Czterdziestu pięciu/Tom V/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI.
WODA.

W miarę, jak podróżni postępowali, kraj przebierał coraz dziwniejszy postać.
Zdawało się, że pola równie są puste, jak wsie i miasteczka.
W rzeczy samej, nigdzie nie było widać krów pasących się na łykach, nigdzie kozy spinającej się na bokach góry, albo skaczącej po plotach za listkami tarni i winnego krzewu, nigdzie trzody i pasterza, nigdzie pługa i oracza, ani wędrownego z workiem na plecach kramarza, nigdzie woźnicy śpiewającego ochrypłym głosem i trzaskającego z bicza.
Jak daleko wzrok sięgał po tych pysznych równinach, nigdzie ludzkiej postaci, nigdzie ludzkiego głosu.
Rzekłbyś, że to jest natura zaraz po stworzeniu, piękna lecz pusta.
Wieczór zapadł; Henryk w zamyśleniu, instynktem zbliżony do podróżnych przed nim jadacych, pytał powietrza, drzew i odległych horyzontów o wytłomaczenie smutnego zjawiska.
Na tle posępnego obrazu, przy purpurowym zachodzie słońca, jedyne żyjące istoty, Remy i jego towarzyszka byli widzialnemi; dalej, o sto kroków za nimi, malowała się postać Henryka, zawsze w tej samej postawie i tem samem oddaleniu.
Remy zatrzymał towarzyszkę kładąc rękę na lejcach jej konia.
— Pani — rzekł — wiesz czy jestem odważny, lub nie i czybym jeden krok zrobił wtył dla ocalenia życia; lecz dzisiaj coś dziwnego we mnie się dzieje, czuję jak mnie przytomność odbiega i jak kroku naprzód uczynić nie jestem zdolny, nazwij to pani bojaźnią, tchórzostwem, jak ci się podoba, ale powiadam... boję się.
Kobieta odwróciła się; być może, te złowrogie przeczucia były dla niej obcemi, być może, nic nie widziała.
— Czy jest za nami?... — zapytała.
— O! to nie o nim mowa — odpowiedział Remy — nie myśl o nim, proszę cię, on jest sam a i ja przecież stanę za mężczyznę; nie, niebezpieczeństwo, którego się obawiam, albo raczej które przeczuwam, zbliża się i grozi nam, a innego jest rodzaju; jest niewiadomem i nieznanem, dlatego nazywam je niebezpieczeństwem.
Kobieta kiwnęła głową.
— Patrz pani — mówił Remy, czy widzisz te wierzby uginające czarne wierzchołki?
— Widzę.
— Obok tych drzew, spostrzegam domek, jeżeli zamieszkały, zażądamy gościnności, jeżeli pusty, zajmiemy go. Nie sprzeciwiaj się pani, błagam cię.
Wzruszenie Remyego, jego glos drżący i wewnętrzne przekonanie skłoniło towarzyszkę do uległości.
Zwróciła więc konia w kierunku wskazanym.
W kilka minut podróżni nasi pukali do drzwi domku w cieniu wierzb.
Strumień płynący około domu oblewał wierzby i skrupiał murawę; za domkiem, murowanym z cegły i pokrytym dachówką, był mały ogródek otoczony żywo-płotem.
Nikt nie odpowiedział na pukanie podróżnych.
Remy nie wahał się; wydobył nóż, uciął gałąź wierzbiny, włożył ją pomiędzy szpary drzwi, aby otworzyć.
Drzwi ustąpiły.
Wszedł spiesznie, od godziny wszystko wykonywał z pośpiechem, jakby trawiony gorączką.
Zamek niezgrabnie zrobiony uległ prawie bez oporu.
Remy wprowadził do domku swoję towarzyszkę, zamknął drzwi za nią, zasunął na drewniany rygiel i odetchnął jakby życie odzyskał.
Zadowolony, że schronił swoję panią, umieścił ją w jednej izbie na pierwszem piętrze, gdzie znalazł łóżko, stół i stołek.
Następnie, spokojniejszy o nią, zeszedł na dół i przez otwór w ścianie zaczął uważać na poruszenia hrabiego, który widząc ich wchodzących do domku, niebawem się doń zbliżył.
Myśli Henryka były posępne i w zupełnej harmonii z myślami Remyego.
— Zapewne — mówił do siebie — jakie nieznane nam, ale wiadome mieszkańcom nieszczęście wisi nad krajem; wojna niszczy okolice, Francuzi wzięli Antwerpię, albo ją wezmą; wieśniacy strwożeni szukają w miastach schronienia.
Tłomaczenie to jednak nie zadawalało młodzieńca.
Przynajmniej na inne wprowadziło go myśli.
— Co robi Remy i jego pani w tej okolicy? Jaka gwałtowna potrzeba pcha ich w straszne niebezpieczeństwo. A! muszę wiedzieć o tem; przyszła chwila, że raz skończę z tą kobietą. Jeszcze nigdy nie miałem tak pięknej sposobności.
I postępował ku domowi.
Lecz nagle zatrzymał się.
— Nie — rzekł z wahaniem tak zwyczajnem rozkochanemu, nie, będę aż do końca cierpiał. Prócz tego, czyż nie jest panią swej woli? Czyż wie o tem wszystkiem, co o niej mówił Remy? O! jego tylko nienawidzę, bo on mnie zapewniał, że nie kocha nikogo. Ale bądźmy jeszcze sprawiedliwi; czyż ten człowiek, który mnie zaledwie zna, ma zdradzać tajemnice swej pani? Nie, nie, moje nieszczęście jest pewne i co gorsza sam tylko winien jestem i ciężaru na nikogo zwalać nie mogę. Teraz na domiar cierpień potrzeba tylko, abym ją widział przybywającą do obozu, wieszającą się u szyi jakiego rycerza i mówiącą: „Przekonaj się wiele wycierpiałam i jak cię kocham!” A więc, aż tam udam się za nią, zobaczę to, czego lękam się ujrzeć i umrę: oszczędzę trudu karabinowi albo armacie. O Boże, ty wiesz, dodał z głębi serca przepełnionego religią i miłością, że nie szukałem tych boleści konania, że z uśmiechem szedłem na śmierć pewną, spokojną i pełną chwały. Obciąłem zginąć na polu bitwy z twojem imieniem na ustach a jej w sercu. Ale nie dozwoliłeś mi Panie i skazałeś na śmierć z rozpaczy, żółci i męczarni. Niech święci się wola Twoja, o Panie!
Następnie, przypominając sobie owe dni oczekiwania i cierpień, które przepędził patrząc na tajemniczy dom, porównywał, że jego boleści mniej były ciężkie w Paryżu, bo ją często widywał, słyszał jej głos i chodził za nią; bo chociaż owa woń, wypływająca z kobiety, którą się kocha, zmięszana z powiewem wiatru, twarz jego pieściła.
I mówił dalej wciąż patrząc na domek, w którym się znajdowała.
— Czekając śmierci, póki ona będzie w tym domku, w pośród tych drzew, obieram moje schronienie, alboż to nie szczęście słyszeć jej glos i widzieć jej cień przez okno. O! nie, nie, Panie, ja nie narzekam, ja teraz jestem szczęśliwy.
I położył się pod wierzbami, których gałęzie dom osłaniały, słuchając z uczuciem trudnej do opisania melancholii szmeru wody, ciekącej w strumieniu.
Nagle zadrżał, huk armat odbił się ze strony północnej i ucichł wiatrem niesiony.
— A!... — rzekł — przybędę za późno, wezmą Antwerpię.
Powstał tedy i chciał wsiąść na konia, aby biegnąc za hukiem, dotrzeć na pole bitwy; ale potrzeba było opuścić nieznajomą i umrzeć w niepewności.
Gdyby jej nie napotkał na drodze, byłby pojechał dalej, nawet nie oglądając się, nie wzdychając za przeszłością, nie żałując przyszłości; ale kiedy ją spotkał, kiedy podejrzenie odezwało się w sercu, postanowienia osłabły.
Pozostał więc.
Przez dwie godziny leżał na ziemi, nadstawiając uszy na dochodzące do niego strzały.
Był pewnym, że to brat jego wysadza w powietrze okręty flamandzkie.
Nakoniec, około drugiej, wszystko się uspokoiło, w pół do trzeciej wszystko umilkło.
Huk dział nie dochodził, jak się zdawało do wnętrza mieszkania, gdzie gdyby był słyszany, tymczasowi goście nie byliby nań nieczuli.
— O tej godzinie mówił do siebie Henryk, Antwerpia jest wziętą i mój brat zwycięzcą. Ale po Antwerpii, przyjdzie Gand, po Gand, Bruges i zawsze znajdę sposobność umierać z chwałą. Przed zgonem jednak chcę wiedzieć, po co ta kobieta do francuzkiego jedzie obozu?
Ponieważ po huku dział nastąpiła cichość, Joyeuse odziany płaszczem, siedział spokojnie.
Wpadł w pewien rodzaj uśpienia, któremu natura ludzka oprzeć się nie może, gdy jego koń pasący się o kilka kroków od niego, postawił uszy i zarżał przeciągle.
Henryk otworzył oczy.
Zwierzę stojąc z wyciągniętym łbem, oddychało powiewem idącym z południa.
— Co tam, mój poczciwy rumaku?... — rzekł młodzieniec powstając i głaszcząc konia po szyi — zimno ci widać, żałujesz stajni wygodnej.
Koń jakby mowę rozumiał i jakby chciał odpowiedzieć, szybko zwrócił się w kierunku Lierre i z wlepionemi oczyma, nozdrzami rozdętemi, słuchał.
— A!... — rzekł Henryk — to coś gorszego jak mi się zdawało, zapewne gromada wilków włóczy się w okolicy, przeczuwając żer trupów.
Koń zadrżał i łeb spuścił; następnie, poruszeniem szybkiem jak błyskawica, zaczął ku stronie zachodniej uciekać.
Uciekając, przechodził około swojego pana, który go pochwycił za grzywę.
— Wskoczył na niego i jak dobry jeździec, powstrzymał.
Za chwilę jednak to, co koń pierwej posłyszał, doszło do uszu Henryka i ten sam dreszcz, który przenikał konia, przeszedł człowieka.
Długi świst, podobny do przeciągłego wiatru wznosił się z rozmaitych punktów półkolem, rozciągającem się z południa ku północy.
Kłęby mgły, jakby przesycone kroplami wody, zdawały się pędzić w powietrzu i huk jakby bałwanów rozlegać.
— Co to jest?... — zapytał Henryk — miałżeby to być wiatr? Nie, wiatr niesie odgłos i pędzi mgłę. Może armia w pochodzie? I to nic. I znowu się położył na ziemi. Będę słuchał chodu, lub komendy mówił. Może pożar? i to nie, nigdzie nie widać światełka a niebo pochmurne.
Huk powiększył się i stał wyraźnym; był on ustawiczny, stłumiony, jakby tysiące armat szło po bruku.
Henryk tak sądził przez chwilę; lecz nagle zawołał:
— Niepodobna!... bruku niema w tych stronach i tysiąca armat przy wojsku!
Huk coraz bardziej się zbliżał.
Henryk popędził konia galopem i dostał się na wzgórze.
— Co widzę? — zawołał dosięgając szczytu.
To, co widział młodzieniec, jego koń wprzódy wypatrzył; kiedy go pędził w tę stronę, musiał użyć ostróg, a kiedy wyjechał na szczyt, zwierzę zaczęło wierzgać nogami i zdawało się, że powali jeźdźca.
To co widzieli i koń i człowiek, było ogromną, lśniącą płaszczyzną, rosnącą co chwila i pędzącą ku morzu.
Młodzieniec patrzył nie wiedząc co począć, na to szczególne zjawisko, kiedy zwracając wzrok na miejsce, które dopiero opuścił, ujrzał łąkę napełniającą się wodą i mały strumień występujący z brzegów tak dalece, że zalał dwa krzaki róż znajdujące się w pobliżu.
Woda powoli zbliżała się do domku.
— Nieszczęśliwy!... — zawołał Henryk — czemuż odraza nie zgadłem? To wylew!.. widać Flamandczycy tamy zerwali.
I natychmiast popędził w stronę domku, do którego przybiegłszy, silnie zapukał.
— Otworzyć! otworzyć!... — krzyczał na całe gardło.
Nikt nieodpowiadał.
— Otwórz Remy — wołał wściekły — otwórz, to ja, Henryk du Bouchage, otwórz!
— Niepotrzebujesz pan wymieniać swojego nazwiska — odpowiedział Remy z wnętrza domu — ja cię oddawna poznałem; ale ostrzegam cię panie, że jeżeli gwałtem zechcesz tu wejść, znajdziesz mnie z pistoletami w rękach.
— Ty nic nie wiesz nieszczęśliwy!... — wołał Henryk z rozpaczą, woda! woda!\
— Panie hrabio, nieużywaj wybiegów i nikczemnego podejścia, powtarzam ci, że chyba po moim trupie tu się dostaniesz.
— Choćby tak, to przejdę, w imię nieba, w imię Boga, w imię twojego i twojej pani zbawienia, czy chcesz otworzyć?
— Nie.
Młodzieniec spojrzał około siebie i spostrzegł jeden z owych ogromnych kamieni, podobny do tych, które wyrzucał Ajax; podniósł ten kamień obudwoma rękami i biegnąc ku domowi, rzucił go we drzwi.
Drzwi rozleciały się w kawałki.
„W tym samym czasie, kula świsnęła koło uszu Henryka.
Poskoczył do Remyego.
Remy z drugiego pistoletu wystrzelił, ale na panewce spaliło.
— Szaleńcze!.. ja jestem bezbronny — wołał Henryk — nie broń się przeciw człowiekowi, który cię nie napada, patrz tylko, patrz!...
Pociągnął go ku oknu, które pięścią wybił.
— A co — rzekł — czy widzisz?..
Pokazał mu palcem ogromny obrus, bielejący na horyzoncie, który huczał postępując jak czoło armii niezliczonej.
— Woda — rzekł Remy.
— Tak, woda! ona nas zaleje, patrz na dół, strumień wezbrał i za pięć minut wyjść ztąd nie będzie można.
— Pani! pani! — zawołał Remy.
— Tylko nie krzycz i nieprzestraszaj. Przygotuj konie, lecz prędko.
— On ją kocha — pomyślał Remy — on ją ocali.
Remy pobiegł do stajni, Henryk wpadł na schody.
Na krzyk i strzały, kobieta drzwi otworzyła.
Młodzieniec porwał ją na ręce jak dziecko.
Lecz ta, sądząc, że to jest gwałt, lub zdrada, broniła się z całej siły.
— Powiedz, Remy, powiedz — wołał Henryk — że ją ocalę.
Remy usłyszał wołanie młodzieńca w chwili, gdy wyprowadzał konie.
— Tak, tak! — zawołał — on cię ocali, nie broń się!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.