Czterdziestu pięciu/Tom V/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W czasie, gdy klęska wojny, a przepowiednia większej jeszcze spełniała się, dwóch podróżnych na wybornych koniach, w nocy wyjeżdżało bramą z Brukselli, udając się w kierunku Malines...
Jechali obok siebie, płaszcze mieli w tyle zwinięte, bez broni na wierzchu, tylko szerokie noże flamandzkie, błyszczące, wisiały im u pasa.
Podróżni jechali w milczeniu, każdy zajęty swą myślą, a może obydwa jedną i tą samą.
Postawą zdradzali handlarzy pikardzkich, którzy w owym czasie ułatwiali handel francuzki z Flandryą.
Był to rodzaj komisantów podróżnych, na podobieństwo wielkiej dzisiejszej propagandy handlowej.
Ktoby ich widział spokojnie jadących drogą oświetloną księżycem, wziąłby ich za poczciwych ludzi, szukających noclegu dobrego po dniu wesołym.
Jednak dosyć było posłyszeć kilka wyrazów z rozmowy, aby zmienić zdanie.
Pierwszy wyraz wymówiony po wyjeździ© z Brukselli, był bardzo dziwny.
— Pani — rzekł grubszy do wysmukłego towarzysza — miałaś słuszność, wyjeżdżając dzisiejszej nocy, zyskujemy siedem mil i przybędziemy do Malines w chwili, kiedy według wszelkiego podobieństwa do prawdy, rezultat bitwy pod Antwerpią będzie wiadomy. Po dwóch dniach drogi i odpoczynku, albowiem pani go potrzebujesz, przybędziemy do Antwerpii i to zapewne w tej godzinie, gdy książę po wytrzeźwieniu z radości, raczy spojrzeć na ziemię, zstąpiwszy z siódmego nieba.
Towarzysz, którego nazywano „panią” i który się o to zupełnie nie gniewał, pomimo męzkich sukien, odpowiedział głosem spokojnym, poważnym i łagodnym zarazem.
— Mój przyjacielu, wierzaj mi, Bóg sprzykrzy sobie wspierać tego niegodziwego księcia, i strasznie go ukarze; pośpieszmy więc z wykonaniem zamiarów, bo nie należę do ludzi wierzących w przeznaczenie i sądzę, że ludzie są panami swojej woli i czynów. Gdybyśmy nic nie robili, a Bogu pozwolili działać, nie byłoby tak ciężko żyć, jak obecnie...
Powiew północno-zachodni zimny i gwiżdżący, dał się uczuwać.
— Pani drżysz — rzekł starszy podróżny — weź zatem płaszcz.
— Dziękuję ci, Remy; wiesz, że nie czuje już ani boleści ciała, ani udręczeń ducha.
Remy wzniósł oczy w niebo i milczał.
Niekiedy wstrzymywał konia, wspinał się na strzemionach i oglądał po za siebie; tymczasem wyprzedzała go towarzyszka, jak posąg milcząca.
Po jednym z podobnych przystanków, kiedy się z nią połączył, rzekła:
— Czy nikogo nie ma za nami?
— Nikogo, pani.
— A tego jeźdzca, który nas dogonił w Valenciennes, i który dowiadywał się o nas?
— Już go nie widzę.
— Sądzę, żem go znowu widziała przed wjazdem do Mons.
— A ja widziałem go przed wjazdem do Brukselli.
— Do Brukselli, mówisz?
— Tak; ale zatrzymał się tam.
— Remy — rzekła dama, zbliżając się do swego towarzysza, jakby się lękała, ażeby jej kto na pustej nie podsłuchał drodze.
— Remy, czy on niezdawał ci się podobnym...
— Do kogo, pani?
— Przynajmniej z postawy, bo nie widziałam twarzy tego nieszczęśliwego człowieka.
— O!... nie, nie, pani — odpowiedział Remy — bynajmniej; prócz tego, zkądby mógł wiedzieć, że opuściliśmy Paryż i udajemy się w 1ę drogę?
— A zkąd mógł wiedzieć gdzie jesteśmygdyśmy zmienili mieszkanie w Paryżu?..
— Nie, pani — odparł Remy — nie ścigał nas, ani nie kazał ścigać, — i jak pani dawniej mówiłem, widać zrobił rozpaczliwe postanowienie, ale względem siebie samego.
— Niestety!... Remy — każdy ma na tym świecić cierpienia swoje.
Remy odpowiedział westchnieniem na westchnienie swojej pani, i jechali dalej w milczeniu, tylko tentent ciszę zakłócał.
Tak dwie godziny minęło.
W chwili, kiedy nasi podróżni mieli wjeżdżać do Vilvorde, Remy szybko się odwrócił.
Usłyszał bowiem tentent galopującego konia po drodze. Przystanął i słuchał, ale nic nie widział.
Daremnie silił się oczyma przebić ciemności nocy, lecz ponieważ żaden szelest nie przerywał ciszy uroczystej, wraz z towarzyszką wjechał do miasteczka.
— Pani — rzekł — wkrótce dzień zajaśnieje; konie są zmęczone, ty sama potrzebujesz spoczynku, radzę zatrzymać się...
— Remy — odrzekła — daremnie przede mną twoję niespokojność ukrywasz. Remy, ty jesteś pomięszany.
— Tak, boję się o zdrowie pani; wierzaj mi, kobieta nie może znosić trudów, które dla mnie samego....
— Czyń jak chcesz, Remy — odpowiedziała.
— A więc, wjedźmy na tę uliczkę, na rogu której spostrzegam gasnące światełko; po tym znaku poznać można zajazdy. Spiesz pani, proszę.
— A więc coś słyszałeś?
— Tak, tentent konia, prawda; sądziłem, że jestem w błędzie, lecz na wszelki wypadek zatrzymałem się, aby nabyć przekonania.
Kobieta nieodpowiadając nic, ani robiąc uwag, udała się za koniem Remyego, który wjechał w długą i wązką uliczkę.
Remy puścił ją naprzód, zsiadł z konia i zarzuci! na siodło lejce; koń poszedł za koniem jego towarzyszki.
On zaś, schylony za ogromnym kamieniem, czekał.
Kobieta zapukała do drzwi zajazdu, gdzie według zwyczajów gościnności flamandzkiej, czuwała, albo raczej spała służąca barczysta.
Służąca ta zdala słyszała tentent konia po bruku i obudzona, bez gniewu, otworzyła drzwi dla przyjęcia podróżnego, czyli raczej podróżnej.
Następnie, otworzyła szerokie drzwi do stajni, w które wbiegły rumaki.
Czekam na mojego towarzysza — rzekła kobieta — pozwól mi spocząć przy ogniu, bo nie myślę kłaść się spać bez niego.
Służąca podesłała koniom, zamknęła stajnię i powróciła do kuchni; tam przystawiła kociołek do ognia, palcami objaśniła świecę i zasnęła.
Tymczasem, Remy, zostawszy na czatach, uważał na podróżnego, o którym wspominał, że go słyszał galopującym.
Widział go jak wjeżdżał w miasto i jechał powoli bacznie nadsłuchując; przybywszy do uliczki, jeździec ujrzał latarnię i zdawał się wahać, czy ma spocząć lub dalej jechać.
Zatrzymał się o dwa kroki od Remyego, który na ramieniu czuł ciepły oddech konia.
Poniósł rękę do noża.
— To on — rzekł do siebie — on jeszcze nas ściga. I czegóż chce?
Podróżny złożył ręce na piersi, koń zaś jego ciężko oddychał wyciągając szyję.
Nie rzekł ani słowa, ale z ognistego spojrzenia, skierowanego to naprzód, to w tył, to znów u w uliczkę, łatwo było odgadnąć, że się namyśla, czy ma powracać, jechać dalej, lub stanąć w zajeździe.
— Widać pojechali dalej — rzekł — i my zatem jedzmy.
I puszczając lejce koniowi, pojechał.
— Jutro — rzekł do siebie Remy — trakt zmienimy.
I połączył się ze swoją towarzyszką, która go niecierpliwie czekała.
— A co — zapytała cicho — czy jedzie za nami?
— Bynajmniej, ja byłem w błędzie; możesz pani spać spokojnie.
— Wiesz, mój Remy, że sypiać nie mogę.
— To może pani posilisz się, bo od wczoraj nic nie jadłaś.
— Dobrze, mój Remy.
Obudzono biedną służącę, która wstała powtórnie w tak dobrym jak dawniej humorze i dowiedziawszy się o co rzecz chodzi, wydobyła z bufetu szynkę, zająca i konfitury; następnie, przyniosła butelkę pieniącego piwa.
Remy usiadł ze swoją panią do stołu.
Pani nalała pół szklanki piwa i umaczała w niem usta; następnie ułamała kawałeczek chleba i zjadła kilka okruszyn; w końcu, przechyliła się na krześle i odsunęła chleb i piwo.
— Jakto, pani już nie jesz?... — zapytała służąca.
— Skończyłam i dziękuję.
Służąca poczęła patrzeć na Remyego, który wziął chleb pokruszony przez panią, jadł go powoli i piwem popijał.
— A mięsa czy pan nie je? — zapytała.
— Nie, moje dziecię, dziękuję.
— Może niedobre?
— I owszem, wyborne, ale nie jestem głodny.
Służąca złożyła, ręce dziwiąc się tej nadzwyczajnej wstrzemięźliwości, albowiem nie tak widziała jedzących swoich współziomków.
Remy widząc zadziwienie służącej, rzucił sztukę srebrnej monety na stół.
Wiele panu dać reszty? — zapytała — możesz pan schować ten pieniądz, bo tylko sześć szelągów od dwóch osób.
— Schowaj ten pieniądz, moja kochanko, — odezwała się podróżna — mój brat i ja mało jemy, ale dla tego nie chcemy zmniejszać twego zarobku.
Służąca zarumieniła się z radości, ale jednocześnie łzy litości potoczyły się z oczów, tak te wyrazy były wymówione boleśnie.
— Powiedz mi, moje życie — zapytał Remy — czy jest ztąd jaka boczna droga do Malines?
— Jest panie, ale bardzo zła; tymczasem wielka droga wyborna.
— O!. wiem o tem; lecz ja chciałbym inną pojechać.
— Ale panie, ponieważ jedziesz z kobietą uprzedzam cię, że bardzo zła, a obecnie jeszcze gorsza.
— A to dla czego, moja kochanko?
— Ponieważ tej nocy, dużo osób udaje się do Brukselli!
— Do Brukselli?
— Nie inaczej; wyjeżdżają na jakiś czas.
— A to dlaczego?
— Nie wiem, ale to ma być z rozkazu.
— Z rozkazu! czyjego?... czy nie księcia Oranii?
— Nie, z rozkazu Jego książęcej mości.
— Co to za Jego książęca mość.
— A!.. pan mnie pytasz za wiele, a ja nic nie wiem; koniec końcem, powiadam panu, że mnóstwo osób wyjeżdża.
— Co to za osoby?..
— Mieszkańcy wsi, wiosek, miasteczek, wałów.
— To szczególniejsza! — rzekł Remy.
— I my sami — rzekła dziewczyna — o świcie wyjedziemy, równie jak wszyscy mieszkańcy miasteczka. Wczoraj, o jedenastej godzinie, kanałami wyprawiono wszystkie bydło pod Bruksellę, otóż dlaczego powiadam państwu, wiele musi być na drodze wozów, koni i ludzi.
— Dla czegóż nie jadą gościńcem?
— Nie wiem, ale taki rozkaz.
Remy i jego towarzyszka spojrzeli po sobie.
— Ale my możemy jechać dalej, bo jedziemy do Malines.
— Ja myślę, że lepiej zrobić jak wszyscy, to jest udać się do Brukselli.
Remy spojrzał na towarzyszkę.
— Nie, nie, natychmiast jedziemy do Malines, — zawołała podróżna pani, podnosząc się. — Otwórz stajnię, moja kochanko.
Remy powstał także, mówiąc półgłosem:
— Niebezpieczeństwo za niebezpieczeństwem, wolę te, które już znam... prócz tego, ten młody człowiek wyprzedził nas... a gdybyśmy go przypadkiem spotkali... zobaczemy.
Ponieważ konie były nierozsiodłane, podał strzemię towarzyszce, sam siadł na konia i przed świtem stanęli nad brzegiem Dyle.