemi niebios drogami i dawały zapomnienie rzeczywistości — nie czuł krzywd życiowych...
Dobrze było Klimce rozmawiać tak z wszechświatem; czuł się spokojniejszym, gdy wszystkie bóle przenosiły się w bezkres i choć na krótką noc zapominał o surowej rzeczywistości.
Tylko czasami leciuchny powiew myśli mącił tę ciszę, zda się, jakieś przekorne bóstwo nakazywało wspomnieć przeszłość, tę niedawną i taką ohydną, zapleśniałą przeszłość.
Wtedy z poza tego spokoju wyłaniała się namiętna chęć, żeby ta przeszłość nigdy już się nie powtórzyła; żeby pozostała tylko wspomnieniem ciężkiego snu; żeby starych ran nie rozjątrzała. Jakiś tajemniczy głos modlił się do tego niebios błękitu i błagał o zapomnienie tej okrutnej przeszłości, ohydnej rzeczywistości — z zapomnienia chciał ostatnim wysiłkiem nowe jutro sobie stworzyć, więcej pobłażliwości doczekać się od ludzi i iść drogą swego bytu tam, dokąd młodociane marzenia wiodły: do zgody i zbratania wszystkich żyjących...
∗ ∗
∗ |
Ledwo zdążył Klimka wjechać z ostatnim wozem do odryny, kiedy pochmurne dotychczas niebo zaczęło lać ukośnymi, ciężkimi strumieniami. Wyrzucił ograbki, wyprzągł konie i wepchnął wóz do wozowni.
Nie mający roboty parobcy usiedli przy młocarni na drugiej stronie odryny, jak najdalej od słomy i ćmili fajki.
Matasa cały dzień nie było w domu. Od samego rana gdzieś wyszedł. Do letnich robót donajął jeszcze jednego stałego robotnika, ażeby nie trzeba było wciąż szukać rąk do pracy.
Był to jeszcze młody chłopak, średniego wzrostu, lecz życie już zrobiło z niego bezwstydnego hulakę, awanturnika. Od najwcześniejszych lat wzdragał się pracować, tylko w ciężkich chwilach życia biorąc się do roboty. Wszyscy znali go i wszyscy jednem imieniem nazywali: parobek żydowski — Żydowin.
Ujrzał Klimkę, krzątającego się koło uprzęży, i rzekł głośno do innych parobków:
— Ot, dobre czasy dla Matasa nadeszły: pierze Klimkę, bo pierze, a ten tylko oblizuje się.
Klimka podniósł głowę od uprzęży i spojrzał na Żydowina rozgorączkowanym wzrokiem. Coś zajęczało w jego piersiach, pożaliło się i spłynęło gorącemi falami krwi do prawie już uspokojonej głowy. Niewymownie go zabolało, że obcy człowiek wtrąca się do jego osobistej sprawy, że takie popychadło ośmiela się drwić z najtajniejszego bólu jego życia.
Porzucił uprząż na wozie i poszedł spokojnie ku siedzącym parobkom. O trzy kroki od nich przystanął, przekornie wpił się oczyma w Żydowina i spytał go szorstko:
— A tobie co do tego, że mnie piorą?
Żydowin zmieszał się, nie zdobył się na rychłą odpowiedź, a Klimka ciągnął tym samym tonem:
— Ja tobie nie wytykam, że jesteś żydowskiem popychadłem, że pod płotami się wycierasz i żeś z karczmy zrobił sobie kościół. Czego ty się mną frasujesz?
Żydowin zrozumiał, że z Klimką nie można żartować, i natychmiast zmienił rozmowę.
— Czyż ja śmiałem się z ciebie? — próbował przypodchlebić się jemu. — Jednego ja nie rozumiem, jak to ty tak pozwalasz gospodarzowi... Jakie prawo ma on ciebie bić?
Klimka milczał. Złość i ckliwość go opanowały. Gniewało go, że obcy człowiek mu przypomniał, że go bezprawnie krzywdzą. Wstyd mu zarazem było, że ten, przez wszystkich popychany i zbezczeszczony człowiek litował się nad nim, kiedy żaden z tych ludzi nigdy ani jednem słowem nie wyraził mu swego współczucia.
Chciał coś rzec, ale nic nie powiedział, zawrócił się na miejscu i poszedł.
Wieczorem, gdy wyprowadzał konie na nocną paszę, podszedł ku niemu Żydowin i przymawiał się, że razem z nim pojedzie. Klimka zerknął na niego i odparł węzłowato:
— Jak sobie chcesz.
Wyjechali obaj.
Odświeżona po deszczu ziemia swobodniej oddychała i jeszcze milej przemawiała Klimce do duszy. A myśli niespokojne były. Jak opętańcy, rzucały się po głowie, skarżyły się tej cichej nocy, poco je zbudzono ze spokojnego snu, poco zmuszono znowu warować, kiedy tak dobrze było w ciszy i spokoju.
Żydowin właśnie w tej chwili przemówił do niego:
— Hej, Janie, Janie! Czy to w Matasowej sadybie koniec świata!
Klimka milczał. Wewnętrzna walka nieświadomie głosiła mu, że ten człowiek jest przez jakieś złe bóstwo przysłany, że wkrótce całe życie jego ulegnie zmianie na gorsze, że w najbliższych dniach staną się straszne rzeczy.
A Żydowin ciągnął:
— Gdyby tak na mnie, cisnąłbym wszystko do dyabła i poszedłbym w szeroki świat.
Nie wytrzymał Klimka i zapytał:
— Dalekoś zaszedł: od żydowskich drzwi do karczmy.
Żydowin nie czuł się urażonym. On już przywykł do tego, że wszyscy mu wymyślali, i obojętną mu już była niesprawiedliwość ludzkiego języka.
— A gdybym tylko tak daleko był zaszedł — odpowiedział. — Lecz ja wolny, niczem nieskrępowany — i, wpierając oczy w Klimkę, dodał: — i nikt nie ośmiela się mnie palcem tknąć.
— A na św. Jana komu Sapieżyskie łobuzy skórę wygarbowały? — zapytał Klimka.
— Na św. Jana? Pijanemu, widzisz, rozmaicie się zdarza. Nie pij, nikt ciebie nie ruszy.
— Ja nie piję.
— Jak kto rozumie.
— Po kiego dyabła ty tu mnie kazania wygłaszasz? — szorstko spytał Klimka.
Żydowin milczał chwilkę i nagle wynurzył swą myśl tajemną:
— Ja, uważasz, za takie czyny nie darowałbym.
Klimka wypuścił z ręki sznur, do którego, klęcząc, wiązał konie, wyprostował się i zawołał na niego:
— Idź do domu, pókiś zdrów, i nie ucz mnie, co mam robić.
— Czego ty teraz drzesz się?
— Ja tobie mówię — zasyczał wściekły Klimka — idź do stu dyabłów, bo jak wezmę mścić się, to zacznę od ciebie.
Przywiązał konie, zarzucił siermięgę na plecy i odszedł od Żydowina.
Położył się pod krzakiem i puścił wskrzeszonym myślom wodze. Posępne, krwawe były te myśli. Ten włóczęga znowu zbudził w nim to, co on z tak wielkim wysiłkiem, tak żmudnie stłumione, ukołysał do snu. Jedna po drugiej wtargały myśli do głowy i drwiły z wszystkich jego wysiłków i z tej jasnej radości, że nic już się nie powtórzy. Nadzieje zbladły i zatarły się, z paszczy wstrętnej przeszłości wyzierała krzywda i wołała do niego drwiącym głosem:
— Głupcy wszystko znoszą... Dzieci tylko nie potrafią zdobyć się na zemstą...