Dalaj-Lama/Część druga/1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dalaj-Lama |
Podtytuł | »Droga białego Boga« |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Na progu niedużego chińskiego domu, krytego ciężkim zielonym dachem z wywiniętemi zalotnie ku górze okapami, stanął rosyjski oficer w polowym mundurze koloru khaki, w czapce z zielonym lampasem i ze skórzaną teczką w ręku. Miał szarą, ołowianą twarz i szare ołowiane oczy w czerwonej, króliczej oprawie. Obwiódł uważnie spojrzeniem podwórze i zatrzymał je z wyrazem zniecierpliwienia na rozbitych w głębi dworu trzech jurtach mongolskich, krytych pięknym granatowym wojłokiem. W dwóch dalszych przez otwarte drzwi widać było migające postacie ludzkie i dochodziły stamtąd głosy. Zasłona wejściowa trzeciej była opuszczona, wylot dymnika zakryty, a z wewnątrz nie dochodził żaden dźwięk, choć już zbliżało się południe. Jedynie wojenny sztandar mongolski z żółtego jedwabiu z czarną swastyką Dżingisidów pośrodku cicho trzepotał się ponad nią, mienił złotem w podmuchach ciepłego wietrzyka i blaskach słońca. Oficer zmierzył pogardliwem spojrzeniem sztandar i przeniósł wzrok na przeciwległe wzgórze, gdzie wśród zieleni ogrodów, za białym mus rem lśniły się krzywe dachy świątyń, widać było skupiska domów: szarych, białych, rudych, czerwonych. Wyżej, wśród zieleni parku bielały pasiaste mury ogrodzenia i spiczaste, niebieskawe dachy pałacu urgińskiego Dalaj-Lamy. Okrągłe brunatne kopuły niezliczonych jurt mongolskich otaczały miasto półkolem. Nad wszystkiem zaś wznosiła się ciężko w błękity szkarłatna wieża głównej twierdzy, kryjącej wewnątrz olbrzymi złocony posąg dobrotliwego Buddy. Nad budowlami, namiotami, wieżami trzepotały się roje flag, chorągwi, barwnych wstążek, różnokolorowych znaków mongolskich książąt i dostojników, chińskich kupców, burjackich, tybetańskich, sojockich i tanguckich gości, wreszcie sztandary cudzoziemskich konsulatów, wśród których na naczelnem miejscu powiewał Gwiaździsty Błękit Stanów Zjednoczonych, Lew brytyjski oraz Wschodzące Słońce Japonji.
Oficer chwilę popatrzał na te cokolwiek na uboczu falujące chorągwie, wsłuchał się w szum miasta głucho dolatujący tutaj i jakby tam nagle coś szczególnego usłyszał, wstrząsnął głową i ruszył krokiem stanowczym ku zamkniętej furcie. Odsunął wojłok, otworzył drzwi i znalazł się w głębokim zmroku zamkniętej jurty, ledwie rozświetlonym bladym płomykiem lampy, palącym się w głębi na domowym: ołtarzu przed złotym posążkiem Buddy.
— Ekscelencjo!... szepnął — Ekscelencjo!... Pilne sprawy!
Nikt nie odpowiadał; wtedy postąpił jeszcze parę kroków ku leżącej na niskiem łożu, odwróconej plecami do wejścia postaci w żółtym jedwabnym chałacie i, nachyliwszy się nad nią, powtórzył:
— Pilne sprawy!...
— Do djabła!... Ani chwili nie zostawiacie mię w spokoju! — mruknęła postać, nie ruszając się i nie odwracając głowy.
— Przyprowadzono z nad granicy jeńców bolszewickich!...
— Zatłuc!... Sam wiesz...
— Możeby jednak... wybadać!
— Zatłuc!... — powtórzył ostrzej.
— Jest wśród nich dwóch komisarzy!
— Do licha! Choćby trzech!... Zatłuc!... powiedziałem.
— Rozkaz!... — zakończył oficer. — Więc wybadać i zatłuc.
Postać w jedwabiach nie odpowiadała i nie ruszyła się.
Oficer przygryzł wargi, pomyślał chwilkę, poczem przysiadł w nogach śpiącego na krawędzi łóżka, wyjął papierosa i zapalił.
— Widzę baronie, że znowu... humorek!... Jakoś coraz częściej! Na szczęście dziś na wieczór... wszystko... gotowe. Będzie dobrze!... — zaczął cichym, łaszącym się głosem.
Baron trwał dalej nieruchomo na swojem łożu z odwróconą twarzą.
— Tym razem inteligentka...
— Wynoś się!... — mruknął baron...
— Dobrze, dobrze!... Już idę! Ale, ale: Dordżi Nojon od rana czeka, powiada, że ma niezmiernie ważne nowiny. Pytałem jakie, ale Mongoł zaciął się tym razem i nie chce powiedzieć... Mówi, że powie tylko tobie, baronie!... Pewnie znowu bzdury o tej „Świętej Dziewczynie“. Myślę, że i na nią przyjdzie kolej, ale nie zaraz! — roześmiał się oficer.
Usunął się pospiesznie na koniec łóżka, gdyż baron nagle ruszył się i, siadając, nogi na ziemię opuścił.
— Jesteś, Wołkow, kanalja! Wołaj Mongoła! I każ... otworzyć dymnik.
— Ha, cóż robić! Kanalją każdy wcześniej czy później zostaje na wojnie, gdzie cenią jedynie łotrów i zabijaczy ludzi. Jestem o tyle lepszy, że jestem szczery i... cenię prócz tego rozkosz życia! — żartował już na progu Wołkow.
Za chwilę zsunięto ze szczytu jurty pokrowiec i łagodne światło wraz z falą świeżego, ciepłego powietrza zalało wnętrze. Na progu ukazał się Mongoł, średniego wzrostu, tęgi, prawie kwadratowy, w pięknym jedwabnym, szafirowym chałacie z czerwonem obszyciem, w czerwonych safjanowych butach z ostremi końcami i czarnej aksamitnej czapce z czerwonem dnem, na której czubie błyszczała wspaniała ametystowa gałka. Zbliżył się, kiwając uniżenie głową i składając powitalnie dłonie. Sępia, ogorzała i chuda twarz barona, upiększona dwoma wiechciami rudych wąsów, rozjaśniła się sztucznym uśmiechem.
— Witaj, Dordżi Nojon — rzekł łaskawie dość płynnie po mongolsku. — Co powiesz? Jakże tam mają się twoje stada i twoje zdrowie! Siadaj, proszę, o, tu! — wskazał poduszkę, leżącą na kobiercu, niedaleko ołtarza.
Dordżi Nojon zerknął na poduszkę, a widząc, że jest jedwabna i żółta, uśmiechnął się dumnie i usiadł, podwinąwszy nogi.
— Dzięki Dobrotliwemu, mamy się wszyscy dobrze — począł spokojnie. — Niepokoję cię, miłościwy chanie nasz i wodzu, gdyż otrzymałem list od żony i synowca, w którym piszą jakieś dziwne rzeczy, że przyleciało dwóch ludzi na żelaznym ptaku..., że ptak spadł na drodze moich stad..., że jeden z tych ludzi zabił się, a drugi żyje... Nie wiedzą co robić, więc zatrzymali się przy tym ptaku całym taborem i pchnęli gońca... Czekają na rozkaz... Ta „Biała Darichu“, którą kazałeś niezwłocznie tu dostawić, została z nimi... Lud mówi, że ten żelazny ptak przyleciał do niej... Wszyscy zjeżdżają się, żeby zobaczyć ptaka i oddać boskiej „Darichu“ pokłon... Wielkie poruszenie w ułusach... Mówiono mi, że doszły wieści już do Diurbiutów i że chcą wysłać swoich lamów i książąt do ciebie Panie i prosić o zwrot Białej Dziewicy, gdyż twierdzą, że „Biała Darichu“ im się należy, że ma od wieków swój klasztor wśród nich, koło gór Gelbyn-oła...
— Czy to prawda? — spytał żywo baron, powstając z łóżka.
— Prawda! — odpowiedział po chwili wahania książę...
— Ale ona pojawiła się na naszej ziemi, na ziemi Chał-cha... w moim „choszumie“, ptak też spadł u nas!... — Taka już widać wola Wysokiego Nieba! — dodał z naciskiem.
— Mówisz, że jeden z tych ludzi, co przylecieli, żyje?
— Tak, żyje... pisze o tem synowiec mój Szag-dur, a on zawsze dobrze pisze...
— Wołkow!... — zwrócił się baron do oficera po rosyjsku. — Jedziemy!... każ przygotować automobil!...
— Nie dziś, baronie, nie dziś — jutro!... Dziś nie można! — Wszystko przygotowane!... — odkładać niepodobna!... — odszepnął tajemniczo Wołkow.
Baron milczał chwilkę, zachmurzony. Mongoł, który coś nie coś rozumiał po rosyjsku, wstawił prosząco:
— Jutro, wtedy i jabym zdążył!...
— Książę pojedzie z nami automobilem!?... A to co nowego?... Nie boi się? W takim razie zgoda! Niech będzie jutro!... Wszak już dobiega południe... Nie bylibyśmy na miejscu wcześniej jak w nocy... — dodał po rosyjsku baron.
— I nawet dość późno w nocy! Nicbyśmy nie mogli obejrzeć... Lepiej jutro raniutko! — podchwycił skwapliwie Wołkow.
— Gdzież ci bolszewicy? — przerwał niecierpliwie baron.
— Są przed bramą na ulicy. Każę ich przyprowadzić! — odpowiedział Wołkow, kierując się ku drzwiom.
Niemiec i Mongoł zostali sami w jurcie. Baron przysunął się nagle do Dordżi Nojona i przesiadł na sąsiednią obok niego poduszkę.
— A co będzie, książę, — zagadał, opierając poufale rękę na ramieniu Mongoła — co będzie, jeżeli Oloty skorzystają z okazji z powodu tej Białej Darichu, podburzą Diurbiutów i razem z nimi rzucą się na was?!... Dawno mają na to ochotę!...
— O tak!... Oloty zawsze żyli zdradą... Jak daleko myśl ludzka sięga w przeszłość, skłaniali się ku Chińczykom. Są wrogami Mongolji i... Twoimi, Panie! Wola Twoja, wodzu, ale radzę, uprzedź ich, skończ z nimi!...
— Teraz byłoby trudno! Pora niedogodna... Mam i tak zbyt dużo kłopotu z Ulassutajem!... — ciągnął baron, zerkając na wejście. W tej chwili we drzwiach ukazał się Wołkow.
— Już są, ekscelencjo! — raportował wyciągnięty przy progu. Baron i Dordżi podnieśli się jednocześnie.
Przed jurtą, pod strażą kilku żołnierzy mongolskich stał szereg bolszewickich jeńców, brudnych, oberwanych i ponurych. Baron z progu jurty przyglądał im się dłuższy czas uważnie. W powietrzu wiało grozą; po twarzach jeńców przepływały z trudem wstrzymywane drgania nerwowe, podczas gdy bronzowe oblicza pilnujących ich, uzbrojonych w karabiny i szable Mongołów miały wyraz kamiennej obojętności.
— Tego, tego i tego obszukać dobrze... i zatłuc! — wycedził wreszcie przez zęby baron. — Resztę wcielić do mojej tybetańskiej piechoty.
— Rozkaz!... — odwarknął ochoczo Wołkow, salutując.
— Pomyślności i zdrowia życzymy Waszej Wysokiej Ekscelencji! Będziem wiernie służyć!... — krzyknęli chórem ułaskawieni bolszewicy.
Baron znikł w głębi jurty, uprowadzając ze sobą Dordżi Nojona.
Mongoł usiadł znowu na tej samej żółtej poduszce, obok niego znowu usadowił się baron. Ordynans postawił przed księciem niewielki, niziuchny hebanowy, ślicznie rzeźbiony stoliczek, na nim mosiężny imbryk z grzaną chińską wódką, a przed baronem taki sam stoliczek ze szklanką mleka. Baron zaczął się szczegółowo wypytywać o spadły aeroplan i musiał mu Dordżi drugi raz odczytywać zdanie po zdaniu otrzymany list, przyczem baron, choć czytać po mongolsku nie umiał, śledził pilnie gruby palec koczownika, wodzony po papierze od znaku do znaku.
Przerwał im to zajęcie nagły telefon, którego baron długo słuchał, ale krótko nań odpowiedział. Potem zaczęli wchodzić jeden po drugim z raportami oficerowie z sąsiednich namiotów, zajętych przez sztab i poczekalnię. Mówili po rosyjsku, w pewnych jednak momentach baron bez ceremonji przechodził na niemiecki lub francuski. Dordżi zdawał się na nic nie zważać, palił swą króciuchną fajeczkę i ciągnął małemi łykami wódkę z srebrnej czareczki. Ale małe jego, bystre, skośne oczka obrzucały każdego wchodzącego uważnem spojrzeniem.
Naraz na progu pojawił się tęgi, siwy krajowiec w żółtej szacie lamy wyższego rzędu. Baron przerwał natychmiast posłuchanie i pospieszył naprzeciw niemu. Dordżi Nojon wstał i pochylił się przed dygnitarzem do samej ziemi. Wśród powitań i grzeczności baron poprowadził gościa na honorowe miejsce pod ołtarz Buddy i posadził na dwóch ślicznie haftowanych poduszkach. Natychmiast pojawił się przed nim niski hebanowy stoliczek, zastawiony słodyczami i ordynans zaczął roznosić obecnym na tacy filiżanki z herbatą. Na znak barona ostatni oficer sztabowy zabrał papiery, włożył je z powrotem do teki i wycofał się dyskretnie. Baron i dwaj dygnitarze mongolscy pozostali sami.
— Diurbiuci przysłali delegację!... — zaczął ostrożnie lama.
— Już mówiłem o tem Dziań-dziu-niowi, Błogosławiony Chań-Cy! — oznajmił pospiesznie Dordżi z niskim ukłonem.
— Aha! Więc jakże?... — zwrócił się lama do barona.
Ten milczał chwilę, nie podnosząc oczu.
— To się da zrobić!... Naradzimy się, rozważymy — odrzekł wreszcie wolno. — Na razie pilniejsze mam sprawy. Wiadomo wam pewnie, czcigodny Dżał-Chań-Cy — zwrócił się do lamy — że w choszumie Dordżi Nojona spadł aeroplan. Już wielokroć zwracałem uwagę Radzie Najwyższej, jak ważną, jak konieczną dla nas rzeczą jest posiadanie aeroplanów!...
Dżał-Chań-Cy kiwnął głową.
— Dopóki tej rzeczy nie załatwimy, nie chcę o niczem myśleć i radzić! Jutro rano wyjeżdżamy z Dordżi Nojonem, aby aeroplan obejrzeć i lotnika wybadać. Zobaczę, jak to wszystko wygląda, raport i projekt swój przedstawię Radzie Ministrów!... — zakończył szybko i stanowczo baron.
Dżał-Chań-Cy słuchał uważnie i przebierał paciorki różańca.
— Dambo Bog-do Ge-gen interesuje się bardzo sprawą „Białej Darichu“... Diurbiuci trafili już do niego... do Bog-do Ge-gen. Najświątobliwszy uważa, że byłoby rzeczą bardzo niepożądaną wzniecać obecnie jakiekolwiek religijne waśnie!...
— Sam to myślę!... — przerwał żywo baron. — I przypuszczam, że mi uda się przekonać Dor-dżi Nojona...
Rzucił z ukosa spojrzenie na księcia, którego nieruchoma figura i kamienna twarz z grubemi powiekami, opuszczonemi na małe ukośne oczka, wyrażała obecnie czujną wstrzemięźliwość.
— Naród Chał-cha jest liczny, jak gwiazdy na niebie... Każdy tam ma swoją myśl i język... Dordżi Nojon, choć książę, jest jeden... Ale stanie się, co postanowi Najświątobliwszy Pan nasz, Dżep-sun Dam-bo Bog-do Ge-gen!... — zakończył uroczyście.
Dżab-Chań-Cy skłonił pobożnie głowę. Czas jakiś rozmawiał jeszcze z baronem o rozmaitych drobiazgach, wreszcie podniósł się, a z nim razem wstał i zaczął z gospodarzem również żegnać się Dordżi Nojon.