<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazys Puida
Tytuł Czerwony kogut
Pochodzenie Czerwony kogut
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków; New York
Tłumacz Kazys Puida
Tytuł orygin. Raudonas gaidys
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Utaił krzywdę w najgłębszych tajnikach duszy, jak sknera worek ze złotem, i tak dbał o nią, tak ją tulił do siebie, że nie zdołał spokoju zdobyć. W wolnych chwilach przyglądał się tej krzywdzie, jak gdyby jedynym bodźcem jego istnienia była, czy też zamierzał z tej ognistej rany wydobyć światła dla pochmurnych dni swego życia. Unikał ludzi. W każdym ze służących zdawał się widzieć zatajoną krzywdę, czy też chęć krzywdzenia innych, bo sami krzywdy nie zrozumieli, nie pojęli, tylko w głębiach ducha jakąś zemstę pieszczą, duszę wzmacniają niezrozumianą i niewiadomo komu przygotowywaną pomstą. Bezład życia i uczuć niepodzielnie panuje w ich duszach...
Letnie słońce przeglądało się przezroczystymi promieniami w zbudzonej i rozmokłej przyrodzie i, obfitego naddostatku pełne, rozsypywało swe dary, jak szczodry rozrzutnik.
— Wybieraj się do kościoła! Co się tu po kątach wycierasz? — nieprzyjemnym, szorstkim głosem przemówił Matas do Klimki.
Klimka milczał, ale Matas widocznie postanowił sobie wziąć go w swoje ręce i swojskim sposobem wykierować na człowieka.
— Czego ty się czepiasz? — również szorstkim głosem odparł Klimka.
— Ja ci się uczepię! Powiedziałem, ażebyś się wybierał do kościoła, to i wybieraj się, a nie pyskuj.
— Nie pojadę!
— A może poprosić?
— Obejdę się bez prośby... i będę robił w święta co mi się podoba.
— Pojedziesz do kościoła, słyszysz? — wrzasnął Matas rozjuszony.
— Słuchaj, gospodarzu — siląc się na spokój, przemówił Klimka. — Wziąłeś mnie do służby, ale o mego Boga targu nie było, to lepiej i nie ruszaj Go...
— Czy słyszeliście tego durnia? On tu będzie mi wymawiał...
— Nie wymawiam — przerwał mu Klimka — a jak zechcę, to i bez ciebie znajdę drogę nietylko do kościoła, ale i do karczmy — rzucił mocno drzwiami i wyszedł na podwórko.
Jeszcze długo wygadywał Matas, aż zawołała go żona, aby jechał, i mimowoli musiał umilknąć. Klimka zaś wyszedł za budynki, usiadł na zwalonych do kupy kamieniach i namiętnie palił papierosa za papierosem.
Szatan niepokoju znowu osiodłał jego duszę i tak ją mustrował, tak nią wywijał, że się nie powstrzymał, zaklął głośno i poszedł przez pola. Długo chodził miedzami, jak gdyby czegoś wyczekiwał, albo nad czemś rozmyślał. Zmarszczki falowały na twarzy i tak mu było źle, że nie mógł miejsca sobie znaleźć.
Stanął przy wczoraj okopanych kartoflach i w okamgnieniu rozjaśniło się jego czoło: tu on bronował, tu orał, tu porosłe kartofle okopał! Do serca napłynęła jakaś ciepła, żywa fala i rozjaśniła zachmurzoną duszę. Lubieżnem okiem wodził, podorywką idąc, po każdym kiełku, pieścił go swem spojrzeniem, zda się jego duch zlał się w jeden życiowy objawu akord z tajemnicami kiełka.
Lecz trwało to krótką chwilę. Doszedł do połowy pola, zawrócił nagle wstecz i oblicze jego znowu spochmurniało. Natrętne myśli znowu zbudziły się, jak muchy na wiosnę, i brzęczały w chmurnej głowie.
Naraz, z rozkazu tajemniczych sił, zawrócił do miasteczka. Nerwowymi kroki szedł pstrym kobiercem łąk i nie widział, jak kwiat za kwiatem ginął pod jego stopami, nie czuł tej cudownej krasy łąk, która w innej porze tak przejmująco, tak wymownie przemawiała do niego.
— Masz piwo? — zapytał opartego o płot Żyda.
Żyd spojrzał na nieznajomego parobczaka i jakby coś rozważał.
— Czego się gawronisz? — napierał Klimka. — Piwo masz?
— Czego ty tak wrzeszczysz? — zdziwił się Żyd.
— A czego ty milczysz, gdy do ciebie mówią... Piwo masz?
— Cicho, cicho! Mam, mam!
— Daj pół tuzina.
— Pół tuzina?! — zdziwił się.
— Prędzej! — nie ustępował Klimka.
— Czy zwaryowałeś? Ludzie do kościoła idą, a on do karczmy i jeszcze tu krzyczy.
— Słuchaj, ja ciebie nie pytam, kto dokąd idzie, i ty nie opowiadaj mi... Zrób to, o co proszę — wypalił Klimka, z krwią oblaną twarzą.
Żyd spojrzał na niespokojnego przybysza, nie odrzekł ani słowa i poszedł po piwo.
Klimka usiadł na zwalonych w cieniu drwach, ciężko oddychał i błądził niespokojnym wzrokiem po podwórzu karczmy.
Żyd przyniósł piwo, szklankę, postawił to wszystko na drwach i wyciągnął rękę.
Klimka spojrzał zezem na tę rękę i rzucił rubla. Odkorkował butelkę i zaczął pić, nierozsądnie, głupio, chciwie połykając szklankę za szklanką, jak gdyby się bał, żeby kto jego postanowienia w niwecz nie obrócił, żeby kto nie powstrzymał go.
Ostatniej butelki nie zmógł. Wstał i dobrze podchmielony poszedł do domu. Gdy wchodził na górę, nogi zaczęły uginać się, plot jakoś podrygiwał, a rosnąca przy steczce wierzba śmiała się długiemi gałęziami i pokazywała język, którego nie miała.
Klimka zaklął brzydko i osunął się na ziemię przy samym płocie. Jakoś wgramolił się, przytrzymując się kołu, na płot i zwalił się na drugą stronę.
Przez okno ujrzała Magdzia powracającego Klimkę i pobiegła za ogród na spotkanie.
— Janeczku! co tobie się stało? — zafrasowanym, zbolałym głosem wypytywała go.
Klimka przystanął, spojrzał białkami na Magdzię i milczał.
— Janeczku, kochany! co to jest?...
Pokiwał Klimka głową i, pojmawszy zdrową myśl, przemówił:
— Pierwszy to raz, Magdziu — pierwszy raz... jak ty mnie... ot, żywego widzisz...
Zachwiał się i usiadł na leżącym pniu wierzby. Siedział ze zwieszoną głową. Potem westchnął głęboko i lekko-lekko pokiwał głową:
— Tak, tak, Magdziu — do dyabła, wszystko do dyabła... — I naraz rozpłakał się rzewnie. Plama krzywdy rozmiękła i zbudziła uczuć źródło. A to źródło płukało przeczystą wodą rany przeszłości.
Tylko zmieszana Magdzia krzątała się koło niego, jak gdyby przeczuwała rzeczywistego winowajcę tego wypadku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Kazys Puida i tłumacza: Kazys Puida.