Czterdziestu pięciu/Tom V/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Henryk nie tracąc czasu na uspokojenie porwanej, wyniósł ją, z domu i chciał z sobą na koniu umieścić.
Lecz skutkiem niepokonanego wstrętu, wyślizgnęła się i przyjęta przez Remyego, usiadła na swoim koniu.
— Co pani czynisz — rzekł Henryk — i jak moje serce pojmujesz? Wierzaj mi, nie idzie tu o mnie, ani o przyjemność, abym cię miał w swoich objęciach i przyciskał do piersi, chociażbym za to oddał życie moje, ale potrzeba spiesznie jak ptak uciekać. O patrzaj pani jak one uciekają!...
W rzeczy samej, wśród zaledwie wschodzącego dnia, widać było chmary gołębi pośpiesznie przerzynających powietrze, co w porze zwyczajnej dla nietoperzy nawet miało coś przerażającego.
Nieznajoma nic nie odpowiedziała; lecz ponieważ siedziała na koniu, popędziła go naprzód, nie odwracając się.
Lecz koń jej i Remyego dwudniową drogą były strudzone.
Henryk odwracał się co chwila i widząc, że go dogonić nie mogą — mówił.
— Patrzaj pani jak mój koń twego wyprzedza. a jednak wstrzymuję go obudwoma rękami; zmiłuj się póki czas jeszcze, nie żądam abyś zemną jechała, ale weź mojego konia, a mnie oddaj twojego.
— Bardzo dziękuję — odpowiedziała podróżna głosem spokojnym — tak, że nic nie zdradzało w niej obawy.
— Pani — zawołał Henryk rzucając ostatnie rozpaczliwe wejrzenie — woda nas porwie, rozumiesz pani!
W rzeczy samej, straszny huk w tej chwili dał się słyszeć; właśnie tamę w pobliskiej wsi zerwało; belki, pale, wał, wszystko pękło; podwójny rząd pali trzasnął jak piorun i woda hucząc po gruzach, zaczęła zalewać las dębowy, którego widziano chwiejące się wierzchołki i słyszano trzaskające gałęzie, jakby szatan nad nim przelatywał.
Drzewa wyrwane z korzeniem łamiąc się nawzajem, belki z rozwalonych domów, płynące po powierzchni wody, rżenie koni, krzyk ludzi w oddaleniu, ryk bydła i jęki składały dziwny i okropny koncert: dreszcz jaki przejmował Henryka, udzielił się nieporuszonemu sercu nieznajomej.
Popędziła swojego konia, a ten jakby pojmował ogrom niebezpieczeństwa, podwoił usiłowania.
Lecz woda przybywała a przybywała ciągle i było widocznem, że za dziesięć minut dogoni naszych podróżnych.
Henryk zatrzymywał się co chwila, czekał na towarzyszy i wołał:
— Prędzej!... prędzej, woda przybiera!
W rzeczy samej, pieniąca i huczna przybierała, niosąc z sobą jak piórko, dom, w którym Remy schronił swoję panią; unosiła jak lekką słomianą łódkę, przywiązaną do brzegu rzeki, i poważna, ogromna, tocząc swoje pierścienie, podobna do muru, przybyła już blisko koni Remyego i nieznajomej.
Henryk krzyknął z przestrachu i przybiegł, jakby z wodą chciał walczyć.
— Czy pani widzisz, że jesteś zgubioną — ryknął z rozpaczą. Dalej, może czas jeszcze pójdź, pójdź ze mną.
— Nie, panie — odpowiedziała.
— Za minutę już będzie późno, patrzaj, patrzaj pani.
Nieznajoma spojrzała za siebie; woda była za nią zaledwie o pięćdziesiąt kroków.
— Niech się spełni moje przeznaczenie!... — rzekła — uciekaj, sam panie, uciekaj!
Zmęczony koń Remyego potknął się na przednie nogi, i pomimo usiłowań jeźdzca powstać nie mógł.
— Ratuj ją, panie, ratuj, wołał, ratuj pomimo jej woli!
Jednocześnie kiedy się oswobadzał ze strzemion, woda stoczyła się ogromnym bałwanem na jego głowę.
Jego pani widząc to, wydała krzyk straszny i zeskoczyła z konia, postanowiwszy z Remym umierać. Lecz Henryk widząc ten zamiar, jednocześnie ku niej poskoczył, uchwycił, ją prawą ręką i sadzając na swojego konia, ruszył jak strzała.
— Remy!.. Remy!.. — wołała kobieta ręce wyciągając ku niemu.
Krzyk jej odpowiedział: Remy wypłynął na wierzch wody i z niepokonaną nadzieją, która towarzyszy ginącemu aż do samego zgonu, pływał utrzymywany na belce.
Obok niego szedł koń jego, bijąc przedniemi nogami wodę; konia zaś jego pani, woda uniosła; o dwadzieścia kroków dalej, trzeci koń unosił Henryka i jego towarzyszkę, Remy nieżałował życia, albowiem ginąc miał nadzieję, że jego pani uratowaną zostanie.
— Zegnam cię pani — wołał — ja pierwszy się oddalam i powiem temu, który nas czeka, że żyjesz dla...
Nie zdołał skończyć zdania, góra wodna pochłonęła go i rzuciła pod nogi konia Henryka.
— Remy! Remy!.. — wołała pani — Remy, ja chce z tobą umierać, panie, puszczaj mnie, w imię Boga, ja chcę tu zostać!
Wymówiła te wyrazy z taką siłą i powagą, że młodzieniec pozwolił jej ześliznąć się na ziemię mówiąc:
— Dobrze, wszyscy troje tu zginiemy; dzięki że sprawiasz mi radość, której nigdy się nie spodziewałem.
Kiedy to mówił wstrzymując konia, woda zaskoczyła go jak zaskoczyła Remyego; ale ostatniem wysileniem miłości, zatrzymał kobietę za rękę.
Woda porwała ich i z innemi przedmiotami pomieszała na chwilę.
Przytomność człowieka tak młodego i z takiem poświęceniem, którego cały-korpus wznosił się nad wodą, a ręce utrzymywały towarzyszkę, tworzyła wielki i wzniosły obraz; młodzieniec widząc ostatnie wysilenia ginącego konia, do samego kresu chciał być użytecznym.
Straszna to była chwila walki, podczas której kobieta, utrzymywana prawą ręką Henryka, głową wznosiła się nad wodę, a on zaś lewą ręką odgarniał belki, trupów i inne przedmioty, których uderzenie mogłoby go zatopić.
Jedno z tych pływających ciał minęło ich wołając:
— Zegnam cię, pani.
— Na Boga!... — zawołał młodzieniec — to Remy. A więc i ciebie uratuję.
I niezważając na niebezpieczeństwo, na jakie się narażał, pochwycił Remyego, przyciągnął i pozwolił wolniej odetchnąć.
Tymczasem, koń jego, pochylony potrójnym ciężarem, zanurzał się po szyję, później po oczy, nakoniec, zginając pod jeźdzcem kolana, znikł zupełnie.
— Trzeba ginąć — cicho rzekł Henryk. — Boże! oddaję Ci życie czyste i niepokalane. Ty zaś, panie, przyjmij duszę, bo była twoją.
W tej chwili, uczuł jak mu się Remy wymyka; nie starał się utrzymać go, bo opór był daremnym.
Jedynem jego staraniem było utrzymywać nad wodą kobietę, aby przynajmniej, jeżeli ginąć potrzeba, ona umarła ostatnią i aby on sam miał przekonanie, że czynił wszystko co mógł, aby ją wyrwać śmierci.
Nagle, kiedy już sam myślał, że zginie, usłyszał krzyk radosny.
Odwrócił się i ujrzał Remyego z łodzią.
Łódź ta pochodziła z domku, któryśmy widzieli jak woda unosiła. Kiedy Remy wyratowany i utrzymywany przez Henryka ujrzał ją, wyrwał się i płynąc zadyszany, dogonił.
Łódź miała przy sobie przywiązane dwa wiosła i wewnątrz żerdź z hakiem.
Podał żerdź Henrykowi, który ją pochwycił i przyciągnął łódkę do siebie; następnie, wzniósłszy swój drogi ciężar nad głowę, podał Remyemu.
W końcu sam, rękami czepiając się łodzi, dostał się pomiędzy Remyego i jego panią.
Pierwsze promienie dnia zaświeciły, ukazując wodą zalane okolice i łódź kołyszącą się jak proszek na owym oceanie, pokrytym rozbitkami.
Prawie o dwieście kroków na lewo, wznosił się mały pagórek, który oblany w około wodą, zdawał się małą pośród morza wysepką.
Henryk pochwycił ster i robił wiosłem od strony pagórka, ku któremu sama woda ich niosła.
Remy ujął żerdź i stojąc na przodzie, odgarniał belki i drzewo, o które łódka mogłaby trącić.
Dzięki sile Henryka i zręczności Remyego, zbliżono się i wylądowano na wzgórzu.
Remy pierwszy wyskoczywszy, pochwycił za łańcuch i łódź do brzegu przyciągnął.
Henryk postąpił aby wziąć kobietę w swoje objęcie, lecz ona wyciągnęła rękę podnosząc się i sama wyskoczyła z łodzi.
Westchnął; przez jakiś czas myślał rzucić się przepaść i zginąć w jej oczach; lecz jakieś niepokonane uczucie przywiązywało go do życia wobec kobiety, z którą oddawna pragnął być razem, a nigdy tego dostąpić nie zdołał.
Wyciągnął łódkę na brzeg i usiadł o dziesięć kroków od damy i Remyego; blady, siny, zmoczony.
Ocaleni więc byli z niebezpieczeństwa największego, z powodzi; bo jakkolwiekby zalew mógł być wielkim, nigdy by nie doszedł wysokości wzgórza.
Teraz mogli przypatrywać się gniewowi żywiołu, nad który chyba gniew Boga silniejszy być może.
Henryk patrzył na wodę, unoszącą ciała francuzów, ich konie i broń.
Remy silny ból w ramieniu uczuwał; albowiem kiedy koń jego tonął, belka go uderzyła.
Jego towarzyszka, oprócz przemoknięcia nic nie doznała złego. Henryk osłaniał ja od wszelkiej przygody.
Henryk dziwił się mocno, widząc, że te dwie istoty cudownie uszłe śmierci, nie dziękowały jemu ani Bogu, pierwszemu zbawcy.
Młoda niewiasta pierwsza powstała; ona pierwsza spostrzegła, że od strony zachodniej przez, mgłę ukazywał się płomień jakiś.
Nie trzeba mówić, że ten ogień świecił na wzniesionym punkcie, wolnym od wylewu.
O ile sądzić było można, wśród niepewnego jeszcze poranku, ogień był odległym przeszło o milę.
Remy wyszedł na szczyt wzgórza, i powrócił mówiąc, że najdalej o tysiąc kroków od miejsca, w którem się znajdowali, widać pokład idący w prostej linii ku ogniowi.
To, co Remyemu zdawało się pokładem, albo przynajmniej drogą, w rzeczy samej było podwójnym rzędem drzew, w prostym kierunku ognia wysadzonych.
Henryk zrobił swoje uwagi, które były zgodne z uwagami Remyego; przecież w tym przypadku na wiele narażać się było potrzeba.
Woda wylawszy na pochyłość płaszczyzny wyrzuciła ich na lewo drogi, opasując kąt znacznej otwartości; to oddalenie, połączone z nierozumnym biegiem koni, odjęło im środki zoryentowania się.
Prawda, że dzień zajaśniał, lecz był mglisty i pochmurny. W czasie pogody, ze wzgórza, widzieć byłoby można dzwonnicę w Malines, które tylko o dwie mile najwięcej mogło być odległe.
— Co panie hrabio myślisz o tym ogniu? — zapytał Remy.
— Ten ogień, który wam się zdaje gościnnem miejscem schronienia, mnie się nie podoba i nie ufam mu.
— A to dlaczego?
— Remy — rzekł Henryk zniżając głos — patrz na te trupy; wszyscy są francuzi, ani jednego bolendra; to wszystko wielką zapowiada nam klęskę; zerwano widać tamy, aby dokonać zniszczenia armii naszej, jeżeli została pokonaną. Ognie, które widzicie, mogą być także zapalone przez nieprzyjaciół, aby zwabić uciekających.
— Jednakże — rzekł Remy — tu nie można pozostać; głód i zimno zabije moją panią.
— Masz słuszność, Remy — odrzekł hrabia — pozostań tutaj, a ja dotrę do pokładu i przekonam się co to takiego.
— Nie, panie — odezwała się kobieta — sam się narażać nie możesz; wszyscyśmy się uratowali i wszyscy razem zginiemy. Remy, podaj mi rękę, jestem gotowa.
Każdy wyraz tej niepojętej istoty miał urok powagi, któremu się oprzeć było niepodobna.
Henryk skłonił się i pierwszy postąpił.
Wylew nieco był spokojniejszym i pokład, który miał się kończyć przy wzgórzu, był pewnym rodzajem koryta, w którem woda spoczywała. Wszyscy troje weszli w łódź, i znowu wypłynęli pomiędzy unoszonych trupów.
W kwadrans zbliżyli się do pokładu.
Przytwierdzili łódkę do drzewa i wysiadłszy na ląd, po pokładzie, w godzinę, przybyli do gromady chat flamandzkich, wśród których na placu wysadzonym lipami, przy wielkim ognisku, siedziało do trzechset żołnierzy, a wpośród nich, powiewał sztandar francuzki.
Warta postawiona o sto kroków od ogniska złożyła się do muszkietów, wołając:
— Kto idzie?
— Francuzi — odpowiedział du Bouchage.
Później odwracając się do kobiety, dodał:
— Teraz pani jesteś ocaloną; poznaję żandarmów d’Aunisa, szlachetny pułk, w którym mam znajomych.
Na krzyk warty i odpowiedź hrabiego, kilku żandarmów wybiegło na przeciw nowo przybyłych, dwukrotnie milszych wśród klęski powszechnej, raz, że przeżyli tę klęskę, powtóre, że byli współziomkami.
Henryk dał się poznać i osobiście i wymieniając brata swojego. Pytany, opowiedział jak cudownym sposobem on i jego towarzysze uszli śmierci i na tem poprzestał.
Remy i jego pani usiedli w kącie, w milczeniu.
Henryk przyszedł do nich zachęcając, aby się zbliżyli do ognia.
Z obojga strumieniem woda się lała.
— Pani — rzekł — tu będziesz szanowaną jak we własnym domu; pozwoliłem sobie powiedzieć, że jesteś moją krewną, zatem przebacz mi.
I czekając na podziękowanie tych, którym ocalił życie, Henryk oddalił się do oficerów, którzy na niego czekali.
Remy i jego towarzyszka spojrzeli po sobie a w tem spojrzeniu tyle było wyrazu, że gdyby go był Henryk widział, stanąłby mu za wszelkie podziękowania.
Żandarmi, u których nasi podróżni gościnności żądali, cofnęli się z bitwy i popłochu w najlepszym porządku.
Wszędzie, gdzie jest jednakowość położenia, jednakowość uczuć i nawyknienie do życia razem, znajdzie się zawsze jedność w wykonaniu, jak była jedność myśli.
To właśnie przytrafiło się dzisiejszej nocy żandarmom d’Aunisa.
Widząc, że ich opuszczają dowódcy i że rozmaite oddziały wojska szukają ocalenia, połączyli się razem, ścisnęli szeregi i puścili galopem pod przywództwem wachmistrza, którego bardzo dla jego waleczności i rodu kochali; wszyscy udali się ku Brukselli.
Jak wszyscy aktorowie tej okropnej sceny, patrzyli na postępy wylewu, który ich zaciekle ścigał; lecz szczęście chciało, aby na drodze spotkali wieś, o której wspomnieliśmy, a która była silnem stanowiskiem tak przeciw ludziom, jak przeciw rozszalałemu żywiołowi.
Mieszkańcy wiedząc, że są bezpieczni, nie opuszczali swoich domów, oprócz kobiet, dzieci i starców, których wysłali do miasta; żandarmi więc, przybywając, opór znaleźli.
Jednakże, widząc śmierć za sobą, uderzyli z rozpaczą, pokonali trudności, i chociaż stracili dziesięciu ludzi, wyparli flamandczyków a sami się obozem rozłożyli.
W godzinę potem, wieś była wodą zalana, prócz miejsca, które sobie obrali.
Takie opowiadanie Henryk od nich posłyszał.
— A reszta wojska?... — zapytał Henryk.
— Patrz pan — odpowiedział wachmistrz, co chwila płyną trupy, które na to odpowiadają.
— A mój brat? odważył się zapytać głosem stłumionym.
— Niestety! panie hrabio, nie możemy ci o nim pewnych udzielić wiadomości; walczył jak lew i po trzykroć wynosiliśmy go z ognia. To pewna, że przeżył bitwę, ale czy przeżył wylew, zaręczyć nie możemy.
Henryk spuścił głowę i w gorzkich zatopił się myślach; później, zapytał nagle.
— A książę?
Wachmistrz schylił się ku Henrykowi i cicho odrzekł:
— Hrabio, Jego książęca mość uciekł pierwszy. Jechał na białym koniu, bez żadnej odmiany, oprócz gwiazdki na czole. Nie dawno widzieliśmy jak woda niosła takiego konia; jedna noga jeźdźca byłą w strzemionach i pływała nad siodłem.
— Wielki Boże!... — zawołał Henryk.
— Wielki Boże!... — powtórzył Remy, który na wyraz „Książę” powstał i przybył słuchać opowiadania, często spoglądając na swoję towarzyszkę.
— A potem co?... — zapytał hrabia.
— Tak, a co potem?... — powtórzył Remy.
— Na zakręcie, jaki tworzyła tama — mówił wachmistrz — jeden z moich ludzi ośmielił się pochwycić za lejce pływającego konia, doścignął go, ale koń nieżył. Widzieliśmy wtedy, ukazujący się biały but i złotą ostrogę; ale woda, jakby się upominała o swoję zdobycz, w tej chwili porwała konia, a żandarm musiał sam się ratować. Tak więc nie możemy nawet po chrześciańsku pogrzebać naszego Księcia.
— Zginął!.. zginął!.. następca tronu, jaka szkoda.
Remy zwrócił się ku swojej towarzyszce i z wyrazem, trudnym do opisania, rzekł:
— Przekonaj się pani, że zginał.
— Boże, dzięki Ci, żeś mi zbrodni oszczędził! — odpowiedziała, powstając i na znak wdzięczności składając ręce, oraz oczy wznosząc do góry.
— Tak, ale nam zemsta uciekła — dodał Remy.
— Bóg pamięta, a zemsta nie należy do człowieka, kiedy Bóg nie zapomina.
Hrabia z pewnym rodzajem trwogi patrzył na uniesienie dwóch obcych osób, które uratował od śmierci; patrzył na nich z daleka i nadaremnie się silił odgadnąć prawdziwą myśl z ich poruszeń i wyrazu twarzy.
Głos wachmistrza przerwał jego zamyślenie.
— Ale ty, panie Hrabio — zapytał — co robisz tutaj?
Hrabia zadrżał.
— Ja? — rzekł.
— Tak, ty.
— Będę tu czekał, aż ciało brata mojego nadpłynie — odparł młodzieniec tonem ciężkiej rozpaczy; wtedy sam go na brzeg wyciągnę i po chrześciańsku pogrzebię; zaręczam ci, że skoro go dostanę, to już nie puszczę.
Remy słyszał te smutne wyrazy i spojrzał na młodzieńca z czułym wyrzutem.
Co zaś do nieznajomej, odkąd wachmistrz powiedział o śmierci księcia Andegaweńskiego, nic nie słyszała, modliła się...