Czterdziestu pięciu/Tom V/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VIII.
FRANCUZI I FLAMANDCZYCY.

W chwili, kiedy cała rada wychodziła z ratusza, a oficerowie stawali na czele swoich oddziałów i wykonywali rozkazy nieznajomego wodza, którego jak gdyby sama Opatrzność Flamandczykom zesłała, przeciągły szmer zdawał się obwiewać miasto, rozległ się i w krzyk przemienił.
W tym samym czasie działa zagrzmiały.
Strzały powitały Francuzów podczas nocnego pochodu, w tym czasie, kiedy oni sami myśleli napaść niespodzianie na miasto uśpione.
Lecz strzały zamiast opóźnić ich pochód, przyspieszyły go.
Jeżeli nie można wziąć miasta podstępem, jak mówiono w owym czasie, można, jak widzieliśmy króla Nawarry w Cahors, na faszynach przebyć fosy i petardami bramy wysadzić.
Działa wałowe grzmiały ustawicznie, ale wśród nocy bezskutecznie prawie; odpowiedziawszy krzykiem na krzyk przeciwników, Francuzi w milczeniu postępowali naprzód ku wałom, z ową nieustraszonością, która jest ich zwyczajem w ataku.
Lecz nagle bramy się otworzyły i ze wszech stron wybiegli ludzie zbrojni, tylko nie z ową gwałtownością, która ożywia Francuzów, lecz z pewnym rodzajem ciężkiego upojenia, które nie wstrzymuje ruchu wojownika, ale czyni z niego niezłomny mur ruchomy.
Flamandczycy postępowali ściśnionemi szeregami, nad nimi zaś grzmiała artylerya, więcej huczna niż straszna.
Wkrótce rozpoczęła się bitwa, miecze i noże się starły, głownie i włócznie zachrzęsły, strzały pistoletowe i z muszkietów oświeciły twarze krwią zczerwienione.
Ale nie słychać ani krzyku, ani jęku. Flamandczycy biją się wściekle, Francuzi szalenie. Flamandczycy gniewni, że bić się muszą, do czego ani ze stanu ani z upodobania nieczują popędu, Francuzi zaciekli, że ich napadnięto, gdy oni mieli napadać.
W czasie, kiedy przyszło do ręcznego spotkania, z taką zaciekłością, której niepodobna opisać, ciężkie strzały dały się słyszeć od strony Sainte-Marie, i światełko wzniosło się nad miastem, jakby zawój z płomienia. To Joyeuse rozpoczął bitwę na morzu i zmusza do ustąpienia flotę broniącą Escaut, aby sam wdarł się do miasta.
Przynajmniej tego się spodziewali Francuzi.
Ale nie tak jest wcale.
Pędzony wiatrem zachodnim to jest najprzyjaźniejszym podobnemu przedsięwzięciu, Joyeuse podniósł kotwicę i z galerą admiralską na czele, pozwolił unosić się fali. Wszystko było gotowe do walki, a marynarze uzbrojeni w topory, czekali; kanonierzy z zapalonemi lontami stali przy działach, mając pod ręką bomby i granaty; nakoniec, wyborowi majtkowie, uzbrojeni w siekiery, czekali tylko żeby wskoczyć na nieprzyjacielskie okręty i poprzecinać łańcuchy i liny, tworzące niejako wał morski.
Postępowano w milczeniu.
Siedm statków francuzkich uszykowanych w kąt, którego wierzchołek formowała galera admiralska, zdawały się olbrzymiemi widmami ślizgającemi się po wodzie.
Młodzieniec, którego stanowisko było na tej ławie, nie mógł pozostać na miejscu.
Przybrany w wspaniałą zbroję, zajął miejsce na galerze pierwszego porucznika i oczami chciał przebić mgłę rzeki i ciemność nocną.
Wkrótce, przez tę podwójną ciemność ukazała mu się tama, ponuro ciągnąca się przez rzekę.
Tą tamą były okręty, a zdawały się opuszczone i puste; w cichości tej i opuszczeniu było coś zatrważającego.
Pomimo tego wciąż postępowano; przybyto nareszcie bardzo blisko tamy, a każda sekunda zbliżała coraz bardziej; przecież żadne „qui vivé!” nie doszło uszu Francuzów.
Majtkowie w tem milczeniu widzieli niedbalstwo, z którego się cieszyli, młody admirał więcej przewidujący, przenikał podstęp i trwożył się.
Nareszcie, przód galery admiralskiej dotknął dwóch statków, formujących środek tamy i pchając je przed sobą, poruszył inne, powiązane łańcuchami tak, że wkrótce statki flamandzkie przybrały zupełnie podobne położenie jak fraucuzkie i te ostatnie sobą otoczyły.
Nagle w chwili, kiedy topornicy otrzymali rozkaz przecięcia zapory, mnóstwo haków rzuconych niewidzialnemi rękami czepiło się statków francuzkich.
Flamandczycy przenikali zamiar Francuzów i uczynili to, co ci zamierzali.
Joyeuse sądził, że nieprzyjaciel zapowiada zaciętą walkę. Przyjął ją.
Rzucone z jego strony haki powiązały żelaznemi węzłami jego statki z nieprzyjacielskiemi.
Widząc ten stan rzeczy, pochwycił topór z rąk pierwszego lepszego majtka i poskoczył na statek, który mu się zdawał najsilniej przyczepiony, wołając: na statki! na statki!
Cała osada szła za nim, oficerowie i majtkowie jednakowe wydając okrzyki; ale nic im nie odpowiadano, nic napadowi nie stawiało oporu.
Widziano tylko trzy łodzie napełnione ludźmi, cicho prześlizgujące się po rzece, jak trzy ptaki opóźnione na morzu.
Łodzie te uciekały silnie robiąc wiosłami, jak czarne duchy zniszczenia.
Napastnicy osłupieli na statkach, zdobywając je bez walki.
Toż samo działo się na całej linii.
Nagle, Joyeuse usłyszał pod stopami stłumiony trzask, zapach siarki rozszedł się w powietrzu.
Błyskawica oświeciła jego umysł; pobiegł do jednych drzwi, które uchylił... wnętrze statku gorzało.
W tej samej chwili, krzyk: na okręty! na okręty! rozległ się na całej linii.
Każdy spieszniej powracał niż przyszedł: Joyeuse jak pierwszy wszedł, tak zeszedł ostatni.
Kiedy dosięgał ścian swojej galery, płomień objął pomost okrętu.
Wtedy jak dwadzieścia wulkanów wybuchnęły płomienie; każdy okręt, każda łódź, każdy statek był kraterem otwartym.
Flota francuzka zdawała się panować nad przepaścią ognistą.
Dano rozkaz przecinać liny, rwać łańcuchy, łamać haki. Majtkowie rzucili się do prący, jak ludzie przekonani, że od pośpiechu ocalenie zależy.
Ale praca była ogromna; może byliby się uwolnili od haków rzuconych przez Flamandczyków, ale trzeba było łamać haki rzucone na statki flamandzkie.
Nagle dwadzieścia wystrzałów dało się słyszeć.
Statki francuzkie zadrżały w posadach i jękły w głębiach.
Były to działa broniące tam, nabite aż po paszcze i opuszczone przez Flamandczyków, strzelały one same w miarę jak je ogień rozpalał, piszcząc wszystko, cokolwiek w ich kierunku było.
Płomienie wznosiły się jak olbrzymie węże, czepiając masztów, ścian, boków i ostremi językami liżąc miedzią obite statki francuzkie.
Joyeuse w pysznej zbroi zdobnej złotem, wydając rozkazy spokojnym głosem, w pośród zniszczenia, podobnym był do owych bajecznych salamander, które z milionów łusek, za każdem poruszeniem iskry sypią.
Wkrótce huk się powtórzył, ale mocniejszy i silniejszy; nie były to już wystrzały z armat, ale belki, które pękały, ale same statki, które waliły się...
Dopóki Joyeuse spodziewał się przerwać śmiertelne więzy łączące go z nieprzyjacielem, dotąd mężnie i uporczywie walczył.
Teraz widział, że nie ma ocalenia i stracił nadzieję; płomień ogarniał statki francuzkie i w miarę jak padał okręt nieprzyjacielski, deszcz ognia, podobny do fajerwerku, obrzucał pomost jego.
Tylko, że ten ogień był ogniem gregoryańskim, pożerającym i nieubłaganym, który syci się tem co inne gasi i trawi swoję ofiarę, aż na dnie wody.
Antwerpskie statki waląc się, wolne zostawiły przejście; lecz francuzkie okręty, zamiast dalej postępować, cofały się całe w płomieniach, unosząc z sobą zgorzeliznę, jako znak serdecznego uścisku żywiołu zgubnego.
Joyeuse pojmował, że dłużej walczyć niepodobna, dał rozkaz łodziom wypłynąć i skierować się na brzeg lewy.
Rozkaz przesłano tubami innym okrętom, te zaś, wśród trzasku nic dosłyszeć nie mogły, instynktownie tylko rozkaz wykonały.
Zabrano cały ekwipaż, aż do ostatniego majtka, za nim Joyeuse opuścił pomost swojej galery.
Jego przytomność i zimna krew udzielała się wszystkim; każdy z marynarzy miał w ręku topór lub siekierę.
Zanim przybyli na brzeg rzeki, galera admiralska zawaliła się, oświecając z jednej strony gmachy miasta, z drugiej ogromny horyzont rzeki, który ciągle się szerząc ginął w morzu.
W tym czasie artylerya wałowa ucichła, nie dlatego ażeby bitwa była mniej zaciętą, ale że Francuzi i Flamandczycy starli się z bliska; nie można więc było strzelać do jednych, nie szkodząc drugim.
Kawalerya kalwińska cudów waleczności dokazywała; siekła przed sobą, tratowała kopytami, lecz ranni Flamandczycy kordelasami płatali brzuchy końskie.
Pomimo tej świetnej szarży kawaleryi, nieład wkradł się w szeregi francuzkie, już tylko trzymali się, ale nie postępowali, tymczasem bramami miasta coraz nowe przybywały posiłki i rzucały się na wojsko księcia Andegaweńskiego.
Nagle pod samemi murami miasta wielki hałas dał się słyszeć i dobitnie odróżnić można było wołania: Andegaweńczycy! Francuzi! Krzyk ten rozległ się po szeregach antwerpskich, tysiąc pięćset ludzi uzbrojonych siekierami i kordelesami pod przywództwem Joyeusa, któremu podano konia, nagle wpadło na Flamandczyków, mszcząc się swojej floty w płomieniach, oraz potopionych i popalonych towarzyszy.
Nie szukali oni stanowiska w bitwie lecz napadli na pierwszy lepszy oddział, poznając go za nieprzyjacielski po mowie i ubraniu.
Nikt lepiej od Joyeusa długim nie władał mieczem; głownia jego jak wiatrak kręciła się w powietrzu.
Każde zaś uderzenie przecinało głowę, albo przeszywało człowieka.
Oddział Flamandczyków, na których Joyeuse napadł, został pożarty jak garstka ziarn w mrowisku. Upojeni pierwszem powodzeniem, marynarze pędzili naprzód. O ile oni odnosili korzyści, o tyle kawalerya kalwińska otoczona murem ludzi, traciła; piechota hrabiego Saint-Aignan walczyła ząb za ząb z Flamandczykami.
Książę widział pożar floty jak dalekie światełko, słyszał strzały działowe i trzaskanie statków, nie myśląc jak tylko o uporczywej bitwie, która naturalnie zwycięztwem Joyeusa zakończyć się powinna. Niepodobna, aby kilka statków flamandzkich walczyć mogło z flotą francuzką.
Z każdą więc chwilą liczył na wsparcie Joyeusa, gdy nagle, doniesiono mu, że flota zniszczona a Joyeuse z marynarzami walczy wśród Flamandczyków.
Odtąd, książę począł być niespokojnym; flota, to odwrót, a tem samem bezpieczeństwo armii.
Książę posłał rozkaz kawaleryi kalwińskiej aby raz jeszcze poszła do szarży, a jeźdzcy i konie, jakkolwiek osłabieni, połączyli się by uderzyć na Antwerpczyków.
Słychać było głos Joyeusa wołający wśród zamieszania „Trzymajcie się, Saint-Aignan, Francya!”\
I jak kosarz na łące ścinający trawę, wywijał mieczem w powietrzu, kładąc przed sobą stosy ludzi. Ulubieniec królewski, delikatny sybaryta okryty zbroją, zdawał się posiadać siłę Herkulesa Nemejskiego.
Piechota słysząc ten głos wznoszący się nad wrzawą, widząc miecz błyszczący wśród nocy odzyskiwała odwagę i równie jak kawalerya, z nowem wysileniem poszła do walki.
Lecz wtedy, człowiek, którego nazywano Jego książęcą mością, wyjechał z miasta na pięknym, karym koniu.
Miał czarną zbroję, to jest hełm naramienniki i pancerz z czarnej stali, za nim postępowało pięćset jazdy, którą oddał pod rozkazy księcia Oranii.
Wilhelm Taciturne z swej strony przeciwległą wyszedł bramą z piechotą wyborową.
Rycerz w czarnej zbroi biegł spiesznie; zdążał on na miejsce, w którem Joyeuse walczył ze swojemi marynarzami.
Flamandczycy poznali go i rozstępowali się przed nim wołając radośnie: Jego książęca mość! Jego książęca mość!
Joyeuse i jego marynarze czuli, że nieprzyjaciel łamie się; usłyszeli te wołania i nagle ujrzeli się wobec nowego wojska, które jakby cudem się pojawiło.
Joyeuse pchnął konia ku rycerzowi czarnemu i obadwa spotkali się z zaciętością ponurą.
Za pierwszem starciem iskry sypnęły z mieczy.
Joyeuse ufny swej zbroi i sztuce robienia bronią, ciężkie zadawał razy, które zręcznie odpierano.
Jednocześnie, raz przeciwnika dotknął jego piersi i poślizgując się po zbroi, wydobył kilka kropli krwi z ramienia.
— A!... — zawołał młody admirał czując ostrze żelaza, ten człowiek jest francuzem, a co więcej u jednego ze mną nauczyciela bronią robić się uczył.
Na te słowa, ujrzano jak nieznajomy, odwrócił się.
— Jeżeliś Francuz — zawołał Joyeuse — jesteś zdrajcą; bo walczysz przeciw twojemu królowi, twojej ojczyźnie i twojej chorągwi.
Nieznajomy nieodpowiedział, tylko zawrócił i wściekle napadł na Joyeusa.
Ale tym razem, Joyeuse wiedział z jakim mieczem ma do czynienia. Odbił więc kilka razów zadanych zręcznie i wściekle.
Nieznajomy uczynił ruch do odwrotu.
— Patrzaj — zawołał Joyeuse — co się robi walcząc za swego króla i kraj; wtedy serce czyste i wierna ręka nie potrzebują hełmu i przyłbicy.
I zdzierając z głowy hełm, rzucił go, odsłaniając piękną i szlachetną głowę, której oczy błyszczały dumą i młodością. Czarny rycerz zamiast odpowiedzieć lub iść za danym przykładem, jęknął ponuro i wzniósł miecz nad głową przeciwnika.
— A!... — zawołał Joyeuse osłaniając się od napaści, dobrze powiedziałem, jesteś zdrajcą i umrzesz jak zdrajca.
I nacierając na niego, przyśpieszył razy, z których jeden trafił w otwór przyłbicy.
— Zabiję cię — wołał młodzieniec — zedrę hełm, który cię tak dobrze osłania a następnie powieszę na pierwszem drzewie, jakie napotkam.
Nieznajomy chciał nacierać, kiedy inny rycerz należący do niego, zbliżył się i rzekł do ucha:
— Mości książę! na co ta walka, gdzieindziej jesteś potrzebniejszym.
Nieznajomy zwrócił się we wskazanym kierunku i ujrzał chwiejących się flamandczyków, wobec kawaleryi kalwińskiej.
— W rzeczy samej — rzekł ponurym głosem, tam są ci, których szukałem.
W tejże chwili masa kawaleryi rzuciła się na marynarzy Joyeusa, którzy utrudzeni nieprzerwaną walką, cofać się zaczęli.
Czarny rycerz skorzystał z tego, aby zniknąć w zamięszaniu wśród cienia nocy.
W kwadrans potem, francuzi cofali się na całej linii.
Pan de Saiut-Aignan starał się wszelkiemi siłami w porządku odwrót prowadzić.
Ale ostatni oddział pięciuset koni i dwóch tysięcy piechoty świeżo wyszedł z miasta i wpadł na zwiątpiałą i cofającą się armię.
Były to stare hordy księcia Oranii, które z kolei walczyły z księciem Alby, Don Juanem, Requeseusem i Aleksandrem Farnèse.
Wtedy potrzeba było opuścić pole bitwy i lądem rejterować, albowiem flota, na którą najwięcej liczono, zniszczona już była.
Pomimo przytomności umysłu wodzów, pomimo największej odwagi, powszechna nastąpiła rozsypka.
Wtedy właśnie nieznajomy z całą kawaleryą wpadł na uciekających i w tylnej straży znowu spotkał Joyeusa z jego marynarzami, których dwie trzecie na polu bitwy pozostawił.
Młody admirał już na trzeciego wsiadł konia, albowiem dwóch pod nim ubito.
Miecz jego złamał się, więc z rąk poległego marynarza porwał jeden z ciężkich toporów, którym wywijał jak procą.
Kiedy niekiedy odwracał się i stawał frontem, podobnie jak dzik, który w ucieczce odwraca się i rani myśliwego.
Flamandczycy według rady tego, którego nazywali Jego książęcą mością, walczyli bez zbroi, ścigali nieprzyjaciół nie dając im chwili odetchnienia.
Coś, jakby wyrzut sumienia, albo jakby litość, odezwało się w sercu nieznajomego, na widok takiej porażki.
— Dosyć, panowie — rzekł — czystą francuzczyzną, dzisiaj wypędzeni z Antwerpii, a w ośm dni będą wygnani z Flandryi: więcej od Boga nie żądajmy.
— To francuz, to francuz!... — zawołał Joyeuse. Odgadłem cię, zdrajco! Bodajeś zginął śmiercią zdrajców!
Ta straszna klątwa zdawała się trwożyć człowieka, który tysiąca mieczy skierowanych na siebie nie bał się; zwrócił konia i choć zwycięzca, uciekł jak pokonany.
Ale odwrót jednego człowieka nie zmienił postaci rzeczy; strach jest zarazą, ogarnął on całą armię i pod ciężarem panicznej trwogi, żołnierze poczęli uciekać.
Konie pomimo utrudzenia, sił nabrały, albowiem i one zdawały się być pod wpływem trwogi; ludzie zaczęli się rozpraszać szukając schronienia: w kilka godzin armii nie było.
Była to właśnie pora, kiedy według rozkazu Jego książęcej mości, zrywano tamy i spuszczano upusty.
Od Lierre, aż do Fermonde, od Haesdonk, aż do Malines, każda mała rzeczka, powiększona przypływami, każdy kanał wylany, posyłały na płaski ląd wodę rozszalałą.
Tak więc, kiedy uciekający francuzi zatrzymywać się zaczęli, utrudziwszy swoich nieprzyjaciół; kiedy widzieli, że antwerpczycy powracają do miasta, kiedy ci, którzy wyszli zdrowo z rzezi sądzili się ocalonemi i pragnęli chwilę odetchnąć, jedni modląc się, drudzy złorzecząc, w tej właśnie godzinie, nowy nieprzyjaciel, ślepy i nieubłagany, wyrywał na nich z szybkością wiatru i gwałtownością morza.
Jednakże, pomimo ogromu niebezpieczeństwa, jakie ich zaczynało otaczać, niedomyślali się niczego.
Joyeuse pozwolił spocząć swoim marynarzom, przywiedzionym do liczby ośmiuset.
Hrabia Saint-Aignan ziejący i ochrypły, mówiąc tylko groźnemi znakami, usiłował zebrać rozpierzchłe zastępy.
Książę Andegaweński na czele zbiegów, jadąc na pysznym koniu, gdy drugiego służący wiódł za nim, sam pędził naprzód, nie myśląc o niczem.
— On nie ma odwagi, mówili jedni.
— Jaka zimna krew — mówili drudzy.
Kilka godzin spoczynku powróciły wojsku siłę do odwrotu.
Brakowało tylko żywności.
Konie zdawały się być więcej utrudzone jak ludzie; nie jedząc od wczoraj, iść nie mogły.
Kawalerya więc wlokła się na ostatku.
Myślano dostać się do Brukselli, która należała do księcia i w której wielu miał stronników; przecież wątpiono nieco o jej dobrych chęciach; liczono wszakże na Antwerpię, jak dziś na Bruksellę...
Tam, w Brukselli, to jest o ośm mil od miejsca, w którem się znajdowano, spodziewano się uzupełnić wojsko, zaopatrzyć w amunicyę i żywność i ztamtąd znowu zacząć kampanię w porze, jak można najstosowniejszej.
Resztki prowadzonej armii miały służyć za podstawę nowej.
W tej jeszcze godzinie, nikt nieprzewidywał strasznej chwili, kiedy ziemia miała ustępować pod ich stopami, kiedy bałwany wody miały się stoczyć na ich głowy, i kiedy resztki tylu walecznych, miały się stoczyć do morza a potem ciałami swojemi użyźniać grunta Brabanckie.
Książę Andegaweński kazał zastawić sobie śniadanie w chacie wieśniaczej, pomiędzy Hoboken i Heckhout.
Chata była pusta, od wczoraj mieszkańcy uciekli; ogień zapalony wczoraj, tlał jeszcze w kominie.
Żołnierze i oficerowie chcieli naśladować wodza i rozsypali się po miejscach, któreśmy wymienili; ale przekonali się z trwogą, że wszystko było puste i że mieszkańcy żywność z sobą unieśli.
Hrabia de Saint-Aignan szukał szczęścia, jak inni; obojętność księcia Andegaweńskiego, w chwili, kiedy tylu walecznych z głodu umierało, zniechęciła go i oddaliła.
Należał do tych, którzy mówili: „On nic ma serca!...”
Zwiedził dwa albo trzy domy, znalazł je puste, zapukał do czwartego, w którym mu powiedziano, że na cztery mile w około, wszystkie domy opustoszały.
Na te słowa Saint-Aignan zmarszczył brwi i skrzywił się jak zwykle.
— W drogę, panowie, w drogę — rzekł do oficerów.
— Tak, tak — odpowiedzieli — jesteśmy zmordowani i umierający z głodu.
— Ale jesteście żywi; jeżeli zaś godzinę tu pozostaniecie, pomrzecie; może i teraz będzie za późno.
Pan de Saint-Aignan nie mógł nic więcej powiedzieć, lecz wielkie przeczuwał nieszczęście.
Ruszono obóz.
Książę Andegaweński jechał na czele, Sain-Aignan w środku, a Joyeuse tylne straże prowadził.
Kilka tysięcy ludzi jeszcze się oderwało, albo osłabieni ranami i trudem, kładli się po drogach.
Z niemi pozostała kawalerya nie mogąca się ruszać.
Około księcia Andegaweńskiego pozostało zaledwie trzy tysiące ludzi zdrowych i zdolnych do walki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.