Czerwony kogut (Puida, 1913)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony kogut |
Pochodzenie | Czerwony kogut |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków; New York |
Tłumacz | Kazys Puida |
Tytuł orygin. | Raudonas gaidys |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Utaił krzywdę w najgłębszych tajnikach duszy, jak sknera worek ze złotem, i tak dbał o nią, tak ją tulił do siebie, że nie zdołał spokoju zdobyć. W wolnych chwilach przyglądał się tej krzywdzie, jak gdyby jedynym bodźcem jego istnienia była, czy też zamierzał z tej ognistej rany wydobyć światła dla pochmurnych dni swego życia. Unikał ludzi. W każdym ze służących zdawał się widzieć zatajoną krzywdę, czy też chęć krzywdzenia innych, bo sami krzywdy nie zrozumieli, nie pojęli, tylko w głębiach ducha jakąś zemstę pieszczą, duszę wzmacniają niezrozumianą i niewiadomo komu przygotowywaną pomstą. Bezład życia i uczuć niepodzielnie panuje w ich duszach...
Letnie słońce przeglądało się przezroczystymi promieniami w zbudzonej i rozmokłej przyrodzie i, obfitego naddostatku pełne, rozsypywało swe dary, jak szczodry rozrzutnik.
— Wybieraj się do kościoła! Co się tu po kątach wycierasz? — nieprzyjemnym, szorstkim głosem przemówił Matas do Klimki.
Klimka milczał, ale Matas widocznie postanowił sobie wziąć go w swoje ręce i swojskim sposobem wykierować na człowieka.
— Czego ty się czepiasz? — również szorstkim głosem odparł Klimka.
— Ja ci się uczepię! Powiedziałem, ażebyś się wybierał do kościoła, to i wybieraj się, a nie pyskuj.
— Nie pojadę!
— A może poprosić?
— Obejdę się bez prośby... i będę robił w święta co mi się podoba.
— Pojedziesz do kościoła, słyszysz? — wrzasnął Matas rozjuszony.
— Słuchaj, gospodarzu — siląc się na spokój, przemówił Klimka. — Wziąłeś mnie do służby, ale o mego Boga targu nie było, to lepiej i nie ruszaj Go...
— Czy słyszeliście tego durnia? On tu będzie mi wymawiał...
— Nie wymawiam — przerwał mu Klimka — a jak zechcę, to i bez ciebie znajdę drogę nietylko do kościoła, ale i do karczmy — rzucił mocno drzwiami i wyszedł na podwórko.
Jeszcze długo wygadywał Matas, aż zawołała go żona, aby jechał, i mimowoli musiał umilknąć. Klimka zaś wyszedł za budynki, usiadł na zwalonych do kupy kamieniach i namiętnie palił papierosa za papierosem.
Szatan niepokoju znowu osiodłał jego duszę i tak ją mustrował, tak nią wywijał, że się nie powstrzymał, zaklął głośno i poszedł przez pola. Długo chodził miedzami, jak gdyby czegoś wyczekiwał, albo nad czemś rozmyślał. Zmarszczki falowały na twarzy i tak mu było źle, że nie mógł miejsca sobie znaleźć.
Stanął przy wczoraj okopanych kartoflach i w okamgnieniu rozjaśniło się jego czoło: tu on bronował, tu orał, tu porosłe kartofle okopał! Do serca napłynęła jakaś ciepła, żywa fala i rozjaśniła zachmurzoną duszę. Lubieżnem okiem wodził, podorywką idąc, po każdym kiełku, pieścił go swem spojrzeniem, zda się jego duch zlał się w jeden życiowy objawu akord z tajemnicami kiełka.
Lecz trwało to krótką chwilę. Doszedł do połowy pola, zawrócił nagle wstecz i oblicze jego znowu spochmurniało. Natrętne myśli znowu zbudziły się, jak muchy na wiosnę, i brzęczały w chmurnej głowie.
Naraz, z rozkazu tajemniczych sił, zawrócił do miasteczka. Nerwowymi kroki szedł pstrym kobiercem łąk i nie widział, jak kwiat za kwiatem ginął pod jego stopami, nie czuł tej cudownej krasy łąk, która w innej porze tak przejmująco, tak wymownie przemawiała do niego.
— Masz piwo? — zapytał opartego o płot Żyda.
Żyd spojrzał na nieznajomego parobczaka i jakby coś rozważał.
— Czego się gawronisz? — napierał Klimka. — Piwo masz?
— Czego ty tak wrzeszczysz? — zdziwił się Żyd.
— A czego ty milczysz, gdy do ciebie mówią... Piwo masz?
— Cicho, cicho! Mam, mam!
— Daj pół tuzina.
— Pół tuzina?! — zdziwił się.
— Prędzej! — nie ustępował Klimka.
— Czy zwaryowałeś? Ludzie do kościoła idą, a on do karczmy i jeszcze tu krzyczy.
— Słuchaj, ja ciebie nie pytam, kto dokąd idzie, i ty nie opowiadaj mi... Zrób to, o co proszę — wypalił Klimka, z krwią oblaną twarzą.
Żyd spojrzał na niespokojnego przybysza, nie odrzekł ani słowa i poszedł po piwo.
Klimka usiadł na zwalonych w cieniu drwach, ciężko oddychał i błądził niespokojnym wzrokiem po podwórzu karczmy.
Żyd przyniósł piwo, szklankę, postawił to wszystko na drwach i wyciągnął rękę.
Klimka spojrzał zezem na tę rękę i rzucił rubla. Odkorkował butelkę i zaczął pić, nierozsądnie, głupio, chciwie połykając szklankę za szklanką, jak gdyby się bał, żeby kto jego postanowienia w niwecz nie obrócił, żeby kto nie powstrzymał go.
Ostatniej butelki nie zmógł. Wstał i dobrze podchmielony poszedł do domu. Gdy wchodził na górę, nogi zaczęły uginać się, plot jakoś podrygiwał, a rosnąca przy steczce wierzba śmiała się długiemi gałęziami i pokazywała język, którego nie miała.
Klimka zaklął brzydko i osunął się na ziemię przy samym płocie. Jakoś wgramolił się, przytrzymując się kołu, na płot i zwalił się na drugą stronę.
Przez okno ujrzała Magdzia powracającego Klimkę i pobiegła za ogród na spotkanie.
— Janeczku! co tobie się stało? — zafrasowanym, zbolałym głosem wypytywała go.
Klimka przystanął, spojrzał białkami na Magdzię i milczał.
— Janeczku, kochany! co to jest?...
Pokiwał Klimka głową i, pojmawszy zdrową myśl, przemówił:
— Pierwszy to raz, Magdziu — pierwszy raz... jak ty mnie... ot, żywego widzisz...
Zachwiał się i usiadł na leżącym pniu wierzby. Siedział ze zwieszoną głową. Potem westchnął głęboko i lekko-lekko pokiwał głową:
— Tak, tak, Magdziu — do dyabła, wszystko do dyabła... — I naraz rozpłakał się rzewnie. Plama krzywdy rozmiękła i zbudziła uczuć źródło. A to źródło płukało przeczystą wodą rany przeszłości.
Tylko zmieszana Magdzia krzątała się koło niego, jak gdyby przeczuwała rzeczywistego winowajcę tego wypadku.