<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazys Puida
Tytuł Czerwony kogut
Pochodzenie Czerwony kogut
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków; New York
Tłumacz Kazys Puida
Tytuł orygin. Raudonas gaidys
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

— Poco zamknąłeś źrebaka w stajni, gawronie jeden! — wołał Matas na wiodącego zaprzężone konie w pole, tuż za odrynami, aby bronować.
— Boję się, żeby, skacząc naokoło, nie wpadł na bronę i nie skaleczył się — spokojnym głosem objaśnił Klimka.
— Tak... a źrebak będzie się głodził w stajni... Możesz go w polu dopatrzyć — sprzeczał się Matas.
— Poco ma się głodzić — odpowiedział, nie zmieniając tonu, Klimka — pobronuję i wypuszczę go ze stajni, aby podjadł.
— A jakże!... Wypuszczę... bez potrzeby tylko będziesz mitrężył — gderał Matas i, rozwarłszy stajnię, wypuścił źrebaka.
Klimka nie rzekł nic. Poprowadził konie, zaprzągł do brony i zaczął bronować. Źrebak biegał za klaczą i Klimka ciągle musiał uważać, ciągle zamachem bicza go odpędzać.
W samo południe bronował już koło dołów i miał wyprzęgać konie, gdy nagle usłyszał głos Matasa od odryny:
— Janie, czy słyszysz, Janie! zabronuj doły do obiadu. Po obiedzie trzeba będzie do młyna jechać.
Klimka jeszcze nie dopuszczał źrebaka do klaczy; zatrzymał teraz konie i przypuścił, zarazem zapytał gospodarza:
— A może zapędzić teraz źrebaka do stajni? Już sobie podjadł. Prędzej będę mógł bronować, inaczej wystarczy do podwieczerza.
Matas pomyślał chwilkę i, licho wie przez jakiego czarta kuszony, odrzekł:
— O! pobędzie i w polu... — zawrócił i poszedł.
Jan odpędził źrebaka od klaczy i począł bronować. Syte, wesołe, życiem tryskające stworzenie skakało i biegało po polu, jak gdyby chciało wyskoczyć z własnej skóry. To puści się całym pędem przez pole i zatonie w obłokach wzbitego kurzu, to lotem strzały przymknie ku samej bronie i zaryje się w miękką, rozbronowaną ziemię. Swawolił, młodocianym szałem porwany...
Klimka bacznie uważał na jego swawolenie. Oczy mu świeciły, twarz oblewała się radosnym rumieńcem, gdy źrebak, ogon do góry zadarłszy, niósł się polem. Radował się, jak dziecko, gdy mu udawało się rozkrzyżowanemi rękoma przepędzić go od brony.
Naraz, gdy spuszczał bronę w dół i gdy trzeba było uważać na ostatnią bronę, żeby nie naskoczyła na pierwszą i żeby koni nie skaleczyć, przycwałował źrebak do samej brony, wystawionemi naprzód nogami zaorał się nad skrajem dołu i zwalił się prosto na bronę, bo nogi nie miały twardego oparcia, a ześlizgła nadół ziemia nie powstrzymała jego rozpędu.
Usłyszał Klimka rozpaczliwe rżenie i w okamgnieniu powstrzymał konie, lecz już było zapóźno. Źrebak zwalił się z brony, skoczył na nogi i skarżył się boleśnie. Podbiegł Klimka i ujrzał cały bok zdarty, skóra szmatami wisiała, z zabłoconych ran sączyła się miejscami krew. Źrebak trząsł się cały i jeszcze rzewniej rżał. Wkrótce odezwała się klacz.
Usłyszał to krzątający się na podwórzu Matas i wybiegł za róg odryny zobaczyć, co się stało. Tymczasem Klimka zarzucił pętlę źrebakowi na szyję i wiódł go do domu.
Gdy podszedł do gospodarza, rzekł przekornie:
— Mówiłem: zostaw źrebaka w stajni — nie! zawziął się, jak fluk na słoninę — masz teraz, łataj bok...
Matas aż posiniał ze złości.
— A twoje, parchu, oczy, gdzie były? — wołał, idąc ku niemu.
W Klimkę wszedł przekorny dyabełek i kusił go nie poddać się, stawić się ostro.
— Trzeba było przywiązać za ogon! — wypalił.
— Ty, prosiaku, będziesz jeszcze tu gadał! — zawołał Matas i Klimka nie zdążył obejrzeć się, jak dostał po uchu.
Natychmiast puścił źrebaka, którego ledwo złapał Matas, a sam, zdrętwiały, stał, krwią zalane oczy wparł w gospodarza i rzekł:
— Gdybyś winnego bił, to jeszcze... to możeby ktoś i zniósł to... Lecz teraz... słuchaj, gospodarzu, policzymy się... ja nie pozostanę ci dłużny...
— Poszedł, prosiaku! a nie, to rozciągnę i tą samą pętlą wygarbuję skórę i będziesz miał policzenie się — warczał Matas.
Klimka stał ze spokojną na pozór twarzą i cedził słowo za słowem przez zęby, jak gdyby pragnąc wetknąć je, jak igły, w gospodarza.
— Ja tobie mówiłem, że mnie nie będziesz bił... i nie będziesz... albo...
Nagle zapalił się i nie wytrzymał:
— Co ty cierpisz do mnie?
— Idź do pracy i nie szczekaj! — surowo nakazał Matas.
— Możesz sam kołatać się po tych wądołach, a ja nie będę pracował. — Zawrócił i poszedł, a wiódł go przekorny jego duch na nowe drogi.
Matas wyprzągł konie z brony i całą godzinę zmarnował nad źrebakiem. Czasami wychodził za odrynę spojrzeć na Klimkę, który zszedł z góry, usiadł na wielkim, na brzegu rzeki leżącym kamieniu i pozostał tam.
Naładował gospodarz furę workami ze zbożem, zaprzągł konie, wyszedł za stodoły i zawołał:
— Czy nie pójdziesz tu, leniuchu? Trza jechać do młyna! Czego tam teraz siedzisz?
Klimka milczał. Matas czekał na odpowiedź, a gdy nic nie usłyszał, zawołał ponownie:
— Ruszaj, cielaku, zaraz do domu, a nie, to przyjdę i poproszę...
Nie ścierpiał Klimka i odparł:
— Chodź, chodź, pogadamy! — Wstał i poszedł poza rzeczką na czerniejący w oddali las.
Ta nieoczekiwana i niezasłużona napaść wzburzyła jego duszę. Już przyzwyczajał się po trochu do tego osobliwego porządku, jaki panował w gospodarce Matasa, gdzie wszyscy od małego aż do dorosłego byli łajani i popędzani, gdzie nikt nie wiedział, jak i do czego najpierw się zabrać i gdzie tysiąca ludzi nie wystarczyłoby na wykonanie jednodziennej pracy — tak życie tu rozprzęgło się, rozbiło.
W święta rzadko wychodził z domu, aż Matas zaczął go wypędzać do kościoła, gdy zoczył, że jego jedynaczka sympatyzuje z parobkiem. Lecz Klimka upierał się.
Od tego czasu gospodarz pilniej strzegł córki i co święto zabierał ją z sobą do kościoła.
Klimka pomału odsunął się od wszystkich, żył sam jeden swojem życiem i swymi bólami. Zrzadka, zręcznym manewrem, wdzierała się Magdzia w jego jednostajny byt i mąciła spokój jego myśli. Jednak nie na długo.
W wolnych chwilach doprowadzał siebie do porządku, wchodził na zakreśloną drogę i pchał ciężkie jarzmo najmity w niewiadomą przestrzeń. Jedną tylko myśl pieścił:
— Pójdę... nie pozostanę tutaj... pójdę, gdzie jaśniej, gdzie ludzie w zgodzie żyją...
W chwilach wspomnień żal mu było Magdzi. Nie tyle było żal, ile nie do zniesienia była dlań ta codzienna obłuda. Dziewczę przyzwyczaiło się do niego, może go nawet pokochało, i za to musi cierpieć... To znów uspokajał się i machał ręką na wszystko.
Szedł poza rzeczką, a myśli natrętnemi falami wirowały w największym nieporządku. Wspomnienia bezlitosnego życia budziły się jedne po drugich i tak mieszały się, tak splatały, aż natrętna ich mnogość zaćmiła i tak już niezbyt wyraźną jaźń.
Skręcił na lewo i poszedł do lasu. Zda się, spodziewał się poskromić w niepojętej ciszy leśnej niespokojne myśli, skrzywdzoną duszę pokrzepić i może wymyślić jakie lekarstwo na tę biedę.
Zwalił się na miękką pościel mchu i puścił wodze rozprzężonych myśli. Sam nic nie myślał, tylko zbudzone wnętrze walczyło samo z sobą, szperało w księdze krzywd, jakby wkrótce ktoś miał zażądać sprawozdania z cudzych niedorzeczności i życiowych nonsensów.
A z odmętów powstawały krzywda za krzywdą i uściełały pstrymi kamykami życiową ścieżkę młodych dni. Plamiły te krzywdy nudne życie pastuszka i zdawało się, że kat udręczeń zawarł sojusz z życiem, aby go wciąż krzywdzić, trapić...
Pastuszka krzywdzili za kręcenie fujarek z wierzby, za zbieranie grochu, za pieczenie kartofli, za zerwanie jabłek lub wiśni... Kto chciał — zwymyślał; kto miał ochotę — pięścią zdzielił...
I nie poczuł Klimka, jak łza za łzą spływała po policzkach i zraszała ziemię, zda się zmywała życiowe nonsensy, pokutowała za cudze grzechy... Tylko na sercu jakoś lżej się zrobiło, tylko pierś jakoś lżej oddychała i uspokoiły się wściekłe myśli...
Potem, niewiadomo jakiem uczuciem zbudzona, myśl przemówiła sama do siebie:
— Jeśli będą krzywdzili — zemszczę się... będą milczeli — ścierpię...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Kazys Puida i tłumacza: Kazys Puida.