Czterdziestu pięciu/Tom V/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niebezpieczeństwo, które Remy lekceważył, było rzeczywistem, albowiem nocny podróżny, wyjechawszy z miasteczka i przebywszy ćwierć mili, skoro nie ujrzał nikogo na drodze, domyślił się, że ci, za któremi jechał, zostali w oberży.
Nie chciał powracać, aby pogoni nie czynić zbyt wyraźną, ale położył się na polu zasianem koniczyną, umieściwszy konia w rowie służącym za granicę pola.
Wynikło ztąd, że wszystko mógł widzieć, nie będąc od nikogo widzianym.
Młodzieniec, którego poznano, którego Remy wiedział nazwisko, a kobieta domyślała się, nazywał się Henryk du Bouchage, którego fatalizm raz jeszcze rzucił wobec kobiety, którą zaprzysiągł unikać.
Po rozmowie z Remym na progu tajemniczego domu, to jest po utracie wszelkich nadziei, Henryk powrócił do pałacu Joyeuse, postanowiwszy, jak mówił, pozbyć się życia, które tak skąpo zaświeciło dla niego, jak szlachcic i dobry syn; albowiem pragnął imię ojca czystem zachować: chciał zginąć na polu bitwy.
Walczono we Flandryi, a że książę Joyeuse brat jego, dowodził armią, wybrał więc ten środek pozbycia się życia. Nie wahał się wcale, wyjechał z pałacu o świcie, to jest: we dwadzieścia cztery godzin po wyjeździe Remyego i jego towarzyszki.
Listy nadeszłe z Flandryi doniosły o stanowczej na Antwerpię wyprawie. Henryk więc sądził, że na czas przybędzie. Cieszył się myślą, że umrze przynajmniej z bronią w ręku, na rękach brata i pod francuzkim sztandarem; że jego śmierć ogromnego narobi hałasu i że ten hałas przebije się do damy, mieszkającej w tajemniczym domku.
Szlachetne niedorzeczności!... smutne ale pełne sławy marzenia!... Henryk sycił się całe cztery dni boleścią, albo raczej nadzieją jej kresu.
W chwili, kiedy zajęty był myślą o śmierci, ujrzał wysoką wieżę Valenciennes a ósma godzina wybiła w mieście; spostrzegł, że zamykają bramy, kolnął więc konia ostrogą i wpadając na most zwodzony, obalił człowieka.
Henryk nie należał do liczby owych zuchwalców, którzy depczą nogami wszystko, co od nich niższe. Przejeżdżając, przepraszał tego człowieka, który na dźwięk jego głosu obejrzał się.
Uniesiony przez konia, którego nadaremnie wstrzymywał, zadrżał jakby zobaczył tego, którego nie spodziewał się widzieć.
— Jakimże głupi!... — pomyślał — Remy w Valenciennes! Remy, którego cztery dni temu, zostawiłem przy ulicy Bussy, Remy bez swojej pani, bo mu tylko towarzyszy jakiś młodzieniec!.. Na honor, boleść odbiera mi przytomność i wzrok zaćmiewa, wszędzie widzę tylko przedmiot myśli mojej.
Jadąc dalej, przybył do miasta nie mając nadziei spotkania.
Zatrzymał się w pierwszym zajeździć, jaki napotkał, oddał konia służącemu i usiadł przed bramą na ławie, gdy tymczasem sporządzano mu wieczerzę.
Kiedy tak siedział zamyślony, ujrzał dwóch podróżnych, jadących koło siebie i zauważył, że jeden z nich podobny do Remyego, często się za nim oglądał. Drugiemu skrzydła szerokiego kapelusza twarz zasłaniały.
Remy mijając zajazd, ujrzał Henryka na ławie, obejrzał się i poznał go.
— Tym razem — mówił Henryk do siebie — nie mylę się. Krew mam zimną, oczy jasne i myśli świeże, mogę sobą władać, prócz tego, to samo zjawisko powtarza się i sądzę, że towarzysz Remyego jest służącym z domu na przedmieściu.
— Nie — mówił dalej — nie mogę być w takiej niepewności i natychmiast muszę się przekonać.
Powstał i udał się szeroką ulicą za podróżnemi; lecz czy zajechali do jakiego domu, czy inną udali się drogą, nie znalazł ich...
Pobiegł do bramy miasta; lecz była zamkniętą.
Podróżni wyjechać więc nie mogli.
Chodził po wszystkich zajazdach, wypytywał się, szukał i dowiedział, że dwaj podróżni skierowali się do lichego zajazdu przy ulicy Beffroi.
Gospodarz właśnie dom zamykał, gdy Bouchage przybył.
A gdy zachęcony powierzchownością młodego podróżnego, ofiarowywał mu swoje usługi, Henryk zatapiał wzrok w pierwszy pokój, gdzie ujrzał na schodach Remyego, prowadzonego przez służącą ze świecą.
Nie mógł widzieć jego towarzysza który zapewne szedł pierwszy i już zniknął.
Na schodach, Remy zatrzymał się.
Tym razem, poznając go dokładnie, hrabia wydał okrzyk, a na dźwięk jego głosu, Remy się odwrócił.
Po bliźnie na twarzy i po niespokojności w niej wyrytej, Henryk upewnił się w swojem przekonaniu i za nadto wzruszony, przed oddaleniem, zapytał tylko z wyraźnem ściśnieniem serca, dlaczego Remy opuścił swoję panią i dlaczego znajduje się na tej samej co on drodze.
Myśli jego toczyły się z przepaści w przepaść.
Nazajutrz, w godzinie otwierania bram miasta, kiedy sądził, że spotka się twarz w twarz z dwoma podróżnymi, zdziwiony dowiedział się, że w nocy, obadwaj nieznajomi otrzymali pozwolenie wyjazdu, i że pomimo zwyczaju, bramę im otworzono.
Tym sposobem, ponieważ wyjechali o pierwszej po północy, wyprzedzili go o sześć godzin drogi.
Trzeba więc było stracony czas odzyskać; puścił więc konia galopem i dogonił naszych podróżnych w Mons.
Ujrzał znowu Remyego, ale tym razom potrzeba było być czarownikiem, aby poznać Henryka, przywdział bowiem kaszkiet żołnierski i konia kupił innego.
Oko przezornego sługi odgadło ten podstęp i towarzysz Remyego, ostrzeżony po cichu, tak twarz odwrócił, że Henryk widzieć jej nie mógł.
Jednak młodzieniec nie zniechęcał się, wypytywał w pierwszym zajeździć, gdzie stanęli podróżni, a że natarczywie brał się do rzeczy, powiedziano mu, że towarzysz Remyego był pięknym młodym mężczyzną, lecz bardzo smutnym, wstrzemięźliwym i milczącym.
— Czy to nie kobieta?... — zapytał.
— Być może — odpowiedział gospodarz — dzisiaj wiele kobiet przebiera się jadać z kochankami do Flandryi, że zaś nasz stan nic nam widzieć nie pozwala, nic zatem nie widziemy.
To wyjaśnienie ścisnęło serce Henrykowi.
Być może, że Remy towarzyszy swojej pani, przebranej za mężczyznę.
Z tego wszystkiego, Henryk czegoś okropnego się domyślał.
Zapewne, jak mówił gospodarz, ideał jego za kochankiem jedzie do Flandryi.
Remy więc kłamał mówiąc o jej wiecznych smutkach; ta bajka o miłości nieszczęśliwej, która na wieki ubrała w żałobę jego panią, zdawała mu się zręcznym wymysłem na oddalenie natrętnika.
A więc, kiedy tak, mówił do siebie Henryk więcej udręczony tą nadzieją niż rozpaczą; tem lepiej, przyjdzie czas, że będę mógł zbliżyć się do tej kobiety i wyrzucie wybiegi, które ją poniżyły w moich oczach, ją, którą tak wysoko stawiałem; kiedy tak, ja który ją marzyłem niebiańską istotą, widząc w jasnej powłoce duszę zwyczajną, spadnę ze szczytu mojej miłości i wysokości marzeń moich.
Młodzieniec darł włosy i piersi rozdzierał na tę myśl, że kiedykolwiek utraci miłość i złudzenia, które go zabijały. Lepiej mieć serce wdowie niż puste.
Tak myślał marząc o przyczynie, dla której udają się do Flandryi to dwie osoby nierozdzielne, gdy ujrzał ich znowu, wjeżdżających do Brukselli.
Wiemy jak znowu jechał za niemi.
W Brukselli, Henryk stanowczo się dowiedział o planach wyprawy, projektowanej przez księcia Andegaweńskiego.
Flamandczycy zanadto byli nieprzychylni księciu Andegaweńskiemu, aby dobrze przyjęli znakomitego Francuza; byli zanadto dumni powodzeniem, jakie ich sprawa otrzymała, albowiem to samo należy nazwać powodzeniem, że Antwerpia zamknęła bramy przed księciem, którego na tron przyzwano; byli zanadto dumni, aby niechcieli upokorzyć francuza, mówiącego najczystszym akcentem paryzkim, który w każdej epoce śmiesznym się ludowi belgijskiemu wydawał.
Henryk pojmował więc odraza trudne zadanie wyprawy, w której brat jego tak znaczny miał udział; postanowił więc przyspieszyć przyjazd do Antwerpii.
Było więc dla niego nieodgadnionem, po co Remy i jego towarzyszka, tą sama co on udają się drogą, a do tego nie chcą być poznanemi.
To dowód, że do jednego dążą celu.
Wyjechawszy z miasteczka, Henryk ukryty w koniczynie, gdzieśmy go zostawili, był pewnym, tym razem przynajmniej, że ujrzy twarz towarzysza Remyego.
Widział w tem koniec wszelkich niepewności. I wtedy jakeśmy powiedzieli, rozdzierał piersi, lękając się utracić złudzeń, dla których żyć pragnął i dla których chciał umrzeć.
Kiedy dwaj podróżni przejeżdżali koło młodzieńca, niespodziewając się, aby kto był w koniczynie ukryty, kobieta gładziła włosy, nie mając czasu uczynić tego w zajeździe.
Henryk ją ujrzał i poznał; o mało biedak nie stoczył się w rów, gdzie pasł się koń jego.
Podróżni przejechali.
O! wtedy, gniew opanował Henryka, tak dobrego i cierpliwego, gniewał się, że mieszkańców domku tajemniczego sądził uczciwemi.
Lecz po protestacyach Remyego, po udanych smutkach kobiety, ta podróż albo raczej zniknięcie, było pewnym rodzajem zdrady dla człowieka, który tak uporczywie, ale zarazem z takiem uszanowaniem oblegał bramę jej domu.
Gdy cios, który ugodził w serce Henryka zobojętniał nieco, młodzieniec odgarnął piękne jasne włosy, otarł pot z czoła i wsiadł na konia, postanowiwszy żadnych niezachowywać względów, wyjąwszy nakazywanych przez resztę uszanowania i dalej jechać za uciekającymi.
Zrzucił płaszcz a kaptur spuścił i udał się za podróżnemi myśląc, że droga wolna dla wszystkich.
Postanowił nie mówić ani do Remyego, ani do jego towarzyszki, tylko dać im się poznać obojgu.
— Tak, tak — mówił do siebie — jeżeli mają cokolwiek serca, obecność moja chociaż przypadkowa, będzie dla nich ciężkim wyrzutem.
Zaledwie pięćset kroków ujechał, gdy Remy go spostrzegł i zmięszał się.
Kobieta spostrzegła to i odwróciła się.
— A!... — rzekła — czy to nie ten młodzieniec?
Remy chciał ją uspokoić jeszcze.
— Nie sądzę, pani — odpowiedział — jest to zapewne jakiś młody żołnierz, udający się do Amsterdamu i na teatrze wojny szukający przygód.
— Mniejsza o to, ale ja jestem niespokojną.
— Uspokój się pani, gdyby ten człowiek był hrabią du Bouchage, zbliżyłby się do nas; wszak pani wiesz jak jest uprzejmy.
— Wiem, pełen uszanowania i gdyby nie to, byłabym ci dawno powiedziała: „Oddal go, Remy” i nietroszczyła o więcej.
— A więc, jeżeli pełen uszanowania i jeżeli to on, nie ma się czego obawiać tak samo na drodze z Brukselli do Antwerpii, jak w Paryżu, przy ulicy Bussy.
— Mniejsza o to — odrzekła kobieta — jeszcze w tył spoglądając, otóż jesteśmy w Malines — zmieńmy konie i spieszmy do Antwerpii.
— Przeciwnie, pani; niejedźmy do Malines, a ponieważ konie nasze nie bardzo zmęczone, udajmy się do miasteczka, które widać na lewo, a które sądzę, że się Willebroeck nazywa; tym sposobem unikniemy miasta, zajazdu, ciekawych i wszelkich pytań; w dodatku unikniemy nieprzyjemności zmiany koni i sukien, jeżeliby zmienić je było potrzeba.
— Kiedy tak, Remy, jedźmy do miasteczka.
Wzięli się na lewo, zaledwie dojrzaną ścieżką, która jednak widocznie do Willebroeck prowadziła.
Henryk w tem samem miejscu co oni zjechał z drogi i udał się tą samą ścieżką, zachowując milczenie.
Niepokój Remyego objawiał się w ukośnych spojrzeniach, w niepewnej postawie, a nadewszystko w ruchu, który stał mu się zwyczajem, oglądania po za siebie.
Te rozmaite symptomaty nie uszły uwagi jego towarzyszki.
Przybyli do Willebroeck.
Z dwustu domów, z których się składało miasteczko, żaden nie był zamieszkany; kilka psów i kotów zgłodniałych biegało po tej samotni, jedne wyjąć, drugie miaucząc i uciekając pod drzwi domów, gdzie się bezpiecznemi sądziły.
Remy pukał do dwudziestu miejsc.
Henryk ze swojej strony, zdający się być cieniem dwojga podróżnych, zatrzymał się przy pierwszym domu, zapukał i nie znajdując nikogo? domyślił się, że wojna tego wyludnienia przyczyną; zaczekał więc, aby się przekonać co poczną ci, za któremi jechał.
Właśnie Remy w opuszczonym zajeździe znalazł nieco owsa i tym postanowił konie nakarmić.
— Pani — rzekł wtedy — nie jesteśmy w kraju spokojnym, ani w położeniu zwyczajnem; nie należy nam więc narażać się jak dzieciom.
Możemy wpaść w ręce Francuzów, albo Flamandczyków nie mówiąc o Hiszpanach; albowiem w dziwnem położeniu, w jakiem się Flandrya znajduje, awanturników niezbywa. Gdybyś pani była mężczyzną, innym językiem mówiłbym do ciebie, ale jesteś kobietą młodą i piękną, narażasz więc na niebezpieczeństwo życie i honor.
— O! życie, życie! ono dla mnie jest niczem.
— Przeciwnie pani; życie jest wielką rzeczą, kiedy ma cele, do których dąży.
— Więc powiedz co czynić, Remy, ty myśl i działaj za mnie, bo wiesz, że moje myśli nie są na tej ziemi.
— Kiedy tak, pani, pozostańmy tutaj, widzę wiele domów, które mogą za schronienie służyć; mam broń i możemy albo się ukrywać, lub bronić, stosownie do potrzeby.
— Nie, Remy, muszę iść dalej, nic mnie nie zatrzyma — odpowiedziała, wstrząsając głową — lękałabym się tylko o ciebie, gdybym się lękać umiała.
— A więc, jedźmy.
I popędził konia, nie mówiąc więcej.
Nieznajoma jechała za nim, zaś Henryk du Bouchage, który się razem z niemi zatrzymał, razem też wyruszył.