Czerwony kogut (Puida, 1913)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony kogut |
Pochodzenie | Czerwony kogut |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków; New York |
Tłumacz | Kazys Puida |
Tytuł orygin. | Raudonas gaidys |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
— Stój, psia jucho!... jak cię gwizdnę po mordzie, odechce ci się żartów! — surowym, lecz niezbyt groźnym głosem zawołał Klimka na młodą klacz, którą wepchnął w hołoble.
Kasztanka bawiła się z nim, jak zwykle na paszy, i chwytała wargami to za rękaw, to za czapkę, nie pozwalając okiełznać się.
— Sprawiaj się, drągu, prędzej! — wołał gospodarz, Matas, stając we drzwiach i cmokcząc fajkę. — Przez ciebie jeszcze do kościoła spóźnimy się...
Klimka coś odmruknął przez zęby nienawistnie i nie śpieszył się, choć gospodarz z żoną czekali na brykę.
Okiełznał wreszcie klacz, zajechał podedrzwi, zarzucił lejce na płot i, usiadłszy na leżącym na uboczu kamieniu, kręcił papierosa.
Wgramoliwszy się do bryki, Matas nakazał szorstkim głosem parobkowi:
— Napój gniadego, pamiętaj...
Klimka zerknął na niego rozgorączkowanemi oczyma i odparł:
— Mogłeś nie frasować się...
Siedział sam jeden w pustem podwórku, palił papierosa i rozglądał się leniwem wejrzeniem naokół.
U odryny leżała kupa tegorocznego siana, którego nie zdążyli w sobotę uprzątnąć. Klimka wybrał sobie miejsce, wyciągnął się i wkrótce zasnął.
Ledwo pół godziny upłynęło, poczuł naraz, że go ktoś budzi. Otworzył omdlałe powieki i zaraz je przymrużył, bo promienie wzeszłego słońca świeciły mu prosto w oczy.
— Janeczku!... Janeczku!... — budził go kobiecy głos.
Klimka usiadł, przeciągnął się i niezbyt delikatnie zapytał:
— Jakiego licha?...
Magdzia, jedynaczka gospodarska, zmieszała się. Naumyślnie powiedziała rodzicom, że wybiera się do innego kościoła, żeby jej tylko z sobą nie zabrali, żeby tylko pozostać w domu bez wiedzy rodziców.
— Ja myślałam...
— Dlaczego nie poszłaś do kościoła? — zapytał Klimka.
— Wyszłam — jak gdyby usprawiedliwiała się, jak gdyby skarżyła się Magdzia — lecz zawróciłam... chciałam z tobą pobyć — przyznała się nareszcie.
To jej przyznanie się złagodziło trochę nastrój Klimki i odezwał się już delikatniejszym głosem:
— A jak starzy dowiedzą się?
— To co! pogderzą i tyle.
— Oj nie! Dostaniesz łupki... Ze starym dziś znowu sparliśmy się... Chciał bić, tylko że gospodyni go powstrzymała...
— I czego wy wiecznie kłócicie się?
Klimka milczał. Oczy szybko biegały, jak gdyby czegoś szukając. Nagle zwrócił się do Magdzi i rzekł:
— Powiedz ty swemu staremu, żeby on mnie nie ruszał, a to źle będzie...
— Jakżeż to ja jemu powiem?
— Poprostu powiedz: — Klimka prosi, żeby go nie ruszać, bo może być źle.
— Nie będę mu nic mówiła. On i tak ciągle mnie śledzi, żebym tylko gdzie z tobą nie spotkała się.
— A co, obawia się, żeby jemu kto jedynaczki nie świsnął?
— Nie wiem...
Za ciepło było siedzieć na przypiecku. Magdzia zaprosiła Jana do sadu, a sama pobiegła do świetlicy po zawczasu przygotowany poczęstunek.
Była tu i słodkiej wódki buteleczka, i masło, i kiełbasa, i ser, i ugotowane jaja, i inne przysmaki.
Jan siedział na przeciągu ciepłego letniego wiatru, patrzał na Magdzię, na jej zachody i uśmiechnął się zlekka.
— Poco ty mnie tak bałamucisz? — śmiał się do niej.
Kawowe oczy Magdzi wystrzeliły kilkoma promieniami ku Janowi, karminowe usta uśmiechnęły się same do siebie, twarz oblała się rumieńcem. Coś tam korciło ją wszystko jednym tchem mu wypowiedzieć, wyłożyć, lecz powstrzymała się.
— Kiedy ty dobry dla mnie, to czemu nie mam ciebie ugościć?
— Dobry, dobry, żeby tylko ta dobroć złem się nie skończyła. Ja nie pijak i nie łajdak, ale ze mną krótko: — ty dobrem — i ja dobrem; ty mnie kijem w oczy — ja tobie widłami... Ty mnie dobre słowo — i ja tobie, ale jeżeli chcesz źle ze mną począć, to niedaleko zajedziesz... Jak twój ojciec przyjechał po mnie, ja mu wtedy powiedziałem: — »mnie, gospodarzu, nie będziesz bił, jak innych biłeś«... A poco on wziął mnie do służby? — wracał Klimka do najważniejszej kwestyi. — Ja się nie przymawiałem...
— Co tam! — uspokajała go Magdzia — zakąś lepiej... Zobaczysz, że wszystko dobrze będzie...
— No, tylko dyabli korzyść z tego dobra będą mieli — nie poddawał się Klimka.
— Nie skacz tak do oczu — poradziła mu ona — to i ojciec zamilknie.
Klimka podniósł na nią oczy, popatrzył i pomyślał:
— Nie skacz!... A może mam się twemu ojcu poddać, żeby mną tak orał, jak drugimi orze?... Niedoczekanie! Nikt mi panem nie był i nie będzie... Nie podobam się — dziś mogę odejść, nie proszę, aby mnie trzymali, nie przymawiam się... Nie chce w zgodzie żyć — nie trzeba, a ja nie pozwolę siebie bić... Niech on wie — Klimki on palcem nie ruszy, a jeżeli jak — niech go ręka Boska broni!...
— Cóż ty jemu zrobisz? — uderzając w chłopską ambicyę, zapytała Magdzia. Jej zdaniem, ludzie nie na dwa stany dzielili się: na panów i chłopów, lecz na niezliczoną stanów mnogość. O innych stanach nigdy nie myślała, i to jej nie obchodziło, czasem tylko w kościele zapatrywała się na pańskie ubiory. Samo życie wciąż, codzień mówiło jej, że istnieje podział niższego stanu: na gospodarzy i najmitów — białej i czarnej kości chłopów.
Zrządzeniem losu była ona z rodu »białych«, Klimka zaś — z rodu »czarnych«. Samo życie jednak nie tworzyło tego rozróżnienia, tylko długoletnia rolnika-właściciela tradycya, zawarta w swej skorupie, materyalnie lepiej ubezpieczona i cudzą pracą swój dostatek zdobywająca, oderwała się od niemajętnych i stworzyła swojską, chłopską arystokracyę, która z biegiem czasu zaraziła się szlacheckimi przesądami. Nikt tej tradycyi nie szczepił, nikt jej podtrzymywaniem nie zajmował się: ona sama z siebie dobywała swą żywotność i wytrwałość i instynktownie oddziaływała na życie. Najważniejszem źródłem jej wytrwałości był materyalny dostatek, cudzemi rękoma zdobyty.
I we krwi i w pojęciach Magdzi pulsowała owa chłopska tradycya, tylko objawiała się ona w wyjątkowych zdarzeniach życiowych. W stosunku z Klimką dziewczyna niebacznie zdradziła się i zauważyła, jak Klimka na nią patrzał i zdumiewał się. Aby zatrzeć wrażenie, przemówiła:
— Pobijecie się!... ojciec mocniejszy, pobije ciebie. — Przywołując na pomoc siłę kobiecą, skarżyła się: — A Magdzia będzie miała zmartwienie...
Klimka milczał, jakby rozważając jej wywody.
— Lepiej i korzystniej będzie ustąpić, niż zadzierać — przekonywała go.
Klimka pokiwał głową, ale milczał.
— Przecież nam obojgu lepiej być blizko siebie — szeptała Magdzia, umizgając się do niego.
Klimka uśmiechnął się i rzekł:
— Wszak z tego nic nie będzie?
— Z czego? — pytała Magdzia, nie rozumiejąc.
— A z naszego stosunku.
Oczy dziewczyny przesłoniły się nawpół rzęsami, nawpół przejrzystemi łzami. Zerwała długi kaczan szczawiu i gniotła go rękoma, szukając równowagi.
— Ja już dawno chciałem tobie powiedzieć — ciągnął Klimka — że z tego nic nie będzie. Ojciec całymi dniami wrzeszczy na mnie, jak na psa, gania bez przerwy, jak zapędzoną klacz... Żeby tylko co, toby się zaraz porwał do bicia, lecz obawia się, wie, że się nie poddam. — Po chwili dodał: — Ty jedynaczka, stumorgowa dziewczyna, a ja — parobeczek, goły, ni domu, ni rodziny... Ponieważ ty mnie podobasz się i dobra dla mnie jesteś, to muszę ci otwarcie powiedzieć: porzuć ty te głupstwa i nie unikaj tej młodzieży, z której grona ojciec tobie męża wybiera... Ze mną i tak dobrego nic nie zaznasz, a biedy i kłopotów i bez tego dosyć... — Wstał, pocałował szlochającą Magdzię w policzek i poszedł ku stajni mocnymi, powolnymi krokami.