<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazys Puida
Tytuł Czerwony kogut
Pochodzenie Czerwony kogut
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków; New York
Tłumacz Kazys Puida
Tytuł orygin. Raudonas gaidys
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Robotnicy już dawno powstawali. Matas chodził pochmurny po podwórzu i ćmił fajkę. Klimka nie wstawał.
Złością i niepokojem miotany, Matas wszedł na drabinę i zawołał w stronę poddasza:
— Ile razy trzeba ciebie budzić?
Z poddasza odezwał się suchy, pragnieniem strawiony głos:
— Źle mi dziś... nie wstanę...
Na to Matas z gniewem:
— Ja tobie zaraz dobrze zrobię, wałkoniu jakiś... Do kościoła to ciebie niema, a do karczmy to w samo południe drogę znalazłeś, cielaku... Widzicie go, spił się, jak świnia, to mu dziś źle. Wstawaj zaraz i idź bronować.
Gorączkowy, nerwowy głos Klimki odparł:
— Nie wstanę i nie będę bronował.
— No, no! nie proś Boga, ażebym tobie wstać pomógł — zawołał Matas.
Nie wytrzymał Klimka i krzyknął:
— Czego ty się przyczepiłeś, jak czart jaki, czego ci trzeba?
Wściekłość ogarnęła Matasa. Wbiegł prędko po drabinie na poddasze i, obejrzawszy się, zoczył Klimkę leżącego na uboczu, prawie z głową zakopanego w słomie. Szybko podszedł do niego, zerwał kołdrę i wrzasnął:
— Wstawaj, bo...
Klimka spojrzał na niego przekornemi oczyma i odparł cicho, lecz dobitnie:
— Źle mi jest i nie wstanę.
Zły duch opętał Matasa: złapał Klimkę za rękę, wywlókł z legowiska i popchnął ku drabinie.
— Nie popychaj i nie wrzeszcz. Powiedziałem, że nie wstanę, to i nie wstanę — przekornie odparł Klimka.
— Będziesz ty mi sprzeciwiał się! — wrzasnął Matas i w okamgnieniu uderzył go w twarz. Nie miał Klimka twardego oparcia pod nogami i zwalił się na słomę, lecz raptownie zerwał się i w samej bieliźnie zbiegł po drabinie nadół. Poszedł do świronka, ubrał się odświętnie i wyszedł przez ogród.
Matas spojrzał za odchodzącym Klimka i zawołał:
— Powrócisz, powrócisz ty, to jeszcze nie tyle dostaniesz! — zawrócił i poszedł do chaty.
Wszedł do świetlicy, ujrzał stojącą przy oknie Magdzię i krzyknął na nią:
— A ty słuchaj: zobaczę, czy usłyszę, że zadajesz się z tym włóczęgą, popamiętasz ty mnie... Wybrała sobie córka gospodarska pastucha — stosowna para!... Ja tobie wybiję go z głowy.
Wtem rozwarły się drzwi od komory i odezwał się głos Matasowej:
— Czego ty się tak wściekasz dzisiaj, jakbyś durmanu się najadł?
— I ty tu, wiedźmo! — przyskoczył wściekły Matas do żony. — Przez ciebie spokoju niema... ty »chewry« tu stwarzasz.
— Nie rozbijaj się, na miłość Boską! nie rozbijaj się! — siląc się na spokój, odpowiedziała Matasowa. — Jeszcze krzyża świętego na czole nie położyłeś, a jużeś całe piekło wzburzył. Jak zły duch, tyle tylko, że się kłóci ze wszystkimi. Że robotnicy pary z ust przy tobie nie puszczają, to tobie się zdaje, że i ja będę milczała, że ty i mną będziesz orał...
— Milcz, ropucho! — wrzasnął Matas — bo tak wygarbuję skórę, że...
— Nie strasz, nie strasz! Nie taka ja znowu lękliwa, jak tobie się zdaje. Za długie masz pazury, to i nie wiesz, gdzie je podziać. Żeby ci kto ich nie przyciął...
— Szczekaj, szczekaj, aż ci gębę zamknę — trochę ochłonąwszy, wołał Matas. Po chwili dodał: — Dawaj baczenie, żeby ona — kiwnięciem głowy wskazał Magdzię — nie włóczyła się z tym pastuchem, bo tak wypiorę skórę, że i zdychając popamięta.
Matasowa zapaliła się:
— Nie ruszaj mi dziewczyny, bo oczy wydrapię. Wysunął pazury, to i myśli sobie, że mu wszystko wolno. Za daleko sięgasz, nie dla twego nosa, nie dla twego! nie zawracaj sobie napróżno głowy: ty już nie będziesz mi dziewczyny bił, ani marz o tem, nie.
Matas ironicznie się uśmiechnął.
— Ty mi nie pozwolisz?
— Juści, ja!
Wstał i rzekł do żony, wychodząc:
— Pilnuj jej i pamiętaj, co powiedziałem: zobaczę ją z tym parchem — skórę zedrę — wyszedł i trzasnął drzwiami.
— Niedoczekanie twoje! za daleko sięgasz! — zawołała Matasowa do odchodzącego męża.
Klimka zaś szedł polami w rodzinne strony.
Czarne myśli, jak burzliwa noc jesienna, opanowały go. Szedł do rodziców, lecz sam dobrze rozumiał, że to napróżno, że nie będzie mógł pozostać u nich. Im samym chleba brak, a tu jeszcze zbyteczna gęba, z którą trzeba będzie ostatnim kęsem dzielić się. Nie, to na nic — u rodziców może on jeden, dwa dni przesiedzieć.
Usiadł na kamieniu na miedzy pomiędzy żytem i grzebał patykiem urodzajną glebę, a myśli jego plątały się w węzły, nie znajdując rozwiązania.
Cichy, spokojny, w słońcu skąpany poranek letni, jak jaki zaczarowany władca uczuć, rozpościerał się nad głową, a na dole żyto szumiało, czarowne baśnie opowiadały chabry i kłóciły się z nielicznym czerwonogłowym makiem polnym. Gdzieniegdzie niezapominajki skupiły się w błękitny, wzrok czarujący wianek i uśmiechały się do wypłowiałego nieba.
Cisza i spokój niepodzielnie panowały wokół i niepowstrzymanemi falami lały się w piersi Klimki, uśmierzały wzburzone bałwany, łagodziły szarpiący ból, głosiły mu cudowną harmonię przyrody, jej zgodę, jej kojący balsam-siłę.
Usiadł na ziemi, rozciągnął się na miedzy i wparł oczy w błękit. Kiedy niekiedy wzrok jego mąciła przelatująca jaskółka, to cały rój muszek, przez kogoś spłoszony, podnosił się i znów opadał, to gawędziarz wróbel, zaczepiony o dojrzewający kłos, chwalił się znalezionym pokarmem.
I zdawało mu się, że ta nieobjęta przyroda i on — to ten sam objaw, to ta sama jednostka, tylko przez jakąś złą, mściwą ręką za niepojęte grzechy rozdwojona. Niedorzeczność Bóg popełnił: całą, pełną, harmonijną jednostkę rozmiażdżył, rozłączył i nie zdoła teraz ona w cierpień i życia łodzi zebrać swych pierwiastkowych składowych części i zostać tem, czem była — ową pełną, harmonijną, z całości przyrody niewydzieloną jednostką.
— Pójdę... nie pozostanę tutaj... pójdę, gdzie ludzie w zgodzie żyją — powtarzał tajemniczy uczuć i uświadomienia czynnik najgłębszą jego pragnień myśl.
— Pójdę... nie pozostanę — głuchem echem odpowiedziała zmarnowana, skrzywdzona jego dusza.
A rzeczywistość zadawała inne, przykre zapytanie:
— Gdzie się podziejesz? Co zrobisz?
Instynkt, dbający o samozachowanie, uśmiechnął się do rozgorączkowanej jaźni:
— Wrócisz do Matasów.
Jak przez robaka ukąszony, podskoczył, usiadł na kamieniu, nieświadomie przetarł oczy, jak gdyby odpędzał natrętne myśli. Chłodne fale rozbiegły się po całem ciele.
— Znów do tego piekła!
I z tych straszliwych piekieł raptem wynurzył się zrozpaczony, zbolały, smutny obraz Magdzi.
— Co jej do mnie?... — zawołał sam do siebie, lecz nie zdołał tym wykrzykiem zatamować owej ciepluchnej fali, która wezbrała z tajemniczych odmętów i zalała zdrętwiałe jego serce.
Nieufnym, pełnym zwątpienia wzrokiem spojrzał na siebie, pokiwał głową i, wewnętrzną siłą wspierany, powstał, rzucił okiem na osadę Matasową i pomału poszedł przez pola szukać uświadomienia.
Dopiero późnym wieczorem wrócił do sadyby Matasowej i wchodził na górę powolnym, leniwym krokiem. Nagle zamajaczyło coś poprzez gąszcz drzew i usłyszał głos:
— Janie! Janie!
Zwolna podszedł. Magdzia podała z za płotu zawiniątko i prędko-prędko przemówiła:
— Głodny jesteś... zjedz... i idź spać... idź, Janeczku, spać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Kazys Puida i tłumacza: Kazys Puida.